WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Morawiecki: funkcjonariusz banksterów, zabawa w mocarstwowość, dominacja fizjologii „nowej normalności” i światełka w tunelu

Zabawa w mocarstwowość


      Zaczęło się oczywiście od wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, które po długich i ciężkich cierpieniach wygrał Józio Biden. Radości nie było końca, więc nic dziwnego, że poddał się jej również ukraiński prezydent Włodzimierz Zeleński. W wywiadzie dla „New York Times” wyraził nadzieję, że „prezydent elekt” - bo było to jeszcze przed zaprzysiężeniem prezydenta Józia Bidena - przyczyni się „do zakończenia okupacji Ukrainy”, ponieważ rozumie on „specyfikę ukraińskiej mentalności” i w ogóle – ma „bliskie więzi” z Kijowem – więc wezwał amerykańskiego prezydenta do udzielenie pomocy w odzyskaniu Donbasu, a także Krymu. Trudno sobie wyobrazić, by tego wywiadu nie zauważył zimny ruski czekista Putin. Jasne, że zauważył. Ale nie był pewien, co prezydent Józkio Biden zrobi, żeby zadośćuczynić nadziejom ukraińskiego prezydenta.

      Tymczasem 9 sierpnia 2020 roku odbyły się na Białorusi wybory prezydenckie, w których wzięło udział ok. 80 procent obywateli uprawnionych, a według oficjalnych wyników, urzędujący prezydent Aleksander Łukaszenka zdobył prawie 82 proc. głosów, podczas gdy kandydatka opozycji, pani Świetłana Cichanouska, kandydująca w zastępstwie swego męża, którego prezydent Łukaszenka trzymał w areszcie, uzyskała niewiele ponad 10 procent. Tymczasem według jednego sondażu pozarządowego z maja ub. roku, najwięcej (56 proc) uzyskał Wiktor Babaryka, podczas gdy pani Cichanouska około 12 procent – ale według innego sondażu pozarządowego Babaryka uzyskał niewiele ponad 30 procent, podczas gdy pani Cichanouska – ponad 50. Prezydent Łukaszenka w tym sondażu znalazł się na miejscu bardzo dalekim, z wynikiem niewiele ponad 1 procent. Ale rządowy sondaż z połowy lipca u. roku pokazał całkiem inne wyniki: prezydent Łukaszenka dostał 69 procent, Babaryka – ponad 6, a pani Cichanouska – niewiele ponad 2. Pod koniec lipca było jeszcze inaczej; prezydent Łukaszenka dostał ponad 72 procent, Babaryka zniknął w areszcie, a pani Cichanouska dostała 7,5 procenta. Nic więc dziwnego, że po wyborach pani Swietłana oświadczyła, że tych wyników nie uznaje, że wybory zostały sfałszowane, a podobne stanowisko zajęły również Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Tedy na ulice Mińska i innych miast wyszły masowe demonstracje, których uczestnicy domagali się unieważnienia wyników i powtórzenia wyborów. Prezydent Łukaszenka, któremu Putin pogratulował zwycięstwa, skierował przeciwko demonstrantom milicję i wojsko a utarczki trwały kilka miesięcy, chociaż w miarę upływu czasu demonstracje były coraz słabsze. Przyczyna była taka, że USA I Unia Europejska wprawdzie „nie uznały” wyników wyborów, ale ograniczyły się do udzielenia demonstrantom jedynie moralnego wsparcia. Podobnie zachowała się Polska, która – tak jak i Litwa – została przez Naszego Najważniejszego Sojusznika obarczona zadaniem podsycania zamieszek na Białorusi, zyskując w ten sposób szansę prowadzenia polityki mocarstwowej. Podczas kiedy na Białorusi trwały przepychanki, w USA też odbyły się wybory prezydenckie, które – strach powiedzieć – zostały sfałszowane, podobnie, jak na Białorusi! Tak w każdym razie twierdził prezydent Donald Trump i tak do dzisiejszego dnia uważa 70 milionów jego zwolenników. Od tamtej pory poparcie amerykańskie dla pani Cichanouskiej, i w ogóle – zwolenników demokracji na Białorusi, zaczęło przygasać, co sprawiło, że nie tylko pani Swietłana poczuła się rozgoryczona, ale to rozgoryczenie udzieliło się też wielu jej zwolennikom.

      Oczywiście to może być tylko chwilowa przerwa w walce o demokrację, bo gdyby Stany Zjednoczone rzeczywiście zdecydowały się wyjść naprzeciw pragnieniom Włodzimierza Zeleńskiego, jakim dał on wyraz w cytowanym wywiadzie, to powtórka z „Majdanu” na Białorusi mogłaby stanowić znakomitą dywersję dla zimnego ruskiego czekisty Putina. Najwyraźniej zdaje on sobie z tego sprawę, bo od samego początku popierał prezydenta Łukaszenkę, chociaż ten próbował wcześniej stawać mu dęba. Ale w sytuacji, gdy prezydent Łukaszenka mógł liczyć tylko na poparcie Moskwy, prezydent Putin mógł stawiać mu nawet ciężkie warunki, które białoruski prezydent musiał przyjąć, więc dzięki temu Rosja mogła przy jednym ogniu upiec dwie pieczenie: umocnić swoje wpływy na Białorusi i wytresować prezydenta Łukaszenkę.

      Tymczasem Rosja, która najwyraźniej usłyszała wywiad prezydenta Włodzimierza Zeleńskiego, zaczęła ściągać wojsko w pobliże granicy z Donbasem i na Krym. Stany Zjednoczone wyraziły swoje „zaniepokojenie”, ale jak na razie, wysłały tam drona. Za to obsypały komplementami Polskę. Amerykański charge d’affaires w Warszawie, pan Bix Alliu powiedział publicznie, że Stany Zjednoczone „podzielają stanowisko Polski w sprawie działań Rosji na Ukrainie”. A jakie jest stanowisko Polski? Ano takie, które USA „podzielają”, to chyba jasne?

      Toteż do Kijowa pojechał pan minister Rau, który w imieniu Polski złożył Ukrainie jakieś „gwarancje”. To oczywiście bardzo ładnie, ale co tak naprawdę Polska może Ukrainie zagwarantować? Tego jeszcze nie wiemy, ale prawdopodobnie zrobi to, o co poprosi ją Nasz Najważniejszy Sojusznik, który pewnie też chciałby w stosunku do Rosji przeprowadzić „rozpoznanie walką” - ale oczywiście bez angażowania własnego wojska, skoro Polska aż przebiera nogami z niecierpliwości, by pokazać całemu światu, jak to pod kierownictwem pana prezydenta Andrzeja Dudy, pana premiera Mateusza Morawieckiego no i oczywiście – Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego - prowadzi politykę mocarstwową.

      Na razie jednak zabawa naszych Umiłowanych Przywódców w politykę mocarstwową skończyła się na tym, że prezydent Łukaszenka nie tylko wyaresztował grupę białoruskich Polaków, ale nawet zagroził, że Polska dostanie „po mordzie”. Na takie dictum pan prezydent Andrzej Duda nie miał innego remedium, jak naskarżyć na Łukaszenkę prezydentowi Józiowi Bidenowi. Na razie jednak prezydent Józio Biden nie zamierza zbombardirować zuchwałego prezydenta Łukaszenki atomowymi kartaczami, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tak zwane „bezsilne złorzeczenia” - podczas gdy Polacy na Białorusi siedzą w aresztach naprawdę, a co gorsza – prezydent Łukaszenka nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

      Przypomina to sytuację, kiedy to Kondoliza Rice wiosną 2005 roku oświadczyła w Wilnie, że na Białorusi trzeba zrobić porządek, to pan minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld do walki z Łukaszenką poderwał Związek Polaków na Białorusi, jako bodajże jedyną organizację. Skończyło się to rozpędzeniem dotychczasowego Związku Polaków , a prezydent Łukaszenka utworzył sobie własny, wskutek czego polskie wpływy na Białorusi zostały zniwelowane do gołej ziemi. Ale za zabawę w mocarstwowość ktoś zawsze musi zapłacić.



Zwiastuny „nowej normalności”


      Co kraj, to obyczaj – powiada przysłowie. I słusznie, bo ostatnie wydarzenia z Wielkiej Brytanii, z Francji i Polski, znakomicie to potwierdzają. W ostatnich latach przed wprowadzeniem epidemii, kilkakrotnie byłem w Wielkiej Brytanii, na zaproszenie tamtejszej Polonii i kilka razy przekonałem się, że tamtejsza policja jest na usługach „Antify”. Oto organizatorzy wynajęli obiekt, ale pod koniec pierwszego dnia imprezy właściciele obiektu z ogromnym zażenowaniem przeprosili ich, że muszą natychmiast anulować umowę. Okazało się, że zadzwonił do nich jakiś jegomość, którzy przedstawił się, jako działacz „Antify” i zażądał anulowania umowy i wyrzucenia nas z obiektu, bo w przeciwnym razie ich bojówka podłoży ogień i wszystko spali. Zapytałem, dlaczego w takim razie nie wezwą policji – bo groźba podpalenia jest tak samo karalna, jak groźba pobicia, czy zabójstwa, a nie wydaje mi się, by w dobie totalnej inwigilacji angielska policja nie potrafiła namierzyć szantażysty i zaciągnąć go przed niezawisły sąd, którty pokazałby mu „ruski miesiąc”. W odpowiedzi usłyszałem, że to nic nie daje, bo policja odmawia ścigania takich szantażystów, więc lepiej ich groźby potraktować poważnie. W tej sytuacji organizatorzy wynajęli salę w hotelu, ale i tam groźby się powtórzyły. Szantażysta przedstawiający się jako aktywista „Antify”, groził podłożeniem ognia i zdemolowaniem hotelu, więc jego właściciel z zakłopotaniem umowę anulował, wyjaśniając podobnie – że policja odmawia ścigania takich przestępców. Innym razem miałem zorganizowane spotkanie w sali parafialnej, ale kiedy przyszliśmy na miejsce, zastaliśmy dwa policyjne radiowozy, a policjanci wyjaśnili, że cały teren jest zamknięty i do żadnego spotkania nie dojdzie. Na szczęście miejscowy restaurator udostępnił nam nieumeblowaną salę, w której spotkanie odbyło się na stojąco. Przy innych okazjach było podobnie, toteż organizatorzy spotkań, nie mogąc liczyć na pomoc policji, zaczęli stosować minimum konspiracyjne, podając zawczasu datę i godzinę rozpoczęcia spotkania, ale adres – dopiero na godzinę przed rozpoczęciem. Tak czy owak nigdy do żadnych ekscesów nie doszło, co tłumaczę sobie na dwa sposoby: albo szantażysta wcale nie miał zamiaru spełnić swoich gróźb, podobnie jak robią to autorzy fałszywych alarmów bombowych, albo zadowolił się uległością szantażowanych, ewentualnie minimum konspiracyjne okazało sie skuteczne. Jak widzimy, policja w żadnym przypadku nie byłaby potrzebna – ale warto w związku z tym postawić pytanie, dlaczego nie ściga szantażystów nawet jeśli miotają oni groźby karalne? Może to robić z lenistwa, bo wytropienie takiego jegomościa wymaga pewnej mitręgi, nawet jeśli wszystkie rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane, albo – jeśli lenistwo nie wchodzi w grę – tropienie takich, ideologicznie motywowanych przestępców policja ma surowo zakazane od swoich przełożonych. Nie wydaje mi się, żeby chodziło tu o wyższe dowództwo policyjne. Źródło tkwi – jak przypuszczam – w politykach, którzy są parlamentarną, czy tylko municypalną odkrywką szantażystów i którzy mogą wydawać policji polecenia, albo dawać policjantom do zrozumienia, żeby przed niektórymi interwencjami lepiej się powstrzymywali. Jest bowiem w Wielkiej Brytanii wielu polityków sympatyzujących ze skrajną lewicą i roztaczających parasol ochronny nad partyjnymi bojówkami w rodzaju „Antify”. Ten parasol ochronny sprawia, że brytyjska policja faktycznie używana jest w służbie „Antify”, przeciwko obywatelom, którzy płacą podatki na jej utrzymanie. I właśnie podczas Świąt Wielkanocnych mieliśmy pokazówkę takiej służbistości, kiedy to policjanci wkroczyli do polskiego kościoła w Londynie, przerwali nabożeństwo i rozkazali uczestnikom natychmiastowe opuszczenie kościoła, ponieważ jakiś wścibski obywatel doniósł im, iż podczas nabożeństwa nie jest przestrzegany nakazany reżim sanitarny. Charakterystyczne przy tym było, iż policjantom nie przyszło nawet do głowy, by sprawdzić, czy to prawda, tylko uciekli się do szantażu, że jeśli ktoś ich rozkazu nie posłucha, to przysolą mu grzywnę w wysokości 200 funtów. I znowu są dwie możliwe przyczyny takiej nadgorliwości i niefrasobliwości ze strony policji. Pierwsza to taka, że Wielka Brytania jest krajem protestanckim, a więc do „papistowskich” nabożeństw może mieć stosunek niechętny, chociaż na codzień, dla oka, musi udawać tolerancję – ale kiedy tylko trafia się okazja, by takie „papistowskie” nabożeństwa zablokować, to skwapliwie z niej korzysta. Przyczyna druga, to ta, że brytyjska policja jest już zbrojnym ramieniem tamtejszej „Antify” i jeśli nawet rozkaz przyjmuje postać donosu, to natychmiast go wykonuje.

      Z inną sytuacją mieliśmy do czynienia w Kanadzie, w prowincji Alberta. W Calgary odbywało się wielkanocne nabożeństwo i wprawdzie jakiś donosiciel sprowadził tam policję, by przerwała je pod pretekstem naruszenia zasad reżimu sanitarnego – ale tamtejszy pastor policjantów się nie przestraszył, tylko zażądał okazania mu nakazu, a kiedy policjanci nie mogli go mu pokazać, wyrzucił ich z kościoła. W praworządnej Wielkiej Brytanii byłoby to prawdopodobnie niemożliwe, z czego wyciągam wniosek, że policja kanadyjska, przynajmniej w prowincji Alberta, jeszcze nie przeszła na służbę „Antify”, podczas gdy brytyjska – jak najbardziej.

      Z kolei we Francji jest odwrotnie. W Lyonie tamtejsze bojówki „Antify” zaatakowały policjantów i o mało nie doprowadziły do ofiar po stronie policji. Wygląda na to, że we Francji „Antifa” znajduje się jeszcze na etapie walki o podporządkowanie sobie policji – ale policja coraz bardziej traci zdolność spacyfikowania drugiej strony. Wiadomo bowiem, że we Francji komuna ma od dziesięcioleci silną pozycję, że tamtejsza partia komunistyczna jeszcze w latach 70-tych nastawiła się na pracę ideologiczną w szkołach podstawowych, więc teraz objawiają się rezultaty. Ciekawe, że w epoce totalnej inwigilacji, kiedy Wielki Brat wie nawet kto, kiedy i gdzie chodzi za potrzebą, istnienie tak rozgałęzionej i aktywnej organizacji, owiane jest taką mgłą tajemnicy, podobnie, jak jej finansowanie. Myślę, że taką mgłę w pierwszorzędnym gatunku mogą rozciągnąć osoby i środowiska wpływowe, być może nawet te same, które epidemię zbrodniczego koronawirusa proklamowały gwoli poprawienia świata według swoich wyobrażeń. Takie przypuszczenie jest oczywiście wyśmiewane przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to zadowoleni są ze swego rozumu – ale z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że historia świata, to nic innego, jak niekończąca się opowieść o spiskach, które albo się udały, albo się nie udały - bo na szczęście nie wszystkie spiski się udają. W tej sytuacji w spiski nie wierzy tylko dureń, albo świnia. Dureń – jeśli nie zauważa, że historia świata to właśnie niekończąca się opowieść o spiskach – a jeśli zauważa, ale udaje, że nie zauważa, w nadziei na jakieś korzyści – no to świnia. Terium non datur – co dedykuję podążającej za panem red. Adamem Michnikiem trzódce mikrocefali.

      A skoro już w ten sposób dotarliśmy i do naszego nieszczęśliwego kraju, to niepodobna nie odnotować kilku wydarzeń. Pierwsze – to deklaracja pana ministra Niedzielskiego, który w niepojętym przypływie szczerości poinformował nas, że NIGDY już nie wrócimy do stanu sprzed epidemii. Najwyraźniej pan minister wie coś, czego opinia publiczna jeszcze nie wie, ani nawet się nie domyśla. Nie sądzę przy tym, by sam doszedł do takiego wniosku, bo - z uwagi na możliwości naszego nieszczęśliwego kraju i jego Umiłowanych Przywódców, co to nie potrafią poradzić sobie nawet z fundacją „Otwarty Dialog” pana Bartosza Kramka i pani Ludmiły Kozłowskiej - samodzielne decydowanie o takich sprawach ma surowo zakazane, ale mniejsza z tym, bo skoro tak, to znacznie ciekawsze jest to, w jaki sposób anonimowi Dobroczyńcy Ludzkości mają ukształtować świat, kiedy pandemia zostanie już odwołana? Wiadomo bowiem, że nie będzie tak samo – ale w takim razie – jak będzie i kto będzie o tym decydował? Obawiam się, że w tej nowej rzeczywistości nic dobrego nas nie czeka, bo w przeciwnym razie inicjatorzy i administrujący epidemią natychmiast by znękaną Ludzkość o tych świetlanych perspektywach powiadomili. Tymczasem jest przeciwnie – ani słowem nie chcą zdradzić, co nam gotują.

      Drugie wydarzenie, to gwałtowny wzrost liczby tak zwanych „sygnalistów” - jak w języku politycznej poprawności określa się donosicieli. Najwyraźniej funkcjonariusze i konfidenci SB oraz innych bezpieczniackich watah, dochowali się licznego potomstwa. Na taki trop wskazuje okoliczność, że zdecydowana większość tych „sygnalistów” koncentruje się na kościołach – czy w tych rozsadnikach zarazy, które – ku rozczarowaniu między innymi mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus - powinny być pozamykane na cztery spusty nie tylko na Wielkanoc, ale w ogóle - przestrzegane są obostrzenia sanitarne. Policja nasza, w odróżnieniu od brytyjskiej, jeszcze nie wie, kogo ma słuchać, więc owszem – interweniuje – ale bez wyraźnego zaangażowania, jak to bywało za pierwszej komuny, tylko raczej ospale. Jednak, zgodnie z prawem Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie – armia donosicieli, którzy w swoim rzemiośle najwyraźniej się rozsmakowują, pozostanie również po odwołaniu epidemii i to będzie jeden z elementów tej nowej sytuacji.

      Ale nie tylko donosiciele staną się dominującym elementem nowej rzeczywistości. Oto media przyniosły wiadomość o powstaniu „Kongresu Katoliczek i Katolików”, z inicjatywy m.in. krakowskiego profesora Fryderyka Zolla. Chodzi o „zmianę sposobu rozmawiania w Kościele”. Pomijając już fakt, że w kościele nie bardzo wypada rozmawiać, zwłaszcza podczas nabożeństwa, to nie bardzo wiadomo, jaki miałby być cel takiej rozmowy. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi albo o pieniądze, albo o władzę. W tym przypadku – raczej o władzę - chociaż motywacji pieniężnej całkiem wykluczyć nie można, jako że Kościół w Polsce coś tam ma – a takie rzeczy zawsze budzą pożądanie nieprzejednanych moralistów i religijnych reformatorów. Świadczą o tym aż za dobrze zarówno dzieje reformacji, rewolucji francuskiej, jak i komuny, zwłaszcza w Rosji. Ale chodzi też o władzę, bo jeśli już inicjuje się rozmowę, to – jak w każdej rozmowie – ktoś musi mieć ostatnie słowo. Wskazuje na to popularne zwłaszcza w Kościele katolickim porzekadło „Roma locuta, causa finita”, co się wykłada, że Rzym przemówił, sprawa skończona. Jeśli zatem Kongres Katoliczek i Katolików chce zmienić sposób rozmowy, to zmiana może obejmować również pozbawienie Rzymu ostatniego słowa. W tej sytuacji mielibyśmy do czynienia z tak zwanym „Kościołem Otwartym”, w którym nie tylko zarządzanie było demokratyczne, ale nawet istnienie Boga ustalane byłoby w referendum. Do tego musi dojść, jeśli zmieniony sposób rozmowy nie miałby mieć za przedmiot wyłącznie spraw pieniężnych, ewentualnie jeszcze – płciowych. Wskazuje na to deklaracja programowa Kongresu, który medialnie jest pilotowany przez redakcję „Tygodnika Powszechnego”, znanego z nieubłaganej postępowości. Wygląda zatem na to, że „Kościół Otwarty” zaczyna się już w Polsce instytucjonalizować. Myślę, że jest to taktyka skuteczniejsza od obranej przez bolszewików taktyki totalnego zniszczenia. Jak nawoływał Jacek Kuroń – zamiast palić komitety, zakładajcie własne - a Caryca Leonida w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło” odradzając marszałowi Greczce zamiar zbombardirowania Europy atomowymi kartaczami zauważała - „niszczyć swą zdobycz – kakij smysł?”



Światełka w tunelu


      Jak tylko Komisja Europejska skierowała do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu skargę na Polskę, że przy pomocy Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego – która – powiadają - w ogóle nie jest sądem, tylko taką bandą przebierańców, podobnie jak wszystkie inne sądy w Polsce – więc, że przy pomocy wspomnianej Izby Dyscyplinarnej reżym „dobrej zmiany” prześladuje sędziów i odbiera im niezawisłość - zaraz w tunelu ruszyły światełka. W ogóle to reżym odbiera niezawisłym sędziom niezawisłość w ramach programu pilotażowego, bo jak już się rozhula, to tylko patrzeć, jak razem z niezawisłością, będzie odbierał im zdrowie i życie. Tak właśnie odgrażał się jeszcze w koszmarnych czasach sanacji towarzysz Wiesław w słynnej „Rozmowie w kartoflarni”: „za krowobójstwo, za świniobicie, będę odbierał mienie i życie!” Ale nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość tym bardziej, że dłużej klasztora, niż przeora i kto wie, czy dni reżymu „dobrej zmiany” nie dobiegają właśnie końca. Oto nieubłaganie zbliża się termin głosowania nad zbawiennym Krajowym Planem Odbudowy, a tu Naczelnikowi Państwa dęba staje nie tylko pobożny poseł Gowin, ale i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. W tej sytuacji – kto wie? - ratunek dla „dobrej zmiany” może przyjść ze strony Lewicy, ale oczywiście nie za darmo. Aborcja na żądanie, sezonowe zmiany płci, rozwiązanie policji i wojska, a zwłaszcza batalionów obrony terytorialnej, które z sobie tylko znany powodów wprowadził złowrogi Antoni Macierewicz, który poza tym powinien zostać oddany pod nadzór infirmerów – a w każdym razie tak właśnie uważa Wielce Czcigodny Włodzimierz Czarzasty, stanowiący w Lewicy pomost między dawnymi i nowymi laty. Ta deklaracja Wielce Czcigodnego została wygłoszona w związku z emisją w rządowej telewizji filmu o katastrofie smoleńskiej, z którego niezbicie wynika nie tylko, że samolot został rozerwany dwiema bombami, ale w dodatku – że te bomby Putin wsadził podczas remontu w Samarze. W takim razie również premier Donald Tusk wielokrotnie latał z bombami pod tyłkiem – oczywiście - „bez swojej wiedzy i zgody” - więc nic dziwnego, że na wspomniany film również i on zareagował bardzo nerwowo. Film ma być przygotowaniem do opublikowania końcowego raportu smoleńskiej podkomisji, na który naród czeka już od kilku lat. W tej sytuacji w opinii publicznej ujawniły się dwie sekty, czy – jak kto woli – dwa nurty: zwolenników katastrofy i przeciwników katastrofy. Zwolennicy twierdzą, że samolot rozbił się wskutek tradycyjnego w takich okolicznościach błędu pilota, podczas gdy przeciwnicy – że został zniszczony w powietrzu przez wspomniane bomby. Jak mawiał dobry wojak Szwejk – jak tam było, tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - ale charakterystyczne jest, że chociaż rząd „dobrej zmiany” od 2015 roku korzysta z zasobów całego państwa, to niezależna prokuratura nikomu nie przedstawiła żadnych zarzutów, nie mówiąc o zaciągnięciu przed niezawisły sąd. Pan Tomasz Arabski nie został zaciągnięty przed niezawisły sąd przez prokuraturę, tylko z oskarżenia prywatnego. W rezultacie Naczelnik Państwa został postawiony w szalenie kłopotliwym położeniu, bo chociaż przed dwoma laty otrąbił „zwycięstwo”, to okazuje się, że złowrogi Antoni Macierewicz nadal sprawę drąży, a co gorsza – Naczelnik nie może go poskromić, bo zaraz pojawiłyby się pytania, dlaczego wcześniej, przez co najmniej 8 lat mu basował. Słowem – i tak źle i tak niedobrze, co pokazuje, że Wielce Czcigodny Włodzimierz Czarzasty, który w Lewicy... – i tak dalej – co do złowrogiego Antoniego Macierewicza gruntownie się myli.

      Wróćmy jednak do niezawisłych sądów, które, kiedy tylko Komisja Europejska... - i tak dalej – natychmiast sypnęły pięknymi wyrokami. Oto jeden taki niezawisły sąd, wysłuchawszy skargi pana Adama Bodnara, który pod pretekstem piastowania operetkowej posady „rzecznika praw obywatelskich” wyświadcza dobre usługi obozowi zdrady i zaprzaństwa, podważył zakup „Polska Press” przez PKN Orlen, kierowany przez znienawidzonego przez żydowską gazetę dla Polaków pana Daniela Obajtka. Ciekawe, że – podobnie jak w przypadku innych składników majątkowych, pozostających pod nadzorem pana Obajtka – niezawisły sąd nie stwierdził, że pan Obajtek tę całą „Polskę Press” ukradł, czy wyłudził – co wzbudza we mnie podejrzenia, że zarówno pan Bodnar, jak i niezawisły sąd, pozostają na usługach folksdojczów. Jeśli bowiem PKN Orlen spółki „Polska Press” nie przejął, chociaż ją kupił i za nią zapłacił, to znaczy że jej właścicielami nadal są Niemcy. Ładny interes! Mam tylko nadzieję, że i skarga i piękny wyrok zostały podyktowane względami ideowymi, chociaż w dzisiejszych zepsutych czasach niczego oczywiście nie można być pewnym.

      Ale na tym nie koniec, bo oto faworyt Naszej Złotej Pani, Donald Tusk, w którym sobie najwyraźniej szczególnie upodobała, nakazał wypuścić z aresztu pana Sławomira Nowaka, jako „więźnia politycznego”. Donald Tusk dał wyraz obawie, że reżym już 9 miesięcy trzyma pana Nowaka w areszcie w nadziei, że skoro nikt go stamtąd nie wydobywa, to zacznie wreszcie chlapać i pociągnie za sobą innych. Taka możliwość była całkowicie prawdopodobna, bo podobnie zachował się w swoim czasie pan Peter Vogel, który w areszcie wydobywczym znalazł się z woli premiera Tuska, a skończyło się to „aferą hazardową” i szlabanem na prezydenturę. Kto wie, czym by się skończyło, gdyby nie Nasza Złota Pani nie załatwiła premieru Tusku Nagrody im. Karola Wielkiego. Stanowiło to poważne ostrzeżenie, że jeśli ktokolwiek podniesie teraz na premiera Tuska rękę, to będzie miał z nią do czynienia. Toteż - chociaż zaraz się okazało, że żadnej afery hazardowej „nie było” - to przezorna Złota Pani mocną ręką przeniosła Donalda Tuska na europejskie salony, gdzie wreszcie – esperons – pozałatwiał sobie sprawy socjalne i nie musi się już szlajać z jakimiś panami Plichtami. Skoro tedy Donald Tusk kazał pana Nowaka wypuścić, to niezawisła pani sędzia Agnieszka Domańska, należąca do antyrządowej partii „Iniuria”, co to wyraziła radość z oskarżenia Polski do TSUE, w podskokach go wypuściła, każąc mu tylko zapłacić na odczepnego śmieszną sumę miliona złotych kaucji. Pan Nowak, chwała Bogu, ma z czego, więc – jak mawiają gitowcy - „wszystko gra i koliduje”. Tak oto po 9 miesiącach mógł ponownie narodzić się dla demokracji.

      Tymczasem, chociaż dzięki wysiłkom partii i rządu, zbrodniczy koronawirus już się tak nie sroży, jak w Święta Wielkanocne, to są jeszcze tu i ówdzie obywatele nie chcący poddać się świadomej dyscyplinie i protestują przeciwko zbawiennym obostrzeniom. Opinią publiczną, a konkretnie – przedstawicielami obozu zdrady i zaprzaństwa, panami Nitrasem i Szczerbą – wstrząsnęła scena spałowania przez policjanta jakiejś panienki, która uprzednio się z nim szarpała, składała propozycję „wyjebania”, a w końcu nawet opluła. Pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, że ten policjant, który akurat w ten dzień podobno okazał się policjantką, nie tylko ją spałował i skuł, ale więził i gwałcił, a w ogóle, to był pedofilem, - ale – podobnie jak w wielu innych przypadkach – to się nie potwierdziło i ostatecznie stanęło na tym, że pan Szczerba uroczyście obiecał, że tego policjanta wyrzuci i będzie musiał szukać sobie pracy w białoruskim OMON-ie. Jak się okazuje, nie ma niczego, co nie dałoby się skonsumować politycznie, więc nie wiemy tylko tego, z jakiego klucza ćwierkałby pan Szczerba, gdyby to jemu demonstranci tak szurali. Obawiam się jednak, że pan Sczerba – podobnie jak jego Wielce Czcigodni koledzy – aż tak perspektywicznie nie myśli, o ile w ogóle - dzięki czemu może zachować dobre samopoczucie i pewność siebie.



Obrona przed dominacją fizjologii


      Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie „rewolucja macic”, która ostatnio jakby trochę przycichła, jest odrażająca, podobnie jak jej protagonistki, ale to nic nie szkodzi, skoro w jednej chwili poszerzyła naszą wiedzę. Teraz już wiemy, że przez wieki ludzkość żyła iluzjami i złudzeniami, zwłaszcza w Europie – ale dzięki „rewolucji macic” dowiedzieliśmy się ponad wszelką wątpliwość, że przypisywanie kobietom jeśli nawet nie cech angelicznych, to co najmniej – delikatności, czy subtelności, nie miało żadnego pokrycia w rzeczywistości. Kobiety to przede wszystkim fizjologia, co oczywiście nie jest ani ich winą, ani nawet niczym złym – ale tylko dopóty, dopóki fizjologia nie staje się manifestem nie tyle kulturowym, co właśnie antykulturowym. Fizjologia owszem, może być uważana za fundament kultury w tym znaczeniu, że na przykład erotyczne napięcie między kobietą a mężczyzną może stać się – i było – inspiracją literatury, malarstwa i rzeźby – ale dopiero, gdy zostało oczyszczone z fizjologicznej dosłowności. Zresztą nie tylko ono. Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że o ile literatura i w ogóle - cała kultura francuska wyrasta właśnie z erotyzmu, to literatura i w ogóle – cała kultura angielska wyrasta z sadyzmu. Sadyzm jest co prawda też odmianą erotyzmu, ale odmianą zboczoną, zdeprawowaną. Jako przykład przytaczał kreskówki Disneya, zbudowane na tym, że komuś zawsze grozi tam straszliwe niebezpieczeństwo, a fabuła pokazuje, w jaki sposób on tego nie niebezpieczeństwa unika. Kto wie, czy nie dlatego właśnie średniowiecze francuskie wydało trubadurów i truwerów, którzy uczynili z kobiet istoty angeliczne – i tak już pozostało. Znakomitą ilustracją jest przypadek Jofreya Rudela, księcia Blaye, w Żyrondzie, który od pielgrzymów powracających z Ziemi Świętej usłyszał o hrabinie Trypolisu i pod wpływem tych opowieści zakochał się w niej, nie widząc jej na oczy. Skomponował o niej wiele lirycznych pieśni – ale tęsknota mu nie wystarczyła. Pragnąc ją zobaczyć, wyruszył na morze. Dotarł wprawdzie do Trypolisu, ale już umierający. Ludzie donieśli hrabinie o jego przybyciu, a ona pospieszyła do gospody i wzięła umierającego w ramiona. Ten bez słów poznał, że to musi być ona i w ramionach hrabiny umarł szczęśliwy zaś ona sama, pod wpływem wielkiego wzruszenia tą miłością, bodaj czy nie spędziła reszty życia w klasztorze. Ale takie wielkie i dramatyczne miłości zdarzały się nie tylko wśród trubadurów. „Powiedzcie kędy jest uczona Helois dla miłości której Abeylard Piotr zmienion w kapłona żal swój w klasztorne zamknął mury...” - pisał Franciszek Villon w „Balladzie o paniach minionego czasu”. Jak wiadomo, Abeylard, chluba ówczesnej francuskiej nauki, zakochał się w swojej uczennicy Heloizie, Jej wuj wynajął zbirów, którzy go wykastrowali, po czym Abeylard zamieszkał w jakimś prowincjonalnym klasztorze. Naigrawał się z tego Aleksander Fredro pisząc w swojej „Sztuce obłapiania”: „Jęczał Abelard żywota ciąg cały, że mu okrutnie oberżnięto gały. Wolałby cierpieć bez ręki lub nogi, a Zeloizie dogodzić niebogi, która nieszczęsna, trąc dupą o ścianę, płakała ciągle stratę uchochanę.” I tak niepostrzeżenie z angelicznych wyżyn staczamy się w jaskinie fizjologii, gdzie tenże Villon raczy nas „Balladą o grubey Małgośce”, w której między innymi czytamy: „Już zgoda. Małgoś pleszcze mnie po głowie. Pierdnie siarczyście, wzdęta jak ropucha. Śmiejąc się swoim picusiem nazowie. Życzliwie nóżką przygarnie do brzucha. Schlani oboje, śpimy jak barany. A gdy nad ranem burknie jey w żywocie, wyłazi na mnie na jutrzne pacierze, aż jęknę pod nią, na poły złamany. Y tak się bawim, pławiąc się w swym pocie, w bordelu, kędy mamy zacne leże”. Wskazuję na tę różnicę i na ten ześlizg od wzniosłości ku wulgarności, byśmy lepiej zrozumieli, że nie można dopuścić do publicznej dominacji fizjologii, bo grozi to wepchnięciem całej kultury ludzkiej między nogi, gdzie można wysłuchać monologów vaginy i napawać się menstruacyjnymi sekrecjami z macicy. Żeby temu zapobiec, nie można pozwalać kobietom na rozwydrzenie, bo w skutkach może okazać się ono groźne nie tylko dla nich samych, ale i dla cywilizacji. A pani Marta Lempart nowej cywilizacji nam nie podaruje.

      Podobnie z sodomitami. Właśnie porozlepiali na ulicach miast plakaty z napisem „kochajcie mnie mamo i tato”. Chodzi o to, że według statystyk 80 procent rodziców „nie akceptuje” dzieci oddających się sodomii. A zdaniem organizatorów kampanii, powinni „akceptować”. Przypomina mi to dyskusję sprzed lat z panem Biedroniem i panem Poniedziałkiem, w której uczestniczył jeszcze pan Janusz Majcherek, no i ja. Dyskusja nie była ciekawa, bo panowie sodomici ograniczali się do przedstawiania postulatów roszczeniowych, na które zareagowałem, że tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, z czym się nie zgadzam, co uważam za wstrętne i niebezpieczne, ale z racji wyższego rzędu, jak np. spokoju społeczny, czy miłości bliźniego, cierpliwie to znoszę. Na to pan Majcherek uświadomił mnie, że tak było kiedyś, a teraz to już nie wystarczy. Teraz tolerancja oznacza akceptację. Ale konieczność akceptacji oznacza, że nie mogę już ujawnić swego zdania, jeśli okazałoby się sprzeczne z rozkazem akceptacji. Tak oto społeczeństwo zostało sterroryzowane przez wpływowych promotorów zboczeńców, którzy zresztą swoich przypadłości nie uważają za zboczenie, powołując się na uchwałę podjętą w 1990 roku przez WHO w drodze głosowania. Mniejsza już o kompetencje tej zbiurokratyzowanej szajki, ale co możemy ustalić przez głosowanie? Tylko – jak głosowali uczestnicy tego przedsięwzięcia – bo już nawet nie to, o czym wtedy myśleli i czym się kierowali. Jest to więc opinia absolutnie bezwartościowa i gdyby nie przedstawili jej wysoko postawieni biurokraci, tylko jakiś zwykły obywatel, to w najlepszym razie nikt nie zwróciłby na niego uwagi, a w najgorszym – oddał w ręce infirmerów. Tymczasem w ciągu ostatnich 30 lat ta opinia awansowała do rangi dogmatu, z którym nie można dyskutować, tylko przyjąć go do aprobującej wiadomości. Na jej podstawie organizatorzy kampanii chcą zmusić, a w każdym razie nakłonić rodziców, by pod groźbą oskarżenia o „homofobię” przynajmniej udawali, że kochają swoje dziecko, bez względu na to, co ono robi. Jest to oczywiście forma totalniactwa, ale nie o to już chodzi, tylko przede wszystkim o powtórkę z historii, Podobnie jak za bolszewików, wszyscy mają zostać poddani terrorowi doktrynerskich urojeń, nie mających żadnego pokrycia w rzeczywistości. Tymczasem „homofobia” jest zdrowym społecznym odruchem obronnym przez terrorem tego doktrynerstwa, a przede wszystkim – jego tragicznych społecznych następstw – bo przecież wszystkie zboczenia też obracają się wokół fizjologii.



Morawiecki. Funkcjonariusz banksterów wspierany przez Gazetę Wyborczą





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Wypowiada się na temat Blanki Mikołajewskiej, Wacława Krzeptowskiego, jednego z przywódców Goralenvolku, podatku przychodowego, Nord Stream 2, Jarosława Kaczyńskiego, Daniela Obajtka, Mateusza Morawieckiego, a także śp. Macieja Płażyńskiego.




© Stanisław Michalkiewicz
15-20 kwietnia 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz