250 mld złotych za „pogłębienie integracji”
Jeszcze nie minęły patriotyczne uniesienia, jakim ulegliśmy z okazji 3 maja, a już następnego dnia odbyło się posiedzenie Sejmu, poświęcone ratyfikacji Krajowego Planu Odbudowy. Wziął się on stąd, że Komisja Europejska w imieniu Unii Europejskiej - pożyczy – jeszcze nie wiadomo od kogo i na jakich warunkach, więc możliwe, że od lichwiarzy, którzy wykupią od niej „wieczyste obligacje”, których UE nie będzie musiała wykupować, tylko ten dług „obsługiwać”, to znaczy – płacić „wieczyste” procenty – 750 mld euro. Tak w każdym razie proponował stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros. Na Polskę miałoby przypaść 58 mld euro, z czego „większa połowa”, to byłaby „pożyczka”, a reszta – dotacje. W jaki sposób UE będzie to spłacała, jakie w związku z tym ustanowi „unijne” podatki – tego na razie do końca nie wiemy. Ważne, że po raz pierwszy UE samodzielnie we własny imieniu zaciągnie zobowiązania i będzie mogła ustanawiać własne podatki. Te okoliczności są podnoszone na uzasadnienie zarzutu, iż przyjmując Krajowy Plan Odbudowy Sejm tak naprawdę ceduje kolejną część suwerenności państwowej na Unię Europejską. Na tym tle pojawiły się zgrzyty w koalicji „dobrej zmiany”, bo „Solidarna Polska” nie dała się przekabacić, by głosować za ratyfikacją, więc Naczelnik Państwa przekabacił Lewicę, która postawiła mu zbawienne dla Polski „warunki” a on się na nie skwapliwie zgodził – bo czegóż nie robi się dla Polski? Dzięki temu w Sejmie sklecona została większość wystarczająca do ratyfikowania Krajowego Planu odbudowy – ale tylko większością bezwzględną. Ta okoliczność wzbudziła wątpliwości, czy uchwalanie takich ustaw bezwzględną większością głosów jest aby zgodne z konstytucją, a konkretnie – z art. 90 ust. 2, który stanowi, że „ustawa wyrażająca zgodę na ratyfikowanie umowy międzynarodowej, o której mowa w ust. 1 („Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach”) jest uchwalana przez Sejm większością 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz przez Senat większością 2/3 głosów w obecności co najmniej polowy ustawowej liczby senatorów”. Ale pani marszałek Elżbieta Witek, była nauczycielka i kierowniczka szkoły podstawowej przeszła nad nimi do porządku, powołując się aż na sześć opinii prawnych, według których kwalifikowana większość nie była potrzebna. Wspominam o zawodowej przeszłości pani marszałek, bo nawet na tym stanowisku zachowała maniery pani wychowawczyni i niewiele brakuje, by krnąbrnym posłom wymierzała tzw. „łapy”, albo przynajmniej stawiała do kąta – co znakomicie usprawnia proces legislacyjny, podobnie jak to było za Adama Łodzi-Ponińskiego. W tej sytuacji rozpoczęła się debata, w której posłowie „dobrej zmiany” prześcigali się w panegirykach pod adresem pana premiera Morawieckiego, że tak zadbał o Polskę i jednocześnie sztorcowali oponentów, że „nie zależy im na Polsce”, już nie to, że w takim stopniu, jak panu premierowi, czy Naczelnikowi Państwa – ale w ogóle. Słowem – te wystąpienia miały charakter zebrania budującego, którego uczestnicy pragną utwierdzić się w przekonaniu o słuszności własnego stanowiska. Mówiąc bardziej dosadnie – posłowie „dobrej zmiany” próbowali naprędce uszyć dla siebie listek figowy. Niestety przemawiający w imieniu Lewicy pan Adrian Zandberg, bez specjalnej złej woli, tylko w przypływie szczerości, ten listek figowy porwał na strzępy oświadczając otwartym tekstem, że chodzi o milowy krok na drodze pogłębiania integracji Unii Europejskiej i jej federalizacji – co oczywiście leży w żywotnym interesie Polski, która dzięki temu będzie mogła prowadzić walkę ze złowrogim klimatem i innymi zagrożeniami dla „planety”. Bardzo go za tę szczerość pochwalił poseł Konfederacji Krzysztof Bosak, w rezultacie dalsza część debaty coraz bardziej przypominała te z sejmów rozbiorowych. Przemawiający z ramienia Koalicji Obywatelskiej Wielce Czcigodny poseł Pupka bardzo pana Zandberga i Lewicę krytykował za „zdradę” - ale były to bezsilne złorzeczenia, zwłaszcza gdy w imieniu PSL przemówił poseł Władysław Kosiniak-Kamysz, stwarzając wrażenie, jakby PSL mogło głosować za ustawą. Nie wiem, jak taką podwójną „zdradę” przeżyłby Wielce Czcigodny poseł Pupka, na oczach całej Polski wydymany przez wirtuoza intrygi, Naczelnika Państwa. Bardzo możliwe, że ta sytuacja ostatecznie przekonała stare kiejkuty, że trzeba tę całą Platformę Obywatelską rozmontować. Świadczyć może o tym powrót na polityczną scenę faworyta starych kiejkutów, byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, który już na samym wstępie zadeklarował zamiar wyprowadzenia z Platformy Obywatelskiej jej „skrzydła konserwatywnego”, które objawiło się po entuzjastycznym poparciu przez Wielce Czcigodnego posła Pupkę programu „rewolucji macic”. Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji mawiali, że „cuius est condere, eius est tolere” - co się wykłada, że ten, kto ustanowił, ten może znieść. Pamiętając, jak to generał Gromosław Czempiński w niepojętym przypływie szczerości zdradził, ile to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by doszło do powstania PO, to co do autorstwa starych kiejkutów nie może być najmniejszych wątpliwości. Wygląda zatem na to, że już wkrótce dojdzie do zasadniczej przebudowy politycznej sceny, więc w tej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których Lewicy tak łatwo przyszła „zdrada” Wielce Czcigodnego posła Pupki, który w dodatku nieopatrznie wpadł w sidła własnej propagandy. W rezultacie 290 posłów głosowało za ratyfikacją, 33 – przeciwko, a 133 posłów, głównie z Koalicji Obywatelskiej, się wstrzymało. Oznacza to, że Koalicja Obywatelska nie może już marzyć o przewodzeniu opozycji, więc prawdopodobieństwo jej rychłego rozmontowania nabiera rumieńców. Co prawda w Senacie KO ma jeszcze coś do powiedzenia, ale – jak przypomniał europoseł Liberadzki z Lewicy – ustawa zablokowana w Senacie wraca do Sejmu, w którym już czeka na nią większość 290 posłów.
Tymczasem 3 maja też zdarzyły się ważne rzeczy, bo rząd ogłosił akcję masowego „wyszczepiania”, dzięki czemu telewizje, zarówno ta rządowa, jak i te nierządne pokazywały długie kolejki obywateli ustawiających się do „wyszczepienia”, które były podobne do kolejek, jakie w czasach Edwarda Gierka formowały się od samego rana do głosowania do Sejmu. Tym, co te obrazy łączy, to absolutny brak znaczenia tamtych głosowań – bo lista była jedna. Jeśli natomiast chodzi o „wyszczepianie”, to odwrotnie - ma ono być dobre na wszystko, nawet „na ładną, niewinną panienkę” - a w każdym razie tak twierdzą niezależne media, które, według krążących po mieście fałszywych pogłosek, zostały w tym celu przekupione, podobnie jak „eksperci”. Oczywiście nie ma w tym ani słowa prawdy, bo gdzieżby tam rządowa telewizja, czy na przykład pan red. Tomasz Sakiewicz wzięli od rządu jakieś pieniądze – chociaż z drugiej strony rzeczywiście w dniach ostatnich pojawili się „eksperci” dowodzący, że amantadyna jest szkodliwa i domagający się surowych kar dla doktora Włodzimierza Bodnara. Wprawdzie wyleczeni pacjenci próbują go bronić, ale wobec wyraźnego rozkazu o szkodliwości amantadyny głos jakichś pacjentów nie ma najmniejszego znaczenia, bo jeśli nawet pan Bodnar kogoś tam i wyleczył, to uczynił to niezgodnie z ustaleniami okupującej Polskę biurokratycznej szajki.
Drugim ważnym wydarzeniem jakie miało miejsce 3 maja, było zaproszenie na rocznicowe uroczystości prezydentów Estonii, Łotwy, Litwy i Ukrainy, którzy z tej okazji też się radowali. W ten sposób Polska staje się liderem całej grupy państw, a więc bez żadnej przesady można powiedzieć, że powoli przekształca się w mocarstwo. A jak jeszcze dostanie z Unii Europejskiej obiecane pożyczki i dotacje, to już nic nie zatrzyma nas na tej drodze.
Biurokracja frymarczy suwerennością
Kiedy tylko zostało ogłoszone, że Lewica razem z PiS-em będzie głosowała za ratyfikacją Krajowego Planu Odbudowy, w szeregach Koalicji Obywatelskiej się zakotłowało. Wielce Czcigodny poseł Pupka wprost nie znajdował słów potępienia dla „zdrajców”, chociaż – o ile wiem – Lewica nigdy nie zawierała z nim żadnych ślubów panieńskich. Przeciwnie – wielokrotnie jej działacze dawali do zrozumienia, że perspektywa poddania się pod komendę Wielce Czcigodnego posła Pupki w ogóle nie wchodzi w grę. Tym bardziej, kiedy Naczelnik Państwa przyjął warunki postawione przez Biuro Polityczne Lewicy co do podziału tych 58 mld euro, które Polska ma od Unii otrzymać w zamian za rezygnację z kolejnego segmentu suwerenności państwowej. Wiadomo, że każdy, kto będzie miał kontakt z tymi pieniędzmi jako pierwszy, zyska szansę rozwiazania problemów socjalnych i sobie i „Polakom” - bo przecież i cesja suwerenności nastapiła „dla dobra Polski”. Wygląda na to, że im Polska ma mniej suwerenności, tym lepiej na tym wychodzi. Ciekawe, że podobnie myślała spora część opinii publicznej pod III rozbiorze Polski. Dopóki bowiem Polska istniała, przynosiło to wszystkim same zgryzoty. Trzeba było myśleć, co z Turczynem, co z Prusakiem, co z Kozakami – a od tych rozmyślań tylko ból głowy, bo co tu można wymyślić, kiedy wiadomo, że nie ma rady? Toteż wspomniana część opinii publicznej wiadomość o likwidacji państwa przyjęła z ulgą. Niech się teraz martwi o to wszystko Katarzyna, Fryderyk Wilhelm Pruski i Franciszek II.
Ale dość tych historycznych dygresji, bo przecież chodzi o Wielce Czcigodnego posła Pupkę, który nie tylko doznał ogromnego rozczarowania z powodu rozwiania się w mglistość słynnej „koncepcji 276”, która miała odmienić losy naszego, nieszczęśliwego kraju, ale w dodatku został na oczach całej Polski ośmieszony. Cokolwiek by nie zrobił, to byłoby źle; poparcie ratyfikacji „za darmo” go ośmieszało, a znowu głosowanie „przeciw” stawiało go wśród wrogów integracji, więc wybrał trzecie wyjście, to znaczy – się wstrzymał. Znaczy – albo nie wie, czy jest „za”, czy „przeciw”, albo wzorem Kukuńka – jest „za a nawet przeciw”. Ale zakotłowało się nie tylko w Koalicji Obywatelskiej. Oto w dniach ostatnich były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, faworyt starych kiejkutów Bronisław Komorowski oświadczył nieoczekiwanie, że „wraca” do polityki, a „wraca” w ten sposób, że spróbuje wyprowadzić z Platformy Obywatelskiej tamtejsze „skrzydło konserwatywne”. To „skrzydło” ujawniło się tam w momencie, gdy Biuro Polityczne PO poparło w całej rozciągłości życzenia „rewolucji macic”. W tej sytuacji deklaracja Bronisława Komorowskiego może oznaczać, że stare kiejkuty postanowiły dać sobie spokój z tą całą Platformą i ją rozmontować, by z uzyskanych odpadów pozyskać kamienie węgielne pod nowy fundament sceny politycznej naszego bantustanu. Jak mawiali starożytni Rzymianie: „cuius est condere, eius est tolere”, co się wykłada, że kto ustanowił – ten może znieść. Odnosi się to jak najbardziej do Platformy, która była dziełem starych kiejkutów, a jeden z „trzech tenorów”, pan dr. Andrzej Olechowski, o którym Kukuniek mówił, że „ma zalety fizjologiczne i inne” dostarczył formuły – jak się okazało – uniwersalnej, bo możliwej do wykorzystania nie tylko przez obóz zdrady i zaprzaństwa, ale również – przez obóz „dobrej zmiany”. Pan doktor, stręcząc Polsce Unię Europejską podkreślił, że kiedy do niej przystąpimy, to „będziemy mogli współdecydować o naszych sprawach”. Najwyraźniej już wtedy uważał, że współdecydowanie jest lepsze od decydowania samodzielnego. Przypominam o tym, bo to bardzo podobne nie tylko do sposobu myślenia części Polaków po III rozbiorze, ale również – do uzasadnienia potrzeby ratyfikacji Krajowego Planu Odbudowy.
Ta ratyfikacja jest milowym krokiem na drodze, na którą Polska wkroczyła, a raczej – na którą została wciągnięta w roku 2003 przez europejsów z Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości, kiedy to i jedni i drudzy stręczyli Polakom Anschluss. Mówię o referendum akcesyjnym, jakie odbyło się w dziesięć lat po wejściu w życie traktatu z Maastricht, który zmienił sposób funkcjonowania Wspólnot Europejskich z formuły konfederacji, czyli związku państw, na formułę federacji, czyli państwa związkowego. Traktat z Maastricht kładł kres mrzonkom o „Europie Ojczyzn”, którą Prawo i Sprawiedliwość uwodzi swoich wyznawców podobno aż do dnia dzisiejszego. Kolejnym krokiem na tej drodze była ratyfikacja traktatu lizbońskiego, czego dokonał w październiku 2009 roku prezydent Kaczyński na podstawie ustawy z 1 kwietnia 2008 roku, za którą zgodnie głosował obóz zdrady i zaprzaństwa i część PiS z Naczelnikiem Państwa na czele. Ten traktat zawiera zasadę lojalnej współpracy, przy pomocy której brukselska biurokracja wypłukuje suwerenność z państw członkowskich. Stanowi ona, że państwo członkowskie musi „powstrzymać się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej” - niezależnie od kompetencji formalnie przekazanych Unii przez państwa członkowskie. Tę właśnie zasadę wykorzystuje Komisja Europejska do tresowania Polski w uległości przy pomocy Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. No a teraz, w ramach „ratyfikacji”, obóz zdrady i zaprzaństwa, częściowo w sojuszu z obozem „dobrej zmiany” zgodził się na powiększenie kompetencji Unii Europejskiej o uprawnienie do zaciągania przez Komisję Europejską zobowiązań finansowych w imieniu „Unii”, a co za tym idzie – do wprowadzenia „unijnych” podatków na sfinansowanie spłaty zaciągniętych długów. Fundusz Odbudowy bowiem ma zostać sfinansowany w drodze pożyczenia przez Komisję Europejską 750 mld euro, które potem zostaną rozdzielone między poszczególne bantustany. Polsce ma przypaść ok. 58 mld euro, w większej części w formie pożyczki, a w pozostałej – w formie subwencji, którą jednak państwo też będzie musiało, oddać – tym razem w formie „unijnych” podatków. O ile z pozoru wygląda na to, że odstąpiliśmy brukselskiej biurokratycznej szajce kolejny kawał suwerenności za 260 mld złotych, to tak naprawdę uczyniliśmy to za darmo, bo te pieniądze trzeba będzie tak czy owak oddać. Jedynym rzeczywistym beneficjentem będą biurokratyczne szajki okupujące wszystkie kraje członkowskie UE, które w ten właśnie sposób są przez szajkę brukselską korumpowane. Z tego powodu dzień 4 maja rzeczywiście ma szansę przejść do historii, ale nie jako „dzień chwały”, tylko raczej jako dzień żałoby.
Płomienni dzierżawcy mają kolejnego wroga
„Już z nowym wrogiem toczy walkę. Już ma lodówkę, wózek, pralkę” - pisze w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” o tytułowym bohaterze Janusz Szpotański. Wygląda na to, że towarzysz Szmaciak dochował się licznego potomstwa, które rozwnuczyło się nie tylko w obozie zdrady i zaprzaństwa oraz jego medialnych agenturach, ale również w obozie „dobrej zmiany” oraz jego medialnych agenturach. Warto dodać, że te agentury pracują „dla Polski” - i właśnie dzięki temu są sowicie wynagradzane - bo cóż i kogóż wynagradzać w tych zepsutych czasach, jeśli nie firmy i osoby poświęcające się dla Polski? Toteż i jedne i drugie są wynagradzane, z tym, że jedne z jednej kasy, a drugie - z drugiej. Jak bowiem zauważył jeszcze za głębokiej pierwszej komuny felietonista tygodnika „Kultura” o pseudonimie „Hamilton” - w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy. Transformacja ustrojowa niewiele w tej dziedzinie zmieniła z tą może różnicą, że za pierwszej komuny przedstawiciele jednego, to znaczy - jedynie słusznego światopoglądu - mieli monopol na korzystanie ze środków będących w dyspozycji państwa socjalistycznego, podczas gdy przedstawiciele drugiego światopoglądu, to znaczy - tego niesłusznego - takiego monopolu nie mieli i środki dla swojej kasy musieli gromadzić sobie drogą samopomocy. Teraz takiego monopolu nie ma i dostęp do zasobów państwa socjalistycznego uzyskiwany jest rotacyjnie; raz czerpie z nich obóz zdrady i zaprzaństwa, a drugi raz - obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Dlatego też utrzymanie socjalistycznego charakteru państwa i jego zasobów pozostaje strategicznym celem obydwu obozów, ponad podziałami, nawet chyba ważniejszym od niepodległości, czy suwerenności państwowej „w niektórych sprawach”.
Wspominam o tym, bo właśnie 4 maja mogliśmy obejrzeć widowisko telewizyjne pod tytułem „debata nad ratyfikacją Planu Odbudowy”. Wzięli w niej udział zarówno przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm oraz posłowie spoza tych dwóch gangów. Doszło przy tym do pewnego zamieszania, bo część przedstawicieli obozu zdrady i zaprzaństwa udzieliła wsparcia politycznego obozowi płomiennych dzierżawców, w którym niektórzy uczestnicy zaczęli się bisurmanić. Ta samowolka mogłaby zagrozić odmową ratyfikacji, a wtedy Unia Europejska musiałaby - no właśnie - chyba wznowić negocjacje, bo w tej sprawie wymagana jest jednomyślność. Te wznowione negocjacje mogłyby się przeciągnąć, wskutek czego obóz płomiennych dzierżawców, który dzisiaj jest przyssany do zasobów państwa socjalistycznego, być może musiałby ustąpić miejsca obozowi przeciwnemu, od czego Polska dostałaby chyba paroksyzmów. Toteż część obozu zdrady i zaprzaństwa postanowiła się dla Polski poświęcić i przezwyciężając abominację do obozu płomiennych dzierżawców, wsparła go w głosowaniu nad ratyfikacją - ale, ma się rozumieć, nie za darmo. Płomienni dzierżawcy obiecali np. wybudowanie 75 tysięcy „tanich mieszkań” - oczywiście w kooperacji ze swoimi nowymi wspólnikami - no a wiadomo, kto się najlepiej obławia na takich taniochach. Inna sprawa, czy ta obietnica zostanie dotrzymana, bo płomienni dzierżawcy nie tak dawno obiecali panu prezydentowi, że jak podpisze jedną ustawę, to oni wyrzucą z telewizji pana prezesa Jacka Kurskiego. Pan Kurski został wyrzucony, pan prezydent ustawę podpisał, a następnego dnia pan Kurski, jak gdyby nigdy nic, wrócił na stanowisko prezesa. Pan prezydent swego podpisu wycofać już nie mógł, więc spokojnie można było go wydymać na oczach całej Polski, która oczywiście odniosła z tego nawet kilka korzyści. Po pierwsze, Polacy otrzymali pokazówkę, jak funkcjonuje w praktyce zasada rebus sic stantibus, używana przeważnie w stosunkach międzynarodowych, ale - jak się okazało - użyteczna również w polityce wewnętrznej. Zasada ta stanowi, że solenne ustalenia i zobowiązania obowiązują tylko w określonych okolicznościach, a jak one się zmienią, to sprawa wraca do punktu wyjścia. Druga korzyść, to pokazanie, że Naczelnik Państwa może zdmuchnąć niechby największego dygnitarza, jak gromnicę, a potem w jednej chwili przywrócić go do łask, mimo że konstytucja i ustawy przewidują rozmaite skomplikowane procedury. Od tej zasady bywają oczywiście wyjątki, bo na przykład Naczelnik Państwa już od dawna urządza podchody pod pana Banasia, żeby wysadzić go w powietrze z fotela prezesa NIK, ale nie tylko nic z tego nie wychodzi, tylko w dodatku pan Banaś zaczyna się odgrażać: „oj, bo powiem!” - co w sercach płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm wzbudza jaskółczy niepokój. Trzecia wreszcie korzyść dla Polski polega na tym, że pan Jacek Kurski wrócił na stanowisko prezesa rządowej telewizji, na którym nie tylko teraz jest niezastąpiony, ale - jestem tego pewien - okazałby się niezastąpiony również w sytuacji, gdyby obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm został odsunięty od dostępu do zasobów państwa socjalistycznego przez obóz zdrady i zaprzaństwa. Czegóż chcieć więcej?
Tedy nie uprzedzając faktów, to znaczy - czy 75 tysięcy „tanich mieszkań” rzeczywiście zostanie wybudowanych, czy nie, z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm wycenili suwerenność państwową w sprawach finansowych na około 58 mld euro - bo za obietnicę takiego transferu odstąpili ją Unii Europejskiej. Pan Adrian Zandberg, do niedawna pozostający w obozie zdrady i zaprzaństwa, otwartym tekstem powiedział, o co chodzi - że mianowicie jest to milowy krok na drodze pogłębiania integracji Unii Europejskiej, to znaczy - umocnienia jej federalnego charakteru. Nie przeszkadza to obozowi płomiennych dzierżawców uwodzić swoich wyznawców sentymentalnymi opowiastkami o „Europie Ojczyzn” - chociaż kres tej koncepcji położył traktat z Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993 i obowiązuje do dnia dzisiejszego. Dzięki dokonanej 4 maja „ratyfikacji” Unia Europejska zyska dwa nowe uprawnienia. Po pierwsze, Komisja Europejska będzie mogła zaciągać zobowiązania w imieniu „Unii”, to znaczy - wszystkich państw członkowskich. Fundusze na Plan Odbudowy w kwocie 750 mld euro mianowicie pożyczy od lichwiarskiej międzynarodówki. Tę pożyczkę trzeba będzie oczywiście oddać, a ponieważ Komisja Europejska nie ma żadnych własnych pieniędzy, to musiała zostać wyposażona w prawo nakładania podatków „unijnych”, to znaczy - z pominięciem pośrednictwa członkowskich bantustanów. Wynika z tego, że w ostatecznym rachunku to te bantustany będą musiały sobie zafundować wszystkie dobrodziejstwa „odbudowy”, a nawet więcej - bo np. z tych 58 mld euro, które obiecano Polsce, większa część to pożyczka, a mniejsza - „subwencje”. Ale i te „subwencje” też trzeba będzie sfinansować, płacąc „unijne” podatki. W tej sytuacji pan Adrian Zandberg ma całkowitą rację, z tym uzupełnieniem, że głównym, a może nawet jedynym beneficjentem Funduszu Odbudowy będzie biurokracja, zarówno ta brukselska, jak i ta z poszczególnych bantustanów. Pierwsze koryto wylewa się dla świń - no a potem się zobaczy.
W innych okolicznościach za tę szczerość medialne agentury obozu płomiennych dzierżawców rozsmarowałyby pana Zandberga na podłodze. Ale na razie nie mogą, bo w sprawie „ratyfikacji” namieszać może Senat - bo zresztą zapowiada marszałek Grodzki. W takiej sytuacji na niedawnego wroga, pana Zandberga i kolegów, trzeba chuchać i dmuchać, żeby się nie zbisurmanili, bo wtedy znowu nie byłoby większości, nawet tej zwykłej. Wszelką krytykę Lewicy medialne agentury obozu płomiennych dzierżawców mają surowo zakazane, ale przecież kogoś krytykować trzeba. Toteż tygodnik „W Sieci” braci Karnowskich ostrym piórem pana Jakuba Maciejewskiego, zabrał się za Konfederację - że to niby jej politycy „formułują wiele nieprawdziwych i szkodliwych dla Polski tez”, w szczególności bałamucąc młodzież opowieściami o jakimści „wolnym rynku”, podczas gdy wiadomo, iż tak naprawdę, to chodzi o to, by wypić i zakąsić - najlepiej z ręki Naczelnika Państwa. Ale on za darmo ręki nie otwiera, toteż gdy Lewica znalazła się pod ochroną, również pan Maciejewski musi „z nowym wrogiem toczyć walkę”.
W Polsce jak we Francji nie ma już czasu na procedury demokratyczne?
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi między innymi o okrągłym stole (wspomina Jacka Kuronia, Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego), sytuacji w Austrii, kapitalizmie, morale i kondycji intelektualnej polskiego społeczeństwa, polskim szkolnictwie (wspomina Tadeusza Cegielskiego) i swoich dzieciach.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz