WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

To nie „paranoja”: biją Murzynów! Z duszą duszno, bez duszy – jeszcze gorzej; dziwię się Michnikowi Szechterowi

Biją Murzynów!


      „Krwiopijcy! Coście zrobili z Murzynami!” - wołał oburzony Małpolud w powieści Sławomira Mrożka „Ucieczka na południe”. Z krwiopijcami, wiadomo – żartów nie ma – o czym przekonuje nas poezyja Samuela Marszaka, sowieckiego autora z pierwszorzędnymi korzeniami. Dzisiaj, to znaczy – na obecnym etapie - autorowie z korzeniami już sowieckich porządków nie wychwalają, ale kiedyś było inaczej. „Mister Twister, były minister, fabrykant guzików, właściciel dzienników, wyjechać chciał w lecie na przejażdżkę po świecie. Więc córka krzyknęła: ach, ach, w to mi graj! W podróży tej poznać radziecki chcę kraj.” A w Raju Krat, to jest – pardon – jakim tam znowu „Raju Krat”; nie w „Raju Krat”, tylko oczywiście w Kraju Rad – jak to w Raju Kr... - oczywiście jak to w Kraju Rad. Kiedy tylko Mister Twister w córką wkroczyli do hotelu, do którego drzwi otworzył im „szwajcar w mundurze”, zaraz zobaczyli, jak po schodach schodzi Murzyn. „Tam, gdzie mieszkają różne Murzyny, nie zostajemy ani godziny!” - wykrzyknął Mister Twister i pojechał do drugiego hotelu, gdzie znowu „szwajcar” - i tak dalej - ale w tym drugim hotelu, podobnie, jak w trzecim i czwartym, ze schodów, jeden po drugim schodzili Murzyni. Okazało się, że w Moskwie akurat odbywa się „Zjazd Ciemiężonych Narodów”, no i stąd w hotelach takie zatrzęsienie Murzynów. Podobnie bywało i w Warszawie, gdzie w hotelu sejmowym łączyli się proletariusze wszystkich krajów. Jeden rewolucjonista pochodzenia greckiego, Apostolos Grozos wziął i zaniemógł, ale wezwany do pacjenta doktor Dobrzański w żadnym języku nie mógł dowiedzieć się od niego, co mu jest. Próbował nawet po rosyjsku, ale Grek, w obecności portierki o manierach ruskiego generała, po rosyjsku też nie rozumiał. Wezwano tedy rewolucjonistkę z Argentyny, co znała wszystkie języki i zagadała do Greka w narzeczu, które doktor Dobrzański zapamiętał z młodości z ulicy Smoczej w Warszawie. Zrobił choremu zastrzyk i pożegnał go życzliwym: „a giten cześć!” Ciekaw jestem, co by było, gdyby wśród tych objazdowych proletariuszy trafił się jakiś Murzyn – chociaż może nic by nie było, bo trafiali się też Murzyni warszawscy, co Antoni Słonimski opisał w specjalnej sztuce jeszcze przed wojną.

      Wspominam o tym wszystkim, bo właśnie Rada Języka Polskiego zadekretowała, że słowo „Murzyn” jest „nieodpowiednie” i w związku z tym nie powinno być używane w „miejscach publicznych”. Ciekawe, o jakie miejsca może tu chodzić; czy aby nie o domy publiczne? Szkoda, że „Gazeta Wyborcza”, która co i rusz ujawnia rozmaite podsłuchane rozmowy, nie zadała sobie trudu, by podsłuchać, a przynajmniej „dotrzeć” do podsłuchanego stenogramu tego posiedzenia Rady Języka Polskiego, bo jestem pewien, że lektura dostarczyłaby każdemu wiele uciechy. Każdemu – z wyjątkiem posła Lewicy, Wielce Czcigodnego Macieja Gduli, który uważa, że powieść Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” powinna być zakazana ze względu na wątki „rasistowskie”. Wielce Czcigodny poseł Gdula, z porządnej, ubeckiej rodziny, jest socjologiem, który naukowe ostrogi zdobył dzięki „dyskursom o miłości w kulturze eksperckiej”. Co to może być, ta „kultura ekspercka”? Czy chodzi o to, w jaki sposób o miłości dyskutują bezpieczniacy, którzy przecież są ekspertami od wszystkiego, o czym mogłem przekonać się jeszcze w latach 70-tych, a i później też, czy może jakieś inne towarzystwo? Czy na przykład pani Marta Lempart jest ekspertem? Niegrzecznie byłoby zaprzeczać, a w tej sytuacji jak mógłby wyglądać „dyskurs o miłości” w jej wykonaniu? Czy chodziłoby wyłącznie o „jebanie”, „zapierdalanie” i „wypierdalanie”, czy też byłyby tam poruszone jeszcze jakieś inne wątki, na przykład – o Murzynach? Myślę, że nawet powinny się tam znaleźć, bo Murzyni od lat zażywają reputacji ekspertów w tej właśnie dziedzinie. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to zaraz po pierwszej wojnie światowej, będąc w Paryżu, zaszedł z przyjacielem do jakiejś nocnej knajpy, gdzie wśród tłumu gości „atletyczny Murzyn” spijał szampana na koszt rozamorowanej w nim, skandynawskiej blondyny. Ta skandynawska blondyna już tam z pewnością dobrze wiedziała, w kogo zainwestować, a przecież i pani Marta też sroce spod ogona nie wypadła, więc tylko patrzeć, jak „kultura ekspercka” w zakresie „dyskursu o miłości”, wzbogaci się o ten wątek, dzięki czemu Wielce Czcigodny pan Maciej Gdula będzie mógł uraczyć nas kolejnymi naukowymi dziełami, żebyśmy w tych ciężkich czasach i my mieli trochę rozrywki.

      Rada Języka Polskiego zastrzega się, że nie ma „żadnej władzy” by zakaz wymawiania słowa „Murzyn” komuś narzucić. Ale jeśli nawet, to od czego są ormowcy politycznej poprawności? Wystarczy, że bezpieczniacy dostaną odpowiedni cynk z sejmowej komisji do służb specjalnych, w której zasiada Wielce Czcigodny, a wszyscy konfidenci, zwłaszcza ci z niezawisłych sądów, już przypilnują, żeby tego zaklęcia (bo to już chyba zaklęcie?) nikt nie wypowiadał. Nawiasem mówiąc, okazuje się, że to nieprawda, że bezpieczniackich skłonności się nie dziedziczy. Jakże się „nie dziedziczy”, kiedy przecież się dziedziczy! Natura ciągnie wilka do lasu, bo dopiero tam ma odpowiednie warunki rozwoju.

      Ciekawe, czy do tych zakazów zastosują się Murzyni? To nie jest pewne, bo kiedy któregoś razu byłem w Nowym Jorku, to pani z telewizji powiedziała, że właśnie zostało zakazane słowo „na „n”. Chodziło oczywiście o słowo „nigger”, co się wykłada, jako „czarnuch” - ale Murzyni nic sobie z tego surowego zakazu nie robili i do siebie nawzajem, jak gdyby nigdy nic, zwracali się po staremu. Ale inni? Co ma zrobić piosenkarz wykonujący romans Wertyńskiego, jak to „liliowyj negr wam padajot manto”? Co prawda nie było to w Nowym Jorku, tylko w San Francisco, ale co to za różnica? Nawiasem mówiąc, ten Aleksander Wertyński napisał też romans „Stary Cygan”, a za takie rzeczy dzisiaj można zostać przykładnie ukaranym przez niezawisły sąd, zwłaszcza ten nierządny, chociaż i w rządowym nie można by chyba liczyć na pobłażliwość. No dobrze – ale co zrobić jak ktoś ma akurat takie nazwisko? Kiedy w 1955 roku latem byłem na kolonii w Puławach, mieliśmy w grupie kolegę o nazwisku Cygan. Inny kolega uparł się z niego dworować i to w dodatku przy pomocy rymowanek: „Pojedziecie za granicę, zobaczycie Cyganicę, pojedziecie do Rosjanów, zobaczycie tam Cyganów” - i tak dalej. Wtedy jeszcze Rada Języka Polskiego żadnych dekretów w tej sprawie nie wydawała, ale dzisiaj, w „wolnej Polsce”, tamten kolega mógłby uważać się za szczęściarza, gdyby skończyło się na „rozmowie ostrzegawczej” w policji – a przecież w etap surowości dopiero wkraczamy.



Z duszą duszno, bez duszy – jeszcze gorzej


      Żaden ze mnie filozof, podobnie, jak i teolog, ale wcale mnie to nie martwi, bo wystarczy porównać filozofię z takimi na przykład naukami ścisłymi, czy przyrodniczymi. Te ostatnie niezwykle się rozwinęły i na przykład, kiedy moja młodsza córka pokazała mi zestaw pytań maturalnych z biologii, to doszedłem do wniosku, że nie odpowiedziałbym na żadne – bo to, czego uczyliśmy się w pierwszej połowie lat 60-tych, to dzisiaj zaledwie abecadło, a dzisiejsi uczniowie poznają rzeczy, o których nam się wtedy nie śniło. Tymczasem – jak zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz – filozofia od czasów starożytnych nie rozwinęła się wcale. Przeciwnie – można odnieść wrażenie, jakby współcześni filozofowie byli głupsi i to znacznie, od starożytnych. Ot na przykład są tacy, co duraczą swoich studentów, mówiąc im, że prawda nie istnieje. Jeśli tak, to przynajmniej to zdanie musi być prawdziwe, a skoro ono jest prawdziwe, to znaczy, że prawda istnieje. Jak widzimy, żadnej logiki w tym nie ma, ale jakże oczekiwać logiki od filozofów, skoro opowiadają nam oni o sobie, o swoich urojeniach, lękach, sympatiach, antypatiach i skłonnościach? Z nauką nie ma to nic wspólnego, poza tym, że ci wszyscy filozofowie są pozatrudniani na uniwersytetach i mają tytuły naukowe. Pół biedy, jak któryś ma talent literacki, to wtedy jego opowieści mogą być nawet ciekawe, ale niestety większość talentu literackiego nie ma, tylko ściągają jeden od drugiego. Pamiętam jak pani prof. Maria Szyszkowska, podczas jakiejś debaty telewizyjnej powiedziała zupełnie serio, że zdefiniowanie pornografii przekracza możliwości umysłu ludzkiego. Już myślałem, że to prawda, aż tu następnego dnia media doniosły, że na bazarze Różyckiego sierżant policji złapał jegomościa z torbą pełną kaset pornograficznych. Wystarczył mu rzut oka, żeby się zorientować, z czym ma do czynienia, co oznaczało, że zdefiniowanie pornografii może przekraczać możliwości niektórych umysłów, ale bynajmniej nie wszystkich. Znowu Stanisław Lem w znakomitej powieści „Głos Pana” wkłada w usta uczonego matematyka opowieść o tym, jak to jechał samochodem z pewnym filozofem, wyznającym skrajny solipsyzm, to jest przekonanie, że cały świat mieści się w ciasnej przestrzeni między naszymi uszami, więc tak naprawdę istniejemy tylko my, a cała reszta, to fantomy. I stało się, że samochód złapał gumę. Nasz filozof wysiadł, wyjął z iluzji bagażnika fantom zapasowego koła, złudzeniem klucza odkręcał nieistniejące śruby, a po założeniu na widmo samochodu fantomu koła znowu te iluzoryczne śruby przykręcał – i to całe doświadczenie ani na moment nie zachwiało w nim wiary w skrajny solipsyzm i w dalszym ciągu wykładał go – oczywiście fantomom studentów.

      Podobnie, a nawet gorzej, jest z teologią. Nawet nie chodzi o to, że jeśli przedmiotem zainteresowania filozofii jest świat, o którym co prawda nie wiemy nawet, czy istnieje, czy nie, to przedmiotem teologii są zaświaty, o których tak dobrze, jak nie wiemy nic, z wyjątkiem jednego: że w zaświatach nigdy nie było, nie ma i nie będzie żadnych reform. Teologia w tej sytuacji podobna jest do Sherlocka Holmesa, który z nic nie znaczącego drobiazgu potrafił wydedukować nie tylko przebieg zbrodni, ale i ustalić zbrodniarza. Stąd nauka, by dedukcji nie lekceważyć, ale też jej nie przeceniać, bo ona informuje nas jedynie, że rozumowanie nasze było poprawne – ale tylko na gruncie powziętych uprzednio założeń. Skoro tak, to dedukcja nie prowadzi do poznania, dajmy na to, zaświatów: jakie one są i tak dalej, a jedynie dostarcza przesłanek wzmacniających naszą wiarę, która względem dedukcji ma charakter pierwotny. To pokazuje, że teologia w zasadzie pełni funkcję pożyteczną, dostarczając wierze czegoś w rodzaju racjonalistycznej laski, którą wiara w chwili zachwiania może się podeprzeć. Właśnie już niedługo będziemy, to znaczy – nie będziemy - śpiewać w kościołach: „prestet fides supplementum sensuum defectui”, co się wykłada, że co dla zmysłów niepojęte tego dopełni w nas wiara – ale tylko dopełni, więc poznanie, niechby drogą dedukcji, jest jednak podstawą, a w każdym razie – wsparciem dla wiary, która bez tego byłaby iluzją. Nieszczęściem teologia stała się dyscypliną akademicką, co łączy się z koniecznością pisania doktoratów i rozpraw habilitacyjnych, w których trzeba wystrzegać się plagiatów, ani powtarzać po innych. W ten właśnie sposób rodzą się herezje, bo do nich właśnie musi doprowadzić pogoń za oryginalnością. W rezultacie mamy dzisiaj teologów, zupełnie serio głoszących, że Zmartwychwstanie nie było faktem historycznym, a jedynie rodzajem halucynacji apostołów, którzy tak pragnęli, tak pragnęli zmartwychwstania Jezusa, że w końcu zaczęło im się coś wydawać. To się zdarza; pamiętam, jak w latach 60-tych, będąc w czasie wakacji w powiecie biłgorajskim, biesiadowałem z tamtejszymi chłopami, w towarzystwie miejscowego nauczyciela. Większość tych chłopów to byli AK-owcy, którym wieczorem przy wódeczce zbierało się na wspominki. Kiedy wódeczki było trochę więcej, to również nauczyciel, który był nawet nieco młodszy ode mnie, zaczynał sobie przypominać jakieś swoje wojenne przewagi, chociaż muszę przyznać, że jego opowieści, w odróżnieniu od wspominków AK-owców, miały charakter ostrożnie ogólny. Jestem jednak pewien, że w przeciwieństwie do apostołów, nie dałby sobie za to uciąć głowy, zwłaszcza po wytrzeźwieniu. Znowu inni teologowie z kręgu „Tygodnika Powszechnego” przypisali ostatnio Matce Bożej szczególną predylekcję do sodomitów z powodu ich „wykluczenia”, wobec czego wyczyn pani Elżbiety Podleśnej, czy jakichś innych zboczeńców, którzy nimb na obrazie Madonny Częstochowskiej wymalowali kolorami tęczy, aktualnie symbolizującej wszystkie możliwe zboczenia płciowe, uznali za teologicznie poprawny. Widzimy tedy, że teologia, zamiast być wsparciem dla wiary, schodzi powoli na psy, a w tej sytuacji ocena, czy ktoś jest teologiem katolickim, czy nie, zależy już tylko od tego, z czyjej kasy bierze pieniądze.

      Do tych przemyśleń skłoniła mnie niedawna uwaga prezydenta USA Józia Bidena, że prezydent Rosji Włodzimierz Putin jest „zbójem”, a w dodatku – że nie ma duszy. Ciekawe, czy prezydent Józio doszedł do tych wniosków na własną rękę, czy też swoją diagnozę oparł na raportach CIA, dla której spenetrowanie czyjejś duszy nie stanowi chyba problemu – ale nie to jest istotne, tylko to, czy rosyjski prezydent Putin ma duszę, czy nie ma. Możliwe, że nie ma, bo taki na przykład Aleksander Kwaśniewski, który też był prezydentem, twierdzi, że nie ma duszy, a - chociaż nie słynie w świecie z wiarygodności - to w tej sprawie nie ma powodu, żeby mu nie wierzyć, bo w końcu któż takie rzeczy może wiedzieć lepiej od niego? Ale nie przypominam sobie, by prezydent Putin kiedykolwiek utrzymywał, że on też duszy nie ma. Może tak było za komuny, kiedy był agentem KGB, bo wtedy żadnemu człowiekowi sowieckiemu, nie mówiąc już o czekistach, nie wolno było mieć duszy – ale teraz już chyba wolno? Przypuszczenie swoje opieram na obejrzeniu „parady zwycięstwa” w Moskwie w roku 2019, kiedy to minister obrony Rosji Sergiusz Szojgu, ruszając z bramy Kremla na Plac Czerwony, gdzie miał zaczynać paradę, zamaszyście się przeżegnał. Podobnie prezydent Putin, kiedy tylko jest w cerkwi, to zapala świeczkę i też się żegna. Oczywiście nie świadczy to zaraz o posiadaniu duszy – ale w takim razie na jakiej podstawie prezydent Józio Biden oparł swoją kategoryczną diagnozę? O ile mi wiadomo, prezydent Biden, chociaż ostatnio strasznie się bisurmani, podaje się za katolika, więc co jak co, ale duszę powinien mieć. Niestety to nie jest do końca pewne, bo czegóż to politycy nie mówią na swój temat, kiedy zależy im na wyłudzeniu głosów od obywateli? W tej sytuacji trzeba by opracować jakąś metodę badawczą, dzięki której można by uzyskać pewność, że ten osobnik ma duszę, a tamten na pewno nie ma. Z uwagi na przedmiot takich badań trzeba by zaangażować do zespołu badawczego również teologów, więc chociaż najgorsze są nieproszone rady, to jednak sprawa jest tak ważna, że pozwalam sobie zgłosić kandydaturę pana red. Tomasza Terlikowskiego.



To nie „paranoja”


      Jedną z metod stosowanych przez żydokomunę, która niezmiennie pozostaje w awangardzie komunistycznej rewolucji, bez względu na strategię, według której jest ona aktualnie prowadzona, jest metoda odczłowieczania swoich politycznych przeciwników. Przychodzi to żydokomunie tym łatwiej, że – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” kieruje się ona mentalnością talmudyczną. Czym skorupka wcześniej nasiąknie, tym później śmierdzi, więc skoro w Talmudzie zapisano, że prawdziwymi człowiekami są tylko Żydzi, podczas gdy tak zwani „goje”, a więc wszyscy pozostali, są tylko istotami „człekopodobnymi”, to to nic nie stoi na przeszkodzie, by te „człekopodobne” istoty do reszty odczłowieczyć i w ten sposób zdyskredytować w oczach oduraczonych propagandą tak zwanych „szerokich mas”. Te „masy” bowiem, dla awangardowej żydokomuny stanowią „nawóz historii”, z którego żydokomuna ma czerpać żywotne soki i jego kosztem się rozrastać. Jak bowiem wiadomo, komunizm jest metodą uchwycenia i utrwalenia władzy mniejszości nad większością – w tym przypadku – mniejszości żydowskiej i właśnie dlatego to ona niezmiennie plasuje się w awangardzie komunistycznej rewolucji.

      Zaczęło się o „burżujew i dworian”, czyli elity ówczesnego społeczeństwa, która w duraczeniu była przedstawiana jako pozbawione ludzkich uczuć hieny i sępy i z tego powodu nie zasługiwała na żadne względy, ani nawet – na wyrozumiałość. Zgodnie z przykazaniami żydokomuny, „masy” miały w stosunku do nich kierować się „klasową nienawiścią” - żeby nikomu nie drgnęła ręka, kiedy będzie strzelał im w łeb, albo łamał kości – przy okazji grabiąc „nagrabliennoje”. Warto o tym pamiętać, bo wtedy lepiej zrozumiemy przyczyny poczętego też z nienawiści „holokaustu”, który był rodzajem powracającej fali, wzbudzonej podczas bolszewickiej rewolucji przez Lenina i Trockiego. Ale nie tylko „burżuje i dworianie” byli nieubłaganym palcem żydokomuny wyznaczeni do „likwidacji” jako klasa. Do likwidacji przeznaczono też „reakcyjny kler” zarówno prawosławny, jak i katolicki, jako że chrześcijaństwo od wieków jest przez Żydów znienawidzone. Przyczyna jest prosta: Żydzi uważają się za nację szczególnie umiłowaną przez Stwórcę Wszechświata i z tego tytułu pretendują, by nad tym światem uchwycić i utrzymać władzę. Religia żydowska jest bowiem ekskluzywna i polityczna. Ekskluzywna – bo dotyczy tylko Żydów, jako jedynych prawdziwych człowieków, no i polityczna – bo celem jest władza Żydów nad światem. Tymczasem chrześcijański uniwersalizm to żydowskie poczucie wyjątkowości we Wszechświecie podważa, a nawet w pewnym sensie ośmiesza – co budzi oczywiście u nich zimną nienawiść. Toteż bolszewicy od samego początku bezlitośnie tępili religię i duchowieństwo – nie tylko fizycznie, ale również, a może przede wszystkim – propagandowo. Afiliowany przy partii Związek Wojujących Bezbożników od roku 1922, aż do roku 1941, kiedy to wystraszony przez Hitlera Stalin beknął do rodaków inwokacją zapamiętaną z seminarium duchownego w Tyflisie: „bracia i siostry!”, wydawał pismo „Bezbożnik”. Na czele Związku Bezbożników stał Miniej Izraelewicz Gubelman, a redaktorem naczelnym „Bezbożnika” był nieślubny syn Stanisława Przybyszewskiego i Żydówki Marty Foerder z Wągrowca, Bolesław Przybyszewski. Oczywiście na tym się nie skończyło, bo potem żydokomuna nieubłaganym palcem wskazała na chłopów, którzy – już jako „kułacy” - też zostali poddani eksterminacji, elegancko zwanej „rozkułaczaniem”, które pociągnęło za sobą co najmniej 11 milionów ofiar. W porównaniu choćby z tą hekatombą, masakra Żydów w czasie II wojny światowej wcale nie nosi żadnych znamion wyjątkowości – chyba że ktoś podejdzie do tej sprawy od strony rasistowskiej.

      Po II wojnie światowej komunizm bolszewicy zainstalowali również w Polsce, z wydatnym udziałem Żydów, który nie tylko tresowali w akademiach pierwszomajowych mniej wartościowy naród tubylczy do marksizmu-leninizmu, ale stanowili też najtwardsze jądro aparatu terroru. Ten terror – podobnie jak wcześniej w Sowietach – był skierowany przeciwko „prywaciarzom”, „kułakom” i oczywiście - „reakcyjnemu klerowi”, który był zwalczany dwiema metodami: z jednej strony prześladowaniami, których przykładem jest choćby proces księży kurii krakowskiej, biskupa Kaczmarka, czy uwięzienie i inwigilacja prymasa Stefana Wyszyńskiego, a z drugiej - korumpowaniem części duchowieństwa, by jako „księża patrioci” rozsiewali zatrute ziarna komunizmu na terenie Kościoła. W miarę, jak komunizm zaczął u nas zapadać na uwiąd starczy, ta walka traciła nieco na ostrości, chociaż prawdę mówiąc, nie ustała nigdy, a najlepszym tego świadectwem był, istniejący aż do sierpnia 1989 roku, Departament IV MSW, zajmujący się wyłącznie zwalczaniem Kościoła.

      Ta walka bynajmniej nie ustała z nadejściem transformacji ustrojowej z tym, że rolę jej organizatora i koordynatora przejęła tak zwana „lewica laicka”, czyli dawni stalinowcy w pierwszym, albo i drugim pokoleniu. Lewica laicka od samego początku była i nadal pozostaje zdominowana przez Żydów, którzy na poprzednim etapie nawet się do Kościoła łasili, ale gdy okazało się to już niepotrzebne, natychmiast przystąpili do walki z „ajatollahami”, których oskarżyli o zamiar zainstalowania w Polsce „państwa wyznaniowego”. „Ajatollahowie” natychmiast podwinęli ogony, czego niepodobna zrozumieć bez przypomnienia, że w początku transformacji ustrojowej archiwa MSW penetrowane były przez tak zwaną „Komisję Michnika”, w której znajdował się co najmniej jeden konfident bezpieki. Komisja ta nie pozostawiła po sobie żadnych śladów, ani nie ogłosiła żadnego raportu, więc nikt dokładnie nie wie, co tam robiła, czego szukała, co znalazła, co z tym zrobiła i jaki zamierzała robić w tego użytek w przyszłości. Jak się potem okazało, część duchowieństwa, a także stosunkowo spora część wyższej hierarchii, to byli konfidenci SB – oczywiście, jak to oni wszyscy - „ bez swojej wiedzy i zgody”. Ani jedni, ani drudzy nie wiedzieli, czy Michnik ich namierzył, więc na wszelki wypadek zachowywali się powściągliwie, jeśli nie lizusowsko, jak na przykład mój faworyt, nieboszczyk Ekscelencja, który okazał się być „Filozofem”.

      Zapewniwszy sobie w ten sposób trwożliwą neutralność, a nawet posłuszeństwo części duchowieństwa i hierarchii, żydokomuna, w ramach rozwijania rewolucji komunistycznej, przystąpiła do ataku na gruncie obyczajowym – bo przecież za komuny duchowieństwo było korumpowane na „korek, worek i rozporek”, to znaczy – pod szantażem ujawnienia alkoholizmu delikwenta, skandali finansowych i obyczajowych. Na obecnym etapie walka z Kościołem przybrała postać wojowania z „pedofilami”, których sporą część stanowią dawni konfidenci SB, ale też konfidenci WSI, czy ABW. Ponieważ władze polskiego Kościoła wykazały całkowitą pobłażliwość w stosunku do konfidentów, to zarówno oni, jak i nowi adepci „samorealizacji” uznali to za rodzaj pozwolenia na kolejne łajdactwa tym bardziej, że nie mogli nie wiedzieć nic o wpływach w Kościele lobby pederastów, nazywanego elegancko „lawendową mafią”.

      Przypomniałem o tym wszystkim na wieść, że ks. prof. Stanisław Koczwara, mówiąc o trwającej „na świecie” i w Polsce, kampanii oskarżania duchownych o rzeczywiste i domniemane – bo i takie też się zdarzają – przypadki „molestowania” nieletnich, uznał, że jest to „powszechna paranoja”. Ale to nie żadna „paranoja”, tylko głęboko przemyślana, przygotowana i koordynowana przez pierwszorzędnych fachowców strategia walki żydokomuny z Kościołem na obecnym etapie. Do tych fachowców próbują podłączać się amatorzy, jak na przykład moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która w związku z tym już bodaj trzeci raz została wydymana przez filutów, którzy na oskarżaniu księży o pedofilię chcieli zarobić sobie na bułeczkę i masełko. Wiktymologia, czyli nauka o ofiarach przestępstw twierdzi, że w ofierze jest coś takiego, co zachęca sprawcę do ataku, na przykład w postaci oszustwa. Jestem pewien, że moja faworyta, z uwagi na widoczne, a nawet ostentacyjne pragnienie zaznaczenia swojej obecności na politycznym firmamencie naszego bantustanu, jest znakomitym przykładem takiej ofiary oszustów, którzy najwyraźniej ciągną do niej, jak muchy do... - no, mniejsza z tym.

      Wracając do ks. prof. Stanisława Koczwary, to przewielebny ks. Michał Maciołek w imieniu diecezji zamojsko-lubaczowskiej „odciął się” od niego i jego wypowiedzi, chociaż na tle faktów przeze mnie przypomnianych, była ona łagodna, żeby nie powiedzieć – poczciwa – bo „paranoja” chyba wyklucza złą wolę, zwłaszcza w wysokim natężeniu. Najwyraźniej władze i tej i innych diecezji łudzą się nadzieją, że uległość i strusia polityka pozwolą korzystać z łask Świętego Spokoju – bóstwa, którego kult szerzy się ostatnio z szybkością płomienia. Ale nic z tego nie będzie, bo – jak zauważył Winston Churchill – jeśli ktoś z obawy przed wojną przyjmuje hańbę, to będzie miał i jedno i drugie.



Czytam Gazetę Wyborczą; dziwię się Adamowi Michnikowi





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału na YT. Mówi między innymi, kiedy ostatnio rozmawiał z Januszem Korwinem-Mikke, Porozumieniu Centrum, nadawaniu polskiego obywatelstwa, @Konfederacja​, Szymonie Hołowni, rozdziale Kościoła i państwa, Adamie Michniku i szkolnictwie w Polsce.




© Stanisław Michalkiewicz
23-26 marca 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © Digitale Scriptor / za: www.tiny.cc/des

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz