Analitycy z naszej dzielnicy, siedzą jak ptaszki na murku…
Zwykle staram się nie czepiać tematów aż tak bardzo aktualnych jak wybory w USA i ich konsekwencje, teraz jednak coś mnie podkusiło. Jak wiemy, wiara w to, że prawica, republikanie, jak zwał tak zwał, a mam na myśli zjawiska występujące w skali globalnej, reprezentuje zdrową, pozytywną siłę, jest przemożna. Ona także powoduje, że do tak zwanej prawicy, garną się wszyscy gamonie z deficytami i parciem na szkło, bo wydaje im się, że gdzie jak gdzie, ale tam oni są najbardziej potrzebni. Oni i ich idiotyczne demonstracje, polegające na tym, by wreszcie pokazać tym pedałom. Jeśli do tego dołożymy analityków, którzy – w Polsce przynajmniej – wyglądają dokładnie tak jak opisałem, korzystając z nieśmiertelnej frazy Wojciecha Młynarskiego pochodzącej z piosenki o alkoholikach, wysiadujących przed teatrem Ateneum, mamy komplet zjawisk zasłaniających rzeczy istotne.
Najistotniejsza zaś formuła daje się streścić w zdaniu – prawo służy do obchodzenia prawa. I to mamy dziś pokazane wprost. I nie ma od tego odwołania, choć przecież jeszcze niedawno w sieci pełno było analiz na temat zwycięstwa Trumpa. Nawet parę dni temu dostałem newsa, którego autor był przekonany, że Trump wygrał. Ja naprawdę bardzo bym chciał, żeby tak było, ale okazuje się, że wszystko co reprezentuje Donald, a co wyraża się poprzez fryzurę, żonę, buty i organizację biznesu, jest tak naprawdę oznaką słabości. Musicie to w końcu zrozumieć. Tak, jak towarzysz Stalin zmienił kanony wyobrażeń o silnym polityku, tak jak Albert Einstein zmienił kanony wyobrażeń o genialnym naukowcu, tak samo Trump zmienił kanony przedstawiania silnego człowieka polityki, tylko w drugą stronę. Oznacza to jedno – nie można się za bardzo przywiązywać do stylizacji. Ciekawe jestem, kiedy świadomość tego faktu dotrze do Polski. Być może nigdy. Czekam teraz kiedy w stosunku do Trumpa zostanie użyte określenie moralny sprawca, albo jakieś analogiczne, oznaczające w istocie to samo. Mam wrażenie, że niebawem. Czekam też, aż nasi rodzimi przepowiadacze pogód politycznych zaczną mówić o moralnym sprawstwie Trumpa i wskazywać na analogie w naszej własnej historii. Idiotyzm bowiem bywa dziedziczny, ale często jest po prostu wymuszony i wtedy widać to po oczach. Konkretnie zaś widać, że usta śpiewają co innego niż oczy, a w tych ostatnich maluje się czysta rozpacz. Patrzmy uważnie, kto pierwszy zdradzał będzie takie objawy.
Bronią, a tak naprawdę słabością prawicy, są idiotyczne demonstracje. Od stroju począwszy, na występach ulicznych kończąc. Bronią lewicy zaś jest reinterpretacja prawa, chamstwo i gangi, które uprawiają zapośredniczony handel wszystkim, przez to wiele osób, pragnących mieć jakieś wpływy popiera lewicę – żeby zarobić na pośrednictwie. Prawicy nie może poprzeć nikt, bo ona rozprasza, a przynajmniej deklaruje, że to uczyni, strumienie dolarów, które mogą popłynąć do każdego. I każdego jakoś tam uszczęśliwić. Kłopot polega na tym, że powszechna edukacja, którą gwarantuje ludowi lewica, inaczej definiuje szczęście. Dolary zaś są w kanonie lewicowych wartości na ostatnim miejscu, no dobra, na przedostatnim. Nikt wobec tego, poza kompletnie zdefektowanymi mózgami, znajdującymi się poza wynagradzaną z budżetów hierarchią, nie popiera prawicy. I to wyraziście zostało pokazane wczoraj. Komiczna demonstracja w Kapitolu, wykonana bardzo teatralnie przez siły nierozpoznane, ostatecznie wszystkich przekonała, że prawica, jeśli się jej nie pilnuje na każdym kroku zdolna jest tylko do destrukcji. Fala ta wkrótce przeleje się do nas, ale my mamy to szczęście, że za prawicę w Polsce uchodzi Ziemkiewicz i jego koledzy i to oni zbiorą wszystkie razy, jakie wymierzane będą za popieranie Trumpa.
Dlaczego on przegrał? Nie wiem, nie znam się na amerykańskiej polityce, nie jestem analitykiem, nie płacą mi za telewizyjne bajania. Mam jednak kilka prywatnych czysto sugestii. Otóż Donald Trump nie zrozumiał z kim zadziera i przyjął postawę defensywną. Tak to chyba trzeba nazwać. Nie potrafię sobie teraz przypomnieć ani jednego wydarzenia z czasów jego panowania, które można by nazwać przełomowym. Poza samym wyborem na cesarza. Donald Trump, po wszystkich deklaracjach, zapowiadających dynamiczne zmiany, zatrzymał się w pół kroku i czekał co tamci zrobią. Oni zaś, jak nakazuje stara bizantyńska tradycja, przekazywana od tysiąca lat z pokolenia na pokolenie, zajęli się przekupywaniem jego otoczenia i pozostawili mu media, gdzie mógł do woli demonstrować swoją siłę i dynamikę. I on to czynił. Teraz rodzi się pytanie: na ile wrogowie Donalda urośli w siłę i czy pozwolą mu dalej żyć? Od tego, co się z nim stanie zależy istotne określenie warunków, w których będziemy żyć my, istoty zamieszkujące peryferia systemu, a do tego w ten system wierzące. W wierze tej utwierdzać nas będą rodzimi nasi analitycy, bo ich rolą jest przekonanie wszystkich, że nie będzie tak źle. To znaczy jak źle? No, że demokracja zwycięży, bo były precedensy i podobne sytuacje zawsze kończyły się jakoś polubownie. Powtórzę – patrzmy uważnie co stanie się z Donaldem. To jest rzecz najważniejsza.
Gdybym miał powiedzieć, co jest celem polityki demokratów, których chyba spokojnie można nazwać siewcami wojny, wskazałbym na rozproszenie aktywów, które jeszcze w USA ocalały i przekazanie ich, po uszczupleniu rzecz jasna, w inne ręce. Nie wiem w jakie. No i zmianę paradygmatu propagandowego również. Będzie bardziej rewolucyjnie, współczująco i kokieteryjnie, żeby wszystkie wariatki, jak świat długi i szeroki, z wyjątkiem może nauczonych dokładnie czym jest życie, kobiet muzułmańskich, mogły co wieczór zanosić się płaczem, z tego powodu, że nadchodzą nowe, piękne czasy, a sprawiedliwość wreszcie zwyciężyła.
Nie podejmuje się wskazać co powinni zrobić ludzie Trumpa, czy on sam. Nie można bowiem chyba sformułować kwestii wskazując w podmiocie na republikanów. Tu nie chodzi o republikanów, tak jak w przypadku Clinton nie chodziło o demokratów. Ona nie pasowała do układu i trzeba ją było wyeliminować, a teraz przestał doń pasować Trump. Idzie nowe, albo, jak napisał poeta – Noc idzie, czarna noc z twarzą…? No właśnie, czyją? Murzyn już był, w dodatku bez obywatelstwa amerykańskiego. I co? Korona komuś z głowy spadła? Nie wiem, jak wy, ale ja stawiam na dwugłowego potwora z kosmosu.
Czego nie rozumiemy czyli o zastosowaniu wzorów politycznych
Dostałem wczoraj list, w którym nadawca wyznał mi, że prowadził polemikę z człowiekiem, uważającym, że dodawanie baśniowo-mitycznego sosu do polskiej historii jest słuszne i ma sens, a także funkcję wychowawczą. To jest oczywiście głupota, bo sens i misja byłby wtedy, gdyby kolporter mitów, czyli organizacja firmująca edukację, w naszym wypadku państwo, miało jakieś cele. Tymczasem ono nie ma żadnych celów, choć ma stosowną ilość cel, dla ludzi, którzy mają zamiar kwestionować jego funkcjonowanie. Jedynym celem państwa jest multiplikowanie rzeszy urzędników, którzy samym swoim istnieniem, pogłębiają przepaść pomiędzy rzekomo edukacyjnym mitem i baśnią, a własnymi mikro misjami i oczekiwaniami. Ów baśniowy sos, służy do tego, by ową deprawację zasłonić i dać urzędnikom, także tym w mundurach, komfort i uzasadnienie dla wszystkich, także niepięknych poczynań.
Są jednak organizacje, które tworzą mity i stosują je w praktyce, traktując jako narzędzie ekspansji. Pisaliśmy o nich wielokrotnie, na pierwszym miejscu jest oczywiście Synagoga, Korona Brytyjska i państwo Izrael. Mity te udrapowane są w naukowe egzegezy, których nikt nie poddaje analizie i nie oświetla z innych punktów widzenia niż ten jedyny, słuszny, albowiem zawierają one w sobie także pierwiastek religijny i kwestionowanie któregokolwiek z nich zalatuje świętokradztwem. Ponieważ jednak chętnych do popełniania profanacji nigdy nie brakowało, wszystkie poważne organizacje wyhodowały sobie własnych świętokradców, którzy – w dozwolonych zakresach – kwestionują misję organizacji. Nic z tego oczywiście nie wynika, poza propagandowym triumfem Synagogi, Korony Brytyjskiej i państwa Izrael. No i poza zablokowaniem wszystkich istotnych, nie będących spreparowaną prowokacją, pytań. No, ale co się chłopaki nagadają, to ich.
Rodzimi nasi pastuszkowie, chcieliby, żeby u nas było tak samo, a to oznacza, że chcieliby wzmocnienia czegoś, co zwykło się określać, jako dumę narodową. Nikt dokładnie nie wyjaśnia po co, ale zdaje się chodzi o to, by poprzez kolportowanie głupstw z państwową pieczątką, poprawić wyniki Synagogi, Korony Brytyjskiej i Państwa Izrael. Innych motywów dla działań zwanych podnoszeniem dumy narodowej nie znajduję. Widzę za to kilka korytarzy w tym murze i kilka uchylonych furtek, które prowadzą do zachwaszczonych, ale ciekawych ogródków, gdzie nie rośnie zmodyfikowane genetycznie i historycznie badyle, ale flora egzotyczna i nigdzie indziej nie spotykana. Rok nie zaczął się dobrze, ale sądzę, że uda mi się poświęcić go w całości na otwieranie tych furtek i wskazywanie kierunków, w których należy podążać.
Zacznijmy od wzorów politycznych, a także od wskazania momentu, w którym polityka i historia naszego kraju skręciły definitywnie na złą drogę. Definitywnie, to znaczy, że odwróciły się one od naturalnej, wynikającej z położenia geograficznego i interesów lokalnych elit, doktryny i zaczęły realizować jakąś inną doktrynę, nie rozpoznaną, albo rozpoznaną słabo. I ja takich momentów mogę wskazać kilka. Dziś jednak skupię się na jednym. Błędem największym, z którego nie można było się już wygrzebać, było odwrócenie się albo przywiązanie zbyt małej wagi do kwestii związanych z dostępem do Morza Czarnego. Dlaczego? Oto państwo znajdujące się w sferze wpływów chrześcijańskich, a to znaczy w praktyce zagrożonych przez Islam, nie może prowadzić polityki krótkowzrocznej, bo staje się w istocie wrogiem własnej cywilizacji i sojusznikiem jej przeciwników. I łatwo wskazać taki przykład poza Polską. Jest nim Francja. Przez długi czas dręczyłem Was opisywaniem polityki francuskiej i uważałem, że to jest dobry wzór. Zmieniłem zdanie. Stało się to w święta. Polityka francuska jest polityką egoistyczną, polityką dojutrkową, polityką, która realizuje czyjąś inną, niż francuskie elity, misję, czego koronnym dowodem była rewolucja. To zaś, owo niezrozumienie, pchnęło Francję do sojuszu z Turcją, sojusz ten wyniknął zaś wprost z ambicji politycznych Paryża realizowanych we Włoszech. Kiedy dziś myślę o tym, jak powinna zachować się Polska wobec spraw dla chrześcijaństwa najważniejszych, a o to chodziło w polityce XV i XVI wieku, sądzę, że polegać by to mogło na utrzymywaniu, nawet wysokim kosztem, stałego korpusu jazdy i piechoty pod Rzymem.
Francja przez całe stulecia nie interesowała się Polską, albowiem walczyła w Italii z papieżem i Hiszpanami. Polska stajła się istotna dla Francji, kiedy upadła jej misja we Włoszech, a Francuzi zaczęli demontować cesarstwo. Na szczęście Polska się do tego nie przyłączyła. Co nie zmienia faktu, że powinna podejmować dynamiczne bardziej kroki i decyzje.
Jestem od jakiegoś czasu pod wielkim wrażeniem informacji dotyczących misji i doktryny, rozbitych przecież i podzielonych, stale walczących ze sobą i wydawanych na łup silniejszych potęg, królestw iberyjskich. Przypomnę Alfonsa VIII, który ożenił się z córką Władysława Wygnańca. Był XI wiek. Później zaś wszystkie misje, jakie w XV wieku realizowała Kastylia w Anatolii i na wielkim stepie. Ktoś był świadom wagi tych spraw. Dlaczego był świadom? Bo rozumiał, że prawdziwa polityka toczy się wokół najważniejszego szlaku handlowego i komunikacyjnego, a tym było Morze Śródziemne. Barbaria, czyli kraje takie jak Polska czy nawet Niemcy, musiały się, chcąc nie chcąc, wobec spraw śródziemnomorskich określać. W Polsce przyjęło to wymiar karykaturalny i idiotyczny, to znaczy zostało dostrzeżone i opisane w tak zwanej sferze kultury. W Hiszpanii były porty i to interesy załatwiane w tych portach determinowały globalny charakter polityki iberyjskiej i jej daleki zasięg. Francuzi niby też mieli porty, ale akurat nie nad Morzem Śródziemnym. A ten położone na południu były zależne nie wiadomo od kogo. Na pewno nie od króla. No i najważniejszy z nich – Marsylię – przyłączono dopiero w II połowie XV wieku. W Hiszpanii były zakony rycerskie, które miały wielki wpływ na politykę i często padały łupem politycznym, same poszukując łupu. Francuzi zlikwidowali jedyny zakon rycerski, który mógł ich wzmocnić i zrobili to w imię racji stanu. Polacy dali się oszukać zakonowi rycerskiemu i pozwolili mu prowadzić interesy swoim kosztem. Różnice są widoczne gołym okiem i kolosalne. Wielka kariera Hiszpanii nie wzięła się tylko z faktu, że kraj ma dostęp do Atlantyku, który stał się po Morzu Śródziemnym, głównym kanałem dystrybucji towarów i informacji. W zasadzie potęga ta istniała wbrew Atlantykowi, bo traktat w Tordesillas, przekierowywał Hiszpanów na Pacyfik, a ich położona nad Atlantykiem kolonie czynił łupem Portugalczyków i Anglików. Otwarcie żeglugi oceanicznej uratowało, w mojej ocenie, Francję i to ona była przez długi czas najważniejszym beneficjentem tak zwanego odkrycia, a w rzeczywistości ujawnienia Ameryki.
Kolejna kwestia – kraj, który rozumie na czym polega jego doktryna przestaje być krajem peryferyjnym. Bez względu na to gdzie jest położony. My ciągle jesteśmy krajem peryferyjnym i mamy peryferyjne problemy. Czekamy aż Chińczyk zbuduje tory do Szczecina, pierniczymy głodne kawałki o jedwabnym szlaku czy czymś tam jeszcze. Co zrobić, żeby przestać być krajem peryferyjnym? Postarać się o port nam Morzem Czarnym. Bo te nad Bałtykiem są tyle samo warte ile porty francuskie nad kanałem w XV wieku. Służą do wyładowywania wrogiego desantu.
Taka garść refleksji na dziś. Może moja żona wyjdzie dziś ze szpitala, choć jej stan nie jest najlepszy. Zobaczymy….
Masoneria vs soldateska
Skoczogonki pojawiły się ponoć w Karkonoszach, a to może oznaczać tylko jedno. Zaraz zniknie coś ważnego, albo ktoś ważny, o wielkim znaczeniu dla historii Polski lub świata. Być może chodzi tu o Donalda Trumpa, któremu zablokowano konta na twitterze, a być może o coś lub kogoś innego. O proszę, tu jest informacja o pladze skoczogonków. To one, jak pamiętamy – według prof. Waltosia – zjadły akty erekcyjne Uniwersytetu Jagiellońskiego.
https://www.onet.pl/turystyka/onetpodroze/skoczogonki-w-karkonoszach-co-to-takiego/m4pcw64,07640b54
Miejmy nadzieję, że nie znikną całe Karkonosze, albo że nie zmienią one gwałtownie właściciela w związku z pandemią, czy czym tam jeszcze. No, ale teraz do rzeczy. Skoczogonki siedzą chyba w każdej głowie, takie mam wrażenie, i niektórym wyżerają dziury w mózgu. No dobra, nie ma ich, kłopot polega na tym, że te dziury istnieją same z siebie albowiem zaległości w lekturze obowiązkowej nie pozwalają na ich załatanie. Dlaczego nie pozwalają? Albowiem całą historię przyswaja się w Polszcze według zasady – znacie? To posłuchajcie. Pewne kanony są nie do złamania, choćby wszystkie fakty i wszystkie źródła przemawiały przeciwko nim. Tak jest z zamachem na prezydenta Narutowicza i tak jest w kilkoma zjawiskami mniejszego kalibru. Do tego dołożyć musimy baśniowo nakreślone okoliczności wypadków historycznych, które powielają podręczniki i sprawa jest w zasadzie załatwiona. Conrad może być patronem AK, Niewiadomski bohaterem prawicy, a o tym by dyskutować nad postacią taką jak Feliks Młynarski nie może być nawet mowy. To są rzeczy za trudne, a do tego zbyt mało malownicze, żeby nasi rodzimi kacykowie od publicystyki politycznej mogli się tym zajmować, albowiem nie powoduję one, że ich odziane w przepocone koszule postaci zaczyna oświetlać aura. Taki Ziemkiewicz w życiu się nie zająknie o kwestiach, które tu zaraz opiszę.
Znany nam już Feliks Młynarski postanowił dnia pewnego założyć spółkę powierniczą. Była to pierwsza powiernicza spółka w Polsce międzywojennej i chyba ostatnia. Służyła ona, jak wyjaśnia sam założyciel, do tego, by pomagać wielkim, polskim przedsiębiorstwom w prowadzeniu rozliczeń. Tak to zrozumiałem, ale wydaje mi się, że spółka ta służyła w istocie do tego, by przedsiębiorstwa te kontrolować. I co dziwne, na takim Śląsku, na przykład, wiele spółek kopalnianych korzystało z usług powierniczych firm niemieckich. W interiorze zaś nikt w ogóle nie chciał o tym słyszeć, każdy miał zaufanego buchaltera, który sprawdzał rachunki i nikomu nie pozwalał do nich zajrzeć. Zarząd nowo powstałej spółki powierniczej postanowił więc, że w ramach reklamy uzdrowi finanse jednej z największych fabryk włókienniczych w Polsce – zakładów żyrardowskich. To jest fantastyczna formuła, bo tak to właśnie tłumaczy Młynarski – w ramach reklamy. To tak, jakby nowo utworzone oddziały prewencji, w ramach reklamy, spaliły bazę rosyjskich okrętów w Kaliningradzie.
O Żyrardowie i aferze z nim związanej pisała tu Ewa Rembikowska i pantera, nie sądzę, żebym zrobił to lepiej, a więc powtórzę wszystko w skrócie. Pan Marcel Boussac, właściciel większości akcji tej fabryki okradał ją regularnie i nie płacił dywidendy mniejszościowym, polskim akcjonariuszom. Nie pojawiał się na walnych zebraniach i nie robił nic w ogóle by fabryka działała w sposób pozwalający myśleć o ekspansji na jakieś inne rynki, pobierał za to sute dotacje od państwa. Jakby tego było mało, uważał, że do dobrego tonu należy wyszydzanie stosunków panujących w Polsce i demonstrowanie swoich przewag nad systemem odrodzonego państwa, gdzie tylko się da. Wszyscy to widzieli i nikt nie reagował. Widziały to także sfery rządzące, ale również nie reagowały, bo nie miały jak. Myślę jednak, że mogły coś zrobić, ale wszyscy od ministra Becka w dół, byli jakoś w ten Żyrardów wmanewrowani, i coś w związku z tym mieli za uszami. Trwało do dopóki masoni, zaprzyjaźnieni z Feliksem Młynarskim nie założyli spółki powierniczej. Ich pierwszym ruchem było opracowanie planu wysadzenia z siodła pana Marcela. Okazało się, że dokonuje on szeregu uchybień proceduralnych, z którymi nie było wiadomo co robić, do momentu – co za zbieg okoliczności – kiedy to weszła w życie nowelizacja ustawy, pozwalająca zakładać sekwestr na przedsiębiorstwa postępujące w ten sposób. No i to się zbiegło w czasie z utworzeniem spółki powierniczej. Wszystko szło dobrze, a pan Młynarski porozumiał się z ministrem przemysłu i handlu Henrykiem Floyar- Rajchanem. Pan ten według Młynarskiego, był koszarowym chamem, którego trudno było trzymać na dystans, miał jednak interes w tym, by wyautować pana Marcela, albowiem Piłsudski zarządził właśnie „kurs antyfrancuski”. Dla Młynarskiego, który opisywał te sprawy już po wojnie, w Polsce, było to jednoznaczne z tym, że sanacja zaczyna zbliżać się do Hitlera.
Na walnym zebraniu, na którym nie było pana Marcela, bo nie fatygował się on w takie miejsca, sprawa wyglądała na przegraną, albowiem stosunek udziałów w fabryce wynosił – 100 tysięcy akcji w rękach Boussaca i jego kreatur i 20 tysięcy w rękach drobnych, polskich właścicieli. Praktyką, której nikt nie kontrolował, a którą do tej pory Boussac stosował z powodzeniem, było podstawianie na walnym, swoich ludzi, rzekomych posiadaczy akcji. Rzeczywistym ich właścicielem był on sam. To było tolerowane, albowiem nie było żadnej siły, mogącej te machinacje ukrócić. Żadnej, dopóki nie pojawiła się spółka powiernicza i jej prawnicy, którzy nie zrobili niczego nadzwyczajnego przecież. Wskazali na nieprawidłowości i zadzwonili do ministra buraka, którego wiernym druhem był Ignacy Matuszewski, żeby założył sekwestr na Żyrardów bo jest okazja. Tamten się ucieszył i zajął fabrykę. No i teraz zaczęły się schody. Pan Marcel wreszcie zrozumiał co się dzieje i zaproponował członkom spółki powierniczej tajne spotkanie w jednej z ziemiańskich siedzib. Młynarski, który w moich oczach wyrasta na człowieka mogącego bezpiecznie chodzić po polu minowym i takiego, co to stojąc bez parasola w czasie ulewy będzie miał całkiem suchy garnitur, na to zebranie nie pojechał. Tam zaś ustalono, że pan Marcel będzie już grzeczny, wypłaci zaległe dywidendy małym akcjonariuszom, nie będzie kradł pieniędzy z fabryki i kupował za nie luksusowych dziwek w Monte Carlo. Spółka zaś, która umówiona była z ministrem Rajchmanem zobowiązała się zdjąć sekswestr z fabryki. Tak to wcześniej ustalono. Protokół z tego spotkania został ogłoszony i wtedy okazało się, że spółka powiernicza, która owo porozumienie po kryjomu wynegocjowała, to zdrajcy narodu i państwa. Tak właśnie. Minister Floyar- Rajchman naświetlił to w taki sposób i zaczęła się nagonka na spółkę. Przewodził jej Ignacy Matuszewski, późniejszy, wraz z Rajchmanem, bohater, który wywiózł polskie złoto na Bliski Wschód. Potem zaś uchodził za szczerego antykomunistę i przywódcę prawdziwych Polaków w Nowym Jorku. Nagonka ta, prowadzona jakby z wysokości Okopów św. Trójcy, doprowadziła do śmierci adwokata, który reprezentował w Polsce pana Boussac, czyli Aleksandra Lednickiego. Lednicki oskarżony o coś w rodzaju zdrady stanu, najpierw skoczył z mostu, ale go odratowano, a kilkanaście godzi później wyskoczył z okna i się zabił. Kłopot w tym, że mieszkał na pierwszym piętrze, a głowę miał rozbitą w taki sposób, jakby leciał z czwartego. Ponadto policja państwowa, w czasie kiedy on popełniał samobójstwo robiła rewizję w jego dworku na Grodzieńszczyźnie. Co, jak wskazuje Młynarski, z pewnością nie było bez znaczenia.
Pan Boussac najpierw zdziwił się takim rozwojem wypadków, a potem wybuchnął perlistym śmiechem. Pokazywał gdzie się da protokół tajnego zebrania i jego postanowienia, a potem wskazywał na wiarołomstwo polskiego ministerstwa. Żeby sytuację jakoś uspokoić państwo postanowiło przejąć Żyrardów i zapłaciło za to panu Marcelowi 20 milionów złotych. Ot tak, bez specjalnych wahań. Ten z miejsca stał się jeszcze większą gwiazdą, a sanacja, albo jak chce Młynarski – rząd pułkowników – miała do dyspozycji niezliczoną ilość etatów do rozdzielenia pomiędzy swoich ludzi. W Żyrardowie o mało nie doszło do powstania, ale tym razem Młynarski, człowiek, który nie zmókłby nawet w lesie namorzynowym, pojawił się na nim osobiście i sprawę osobiście ułagodził, tłumacząc robotnikom i groszorobom, że nie trzeba łamać krzeseł i wybijać szyb.
Ja może wskażę wprost co było grane. Otóż ministrowi Rajchmanowi i całemu rządowi w ogóle nie chodziło o jakieś głupstwa typu wypłacenie zaległej dywidendy dla akcjonariuszy. Tak jak spółce powierniczej nie chodziło o uczciwe prowadzenie księgowości w zakładach żyrardowskich. Sanacja chciała mieć kuferek z prezentami dla swoich, a masoni ze spółki powierniczej chcieli mieć legalne narzędzie kontroli wielkich zakładów i wpływania poprzez te zakłady na politykę krajową. Skąd to wiem? To proste. Bezpośrednią konsekwencją afery było powstanie Frontu Morges, a także utworzenie dziennika Rzeczpospolita, na który pieniądze wyłożyły prywatne banki. Na jego czele stał Sikorski, sympatyzował z nim Witos, a firmował generał Haller, wtajemniczony w sprawy, o których Młynarski nie miał pojęcia. Sam o tym pisze. Front Morges był zorganizowany tak, że od pewnego szczebla hierarchii sprawy omawiało się w zamkniętym gronie, na pół konspiracyjnym. Młynarski się do tego tajnego kółka nie zapisał, albowiem nie wierzył w jego skuteczność. No, a Haller się zapisał. I jeszcze przychodził na zebrania przepasany wstęgą orderu Orła Białego.
To są rzeczy nie do pomyślenia i nie do przełożenia na język zrozumiały przez analityków i publicystów polityczno-historycznych, albowiem oni wierzą, że Matuszewski był bohaterem, co uratował złoto. To samo Rajchman. Masoni zaś to wrogowie Polski, którym przeciwstawił się dobry prezydent Mościcki zakazujący działalności tajnych stowarzyszeń. Generał Haller nigdy by nie podał ręki żadnemu masonowi, bo ci chcieli go oskarżyć o moralne sprawstwo zamachu na Narutowicza. Ho, ho, tak, tak…Za parę dni, o ile Ewa albo pantera mnie nie uprzedzą, napiszę coś o pomysłach na dewaluację złotówki, którą chciano przeprowadzić przed wojną, ale się soldateska nie zgodziła. Być może to było przyczyną wpuszczenia Polski w ten cały kanał, zwany II wojną światową. Pewnie nie, ale jak się czyta tego Młynarskiego, to człowiekowi dziwne myśli zaczynają przychodzić do głowy.
A teraz jeszcze jedno. Popatrzcie na to i sami powiedzcie czy Wam to czegoś nie przypomina.
https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/sluzby-i-prokuratura-zajmuja-sie-wojskowym-biurem-historycznym-slawomira-cenckiewicza/rewgnvr,79cfc278
No, a tu książka o Młynarskim
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/
Mniej więcej od początku lat osiemdziesiątych, a to znaczy od emisji pierwszego odcinka serialu Kariera Nikodema Dyzmy, komuna zaczęła oswajać II RP i pokazywać ją w kontekstach szyderczych co prawda, ale jakoś tam sympatycznych. Nie doszukiwałbym się w tym jakiejś szczególnej głębi, chodzi mi o to jedynie, że II RP przestała być już groźna, a ludzie, którym imponowała z pewnością nie nadawali się na opozycjonistów. Można więc było się trochę klimatem przedwojennym pobawić. Był w tym haczyk, do dziś nie zauważalny, który my tutaj z mozołem próbujemy wydobyć z tego rozpadającego się i mocno nieautentycznego truchła, jakim jest międzywojenna historia Polski. Piszę to w ten sposób, bo nie biorą mnie wcale ekscytacje, prezentowane przez autorów takich jak Łysiak, a dotyczące Wieniawy, czy innych jeszcze bohaterów tamtego czasu. To jest libretto nienapisanej nigdy operetki, która byłaby śmieszna o tyle, o ile. I powiem Wam, że nie kończyłaby się wcale bombardowaniem Warszawy i emigracją najprzystojniejszych i najzabawniejszych bohaterów. Libretto zaś do tego dzieła mogłoby wyglądać tak.
Akt I
Nad trumną marszałka pochylają się ze smutkiem Beck, Śmigły i Mościcki. W tle słychać Pierwszą brygadę przerobioną na pieśń żałobną. Scena udekorowana jest w sposób następujący – po lewej stronie portret Hitlera, po prawej Stalina, na środku kogoś, kto przypomina Leona Bluma w napoleońskim kapeluszu, z upierścienioną łapą wetkniętą między guziki kamizelki. Trzej panowie zaczynają coś nucić, najpierw zgodnie, ale potem melodia rozbija się na trzy głosy, Śmigły ciągnie cały czas pierwszą brygadę, ale Beck wyraźnie zmienia melodię i zaczyna nucić Meine liber Augstin. Mościcki wpada w jakąś poważną nutę i dopiero po chwili orientujemy się, że to jest God save the King. Stoją nad tą trumną, bardzo oficjalni i śpiewają, a my zaczynamy się trochę nudzić. Po chwili jednak na scenę wbiega jakaś pani, w której z trudem, bo z trudem rozpoznajemy Zofię Nałkowską. Pani Zofia zaczyna nucić O mój rozmarynie, ale zamiast słów z piosenki, z jej ust płyną fragmenty książki Strzępy meldunków, Sławoja Składkowskiego. Obecni na scenie panowie, zanoszą się płaczem.
Scena pod portretem Leona Bluma przebranego za Napoleona, rozświetla się i widzimy tam stół nakryty zielonym suknem, na którym wyleguje się pani, całkiem bez odzienia, w typie Josephine Baker. To zielone sukno widać tylko trochę albowiem stół pokryty jest atrapami tysiąc frankowych banknotów. Przy stole siedzą umundurowani panowie w kepi, którzy wstają i z uśmiechami zapraszają, szerokim gestem swoich partnerów spod trumny do wspólnego biesiadowania. Prócz gołej baby na tych frankach stoi bowiem jeszcze szampan i kawior. Beck wyraźnie się waha, Mościcki popada w zamyślenie, a Rydz cofa się w kierunku portretu Adolfa.
I wtedy z ciemnego konta pod portretem Stalina wychodzą przedstawiciele opozycji, z generałem Sikorskim na czele. Na melodię Krakowiaczek ci ja, wyśpiewują sprawozdania finansowe rządu z ostatnich lat, wszystko to jest rozpisane na głosy, a najdłużej śpiewa Feliks Młynarski, który jest postacią najbardziej w tym towarzystwie niepozorną. Za nimi w tle, stoi dwóch zamyślonych, chmurnych oficerów.
I w tym momencie spod trumny Piłsudskiego wychodzi ucharakteryzowany na Kostka Biernackiego Maciej Stuhr. Gniewnym głosem i gestami wskazuje na zepsucie widoczne pod portretem Bluma, potem na trumnę Piłsudskiego, a wreszcie zwraca się do publiczności i prosi ją o radę, co czynić, gdy ojczyzna znalazła się w kryzysie. Wszystko to łączy w melodii Umarł Maciej umarł…
Nikt nie zauważa, kiedy z tyłu do Rydza, zbliża się jakiś grubas w liliowym mundurze. To marszałek i wielki łowczy Rzeszy, Goering, śpiewa on znaną piosenkę, której refren brzmi Live is live i wskazuje Rydzowi konsekwencje pochopnych wyborów, a wszystko w języku niemieckim. Śmigły zaś kiwa głową ze zrozumieniem.
Widząc to Francuzi rozwieszają plakat reklamujący firmę Frankopol i puszczają na telebimie film, na którym widać stojące na lotnisku dwupłatowce, tak ze dwieście…Goering zaczyna z tego szydzić i zmienia melodię swojej piosenki na Jedna baba drugiej babie.
Z grupy sikorszczyków wyłania się postać w mundurze, której wcześniej nie było widać. To generał Lucjan Żeligowski, który z niespotykaną u starców energią przebiega scenę tańcząc Mazura, obraca się kilka razy w kółko i śpiewa nieprzyzwoitą piosenkę zaczynającą się od słów Po wypiciu wódki, ptaszek jest malutki, w lesie za Wiliją, rosną niezabudki. Oczywiście z okropnym wileńskim akcentem. W czasie kolejnego nawrotu na scenie, Żeligowski potrąca trumnę z Piłsudskim i zrzuca z niej wieko. I wtedy okazuje się, że w środku nie ma ciała, ale sztaby złota Narodowego Banku Polskiego. Wszyscy obecni na scenie, łącznie z Nałkowską zastygają w niemym zdziwieniu.
Akt II
Nad trumną wypełnioną złotem siedzi trzech oficerów, Matuszewski, przeglądający magazyn erotyczny, minister Rajchman bawiący się pistoletem i Żeligowski z talerzem grochówki na kolanach. Zamiast poprzednich portretów, mamy nowe. Są to analogicznie: Rydz, Beck i Mościcki. W tle leci Rota.
Na scenę wchodzi Feliks Młynarski i początkowo cicho, a potem coraz głośniej zaczyna śpiewać piosenkę z filmu Boba Fossa, zatytułowanego Kabaret. Tę wiecie, najważniejszą – Forsa wprawia w ruch ten świat.
Z drugiej strony sceny pojawia się Halina Konopacka, z dyskiem w ręku, żona Matuszewskiego, która mrugając figlarnie do Młynarskiego, zaczyna śpiewać wraz z nim. Oboje tańczą, w ona w czasie tych wygibasów, parę razy klepie lekceważąco swojego męża pułkownika po głowie. Ten nie przerywa oglądania Playboya
W tle pod portretami widzimy sylwetki żołnierzy i oficerów, nie rozpoznajemy mundurów, a tylko zarysy postaci, a także melodię, która wypycha ze sceny piosenkę Młynarskiego i Konopackiej. Nucą oni murmurando pieśń o białej róży kwiecie, która ze zgrzytem przechodzi w melodię Die Strasse frei. Z grupy wyłania się dwóch oficerów, którzy wychodzą na scenę w chwili kiedy znikają z niej Konopacka i Młynarski. Nie wiemy na razie kim są, ale w oczy rzucają się ich mundury, niby polskie, ale poprzetykane radzieckimi dystynkcjami, gwiazdkami i różnymi dodatkami. Zaczynają śpiewać – Ukochany kraj, umiłowany kraj. Próbują w ten sposób, zdominować chór, nucący cały czas Horst Wessel Lied. W końcu im się udaje, ale tylko dlatego, że dołącza do nich więcej jeszcze oficerów w podobnych jak oni mundurach, śpiewających tę samą piosenkę. Nie rozpoznajemy żadnego z nich. Nagle śpiew przerywa alarm bombowy, a nad sceną ukazuje się upiornie uśmiechnięty marszałek Goering w atrapie samolotu Heinkel 111 i wołając – I’m flaying – zrzuca na scenę atrapy bomb, eksplodujących jeszcze w powietrzu. Wyje syrena.
Akt III
Nad sceną trzy portrety: Stalin, Roosvelt i Churchill, na scenie Matuszewski z Rajchmanem nad trumną, w której nie ma już złota, ale weksle na okaziciela, tracące ważność w czerwcu 1944 roku, podpisane przez Leona Bluma, który od dawna nie jest już premierem republiki. W tle Big Ben. Matuszewski nuci Miałeś chamie złoty róg. Rajchman bawi się pistoletem. Na scenę wchodzą Oskar Lange pod rękę z Feliksem Młynarskim, obaj śpiewają Kochać, jak to łatwo powiedzieć. W tle, z ciemności wyłania się zarys transatlantyku, na który obaj zamierzają wsiąść. Matuszewski z Rajchmanem podrywają się jednak gwałtownie znad trumny wypełnionej bezwartościowymi papierami i rzucają się do Langego i Młynarskiego, ci robią wrażenie bezradnych. Rajchman terroryzuje pistoletem Młynarskiego i wymusza na nim oddanie mu biletu do Nowego Jorku. To samo próbują zrobić z Langem, ale ten wyciąga z wewnętrznej kieszeni radziecki paszport dyplomatyczny i przemierzając trzy razy scenę w prysiudach, śpiewa – rozkwitały jabłonie i grusze…
Kiedy kończy, mruga znacząco do Matuszewskiego i z drugiej kieszeni wyjmuje nowiuśki bilet do Nowego Jorku. Wręcza go oniemiałemu pułkownikowi i biorąc pod ręce obydwu, Matuszewskiego i Rajchmana, prowadzi ich w kierunku wielkiego statku. Big Ben wybija godziny tak donośnie i wyraźnie, że trudno nie skojarzyć tego z pogrzebem. Na scenie zostaje Feliks Młynarski, który pogwizdując melodię Krakowiaczka, wyciąga z kieszeni niemiecką Kennkartę i machając nią do publiczności odchodzi w nieznane.
Z trumny, spośród tracących ważność weksli wygrzebuje się jakaś postać. To siwiutki Lucjan Żeligowski, który stając pośrodku sceny śpiewa arię ze Strasznego dworu.
Kiedy milknie z obydwu stron sceny wyłaniają się oficerowie Foreign Office oraz dwóch znanych nam już oficerów, tym razem w radzieckich mundurach. Wszyscy śpiewają Deszczową piosenkę i uśmiechają się wesoło. Aktorka, która w pierwszym akcie leżała gołą na stole, wnosi tacę z kieliszkami szampana. Częstuje wszystkich dookoła, uśmiechając się przy tym promiennie. Szczęśliwi mężczyźni próbują alkoholu, ale tylko Żeligowski pada po nim martwy. Deszczowa piosenka nie milknie ani na moment. Dwa oficerowie, w których teraz rozpoznajemy Tatara i Utnika, wysypują z trumny weksle i pakują w nią nieboszczyka. Wszyscy cały czas śpiewają.
Kiedy milkną orkiestra daje touche i na scenę wchodzi iluzjonista, w którym rozpoznajemy Bolesława Bieruta. Goła Józefina Baker wiesza się na jego ramieniu. On zaś, wykonując kilka tanecznych figur puka różdżką w wieko trumny. Tatar z Utnikiem otwierają je, a w środku zamiast martwego Żeligowskiego znowu jest złoto Narodowego Banku Polskiego.
Na scenę wchodzi uśmiechnięty Feliks Młynarski i śpiewa Jak przygoda to tylko w Warszawie…
Wszyscy tańczą. Portrety wiszące nad sceną uśmiechają się. Koniec. Reżyseria Bohdan Poręba.
Niestety za komuny nikt nie napisałby takiego libretta (wiem, wiem, to nie jest libretto), ani też nie wystawił takiego przedstawienia, albowiem najważniejszym problemem propagandowym komunistów, było takie przedstawienie własnej historii, by odciąć się całkowicie od II RP, a to jest niemożliwe. Ze względu na tych oficerów z tła, którzy raz śpiewają Katiuszę, a raz Die Strasse frei…i czasem się po prostu w tym wszystkim biedaczkowie gubią.
Na dziś to tyle. Aha, jeszcze reklama.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Miejmy nadzieję, że nie znikną całe Karkonosze, albo że nie zmienią one gwałtownie właściciela w związku z pandemią, czy czym tam jeszcze. No, ale teraz do rzeczy. Skoczogonki siedzą chyba w każdej głowie, takie mam wrażenie, i niektórym wyżerają dziury w mózgu. No dobra, nie ma ich, kłopot polega na tym, że te dziury istnieją same z siebie albowiem zaległości w lekturze obowiązkowej nie pozwalają na ich załatanie. Dlaczego nie pozwalają? Albowiem całą historię przyswaja się w Polszcze według zasady – znacie? To posłuchajcie. Pewne kanony są nie do złamania, choćby wszystkie fakty i wszystkie źródła przemawiały przeciwko nim. Tak jest z zamachem na prezydenta Narutowicza i tak jest w kilkoma zjawiskami mniejszego kalibru. Do tego dołożyć musimy baśniowo nakreślone okoliczności wypadków historycznych, które powielają podręczniki i sprawa jest w zasadzie załatwiona. Conrad może być patronem AK, Niewiadomski bohaterem prawicy, a o tym by dyskutować nad postacią taką jak Feliks Młynarski nie może być nawet mowy. To są rzeczy za trudne, a do tego zbyt mało malownicze, żeby nasi rodzimi kacykowie od publicystyki politycznej mogli się tym zajmować, albowiem nie powoduję one, że ich odziane w przepocone koszule postaci zaczyna oświetlać aura. Taki Ziemkiewicz w życiu się nie zająknie o kwestiach, które tu zaraz opiszę.
Znany nam już Feliks Młynarski postanowił dnia pewnego założyć spółkę powierniczą. Była to pierwsza powiernicza spółka w Polsce międzywojennej i chyba ostatnia. Służyła ona, jak wyjaśnia sam założyciel, do tego, by pomagać wielkim, polskim przedsiębiorstwom w prowadzeniu rozliczeń. Tak to zrozumiałem, ale wydaje mi się, że spółka ta służyła w istocie do tego, by przedsiębiorstwa te kontrolować. I co dziwne, na takim Śląsku, na przykład, wiele spółek kopalnianych korzystało z usług powierniczych firm niemieckich. W interiorze zaś nikt w ogóle nie chciał o tym słyszeć, każdy miał zaufanego buchaltera, który sprawdzał rachunki i nikomu nie pozwalał do nich zajrzeć. Zarząd nowo powstałej spółki powierniczej postanowił więc, że w ramach reklamy uzdrowi finanse jednej z największych fabryk włókienniczych w Polsce – zakładów żyrardowskich. To jest fantastyczna formuła, bo tak to właśnie tłumaczy Młynarski – w ramach reklamy. To tak, jakby nowo utworzone oddziały prewencji, w ramach reklamy, spaliły bazę rosyjskich okrętów w Kaliningradzie.
O Żyrardowie i aferze z nim związanej pisała tu Ewa Rembikowska i pantera, nie sądzę, żebym zrobił to lepiej, a więc powtórzę wszystko w skrócie. Pan Marcel Boussac, właściciel większości akcji tej fabryki okradał ją regularnie i nie płacił dywidendy mniejszościowym, polskim akcjonariuszom. Nie pojawiał się na walnych zebraniach i nie robił nic w ogóle by fabryka działała w sposób pozwalający myśleć o ekspansji na jakieś inne rynki, pobierał za to sute dotacje od państwa. Jakby tego było mało, uważał, że do dobrego tonu należy wyszydzanie stosunków panujących w Polsce i demonstrowanie swoich przewag nad systemem odrodzonego państwa, gdzie tylko się da. Wszyscy to widzieli i nikt nie reagował. Widziały to także sfery rządzące, ale również nie reagowały, bo nie miały jak. Myślę jednak, że mogły coś zrobić, ale wszyscy od ministra Becka w dół, byli jakoś w ten Żyrardów wmanewrowani, i coś w związku z tym mieli za uszami. Trwało do dopóki masoni, zaprzyjaźnieni z Feliksem Młynarskim nie założyli spółki powierniczej. Ich pierwszym ruchem było opracowanie planu wysadzenia z siodła pana Marcela. Okazało się, że dokonuje on szeregu uchybień proceduralnych, z którymi nie było wiadomo co robić, do momentu – co za zbieg okoliczności – kiedy to weszła w życie nowelizacja ustawy, pozwalająca zakładać sekwestr na przedsiębiorstwa postępujące w ten sposób. No i to się zbiegło w czasie z utworzeniem spółki powierniczej. Wszystko szło dobrze, a pan Młynarski porozumiał się z ministrem przemysłu i handlu Henrykiem Floyar- Rajchanem. Pan ten według Młynarskiego, był koszarowym chamem, którego trudno było trzymać na dystans, miał jednak interes w tym, by wyautować pana Marcela, albowiem Piłsudski zarządził właśnie „kurs antyfrancuski”. Dla Młynarskiego, który opisywał te sprawy już po wojnie, w Polsce, było to jednoznaczne z tym, że sanacja zaczyna zbliżać się do Hitlera.
Na walnym zebraniu, na którym nie było pana Marcela, bo nie fatygował się on w takie miejsca, sprawa wyglądała na przegraną, albowiem stosunek udziałów w fabryce wynosił – 100 tysięcy akcji w rękach Boussaca i jego kreatur i 20 tysięcy w rękach drobnych, polskich właścicieli. Praktyką, której nikt nie kontrolował, a którą do tej pory Boussac stosował z powodzeniem, było podstawianie na walnym, swoich ludzi, rzekomych posiadaczy akcji. Rzeczywistym ich właścicielem był on sam. To było tolerowane, albowiem nie było żadnej siły, mogącej te machinacje ukrócić. Żadnej, dopóki nie pojawiła się spółka powiernicza i jej prawnicy, którzy nie zrobili niczego nadzwyczajnego przecież. Wskazali na nieprawidłowości i zadzwonili do ministra buraka, którego wiernym druhem był Ignacy Matuszewski, żeby założył sekwestr na Żyrardów bo jest okazja. Tamten się ucieszył i zajął fabrykę. No i teraz zaczęły się schody. Pan Marcel wreszcie zrozumiał co się dzieje i zaproponował członkom spółki powierniczej tajne spotkanie w jednej z ziemiańskich siedzib. Młynarski, który w moich oczach wyrasta na człowieka mogącego bezpiecznie chodzić po polu minowym i takiego, co to stojąc bez parasola w czasie ulewy będzie miał całkiem suchy garnitur, na to zebranie nie pojechał. Tam zaś ustalono, że pan Marcel będzie już grzeczny, wypłaci zaległe dywidendy małym akcjonariuszom, nie będzie kradł pieniędzy z fabryki i kupował za nie luksusowych dziwek w Monte Carlo. Spółka zaś, która umówiona była z ministrem Rajchmanem zobowiązała się zdjąć sekswestr z fabryki. Tak to wcześniej ustalono. Protokół z tego spotkania został ogłoszony i wtedy okazało się, że spółka powiernicza, która owo porozumienie po kryjomu wynegocjowała, to zdrajcy narodu i państwa. Tak właśnie. Minister Floyar- Rajchman naświetlił to w taki sposób i zaczęła się nagonka na spółkę. Przewodził jej Ignacy Matuszewski, późniejszy, wraz z Rajchmanem, bohater, który wywiózł polskie złoto na Bliski Wschód. Potem zaś uchodził za szczerego antykomunistę i przywódcę prawdziwych Polaków w Nowym Jorku. Nagonka ta, prowadzona jakby z wysokości Okopów św. Trójcy, doprowadziła do śmierci adwokata, który reprezentował w Polsce pana Boussac, czyli Aleksandra Lednickiego. Lednicki oskarżony o coś w rodzaju zdrady stanu, najpierw skoczył z mostu, ale go odratowano, a kilkanaście godzi później wyskoczył z okna i się zabił. Kłopot w tym, że mieszkał na pierwszym piętrze, a głowę miał rozbitą w taki sposób, jakby leciał z czwartego. Ponadto policja państwowa, w czasie kiedy on popełniał samobójstwo robiła rewizję w jego dworku na Grodzieńszczyźnie. Co, jak wskazuje Młynarski, z pewnością nie było bez znaczenia.
Pan Boussac najpierw zdziwił się takim rozwojem wypadków, a potem wybuchnął perlistym śmiechem. Pokazywał gdzie się da protokół tajnego zebrania i jego postanowienia, a potem wskazywał na wiarołomstwo polskiego ministerstwa. Żeby sytuację jakoś uspokoić państwo postanowiło przejąć Żyrardów i zapłaciło za to panu Marcelowi 20 milionów złotych. Ot tak, bez specjalnych wahań. Ten z miejsca stał się jeszcze większą gwiazdą, a sanacja, albo jak chce Młynarski – rząd pułkowników – miała do dyspozycji niezliczoną ilość etatów do rozdzielenia pomiędzy swoich ludzi. W Żyrardowie o mało nie doszło do powstania, ale tym razem Młynarski, człowiek, który nie zmókłby nawet w lesie namorzynowym, pojawił się na nim osobiście i sprawę osobiście ułagodził, tłumacząc robotnikom i groszorobom, że nie trzeba łamać krzeseł i wybijać szyb.
Ja może wskażę wprost co było grane. Otóż ministrowi Rajchmanowi i całemu rządowi w ogóle nie chodziło o jakieś głupstwa typu wypłacenie zaległej dywidendy dla akcjonariuszy. Tak jak spółce powierniczej nie chodziło o uczciwe prowadzenie księgowości w zakładach żyrardowskich. Sanacja chciała mieć kuferek z prezentami dla swoich, a masoni ze spółki powierniczej chcieli mieć legalne narzędzie kontroli wielkich zakładów i wpływania poprzez te zakłady na politykę krajową. Skąd to wiem? To proste. Bezpośrednią konsekwencją afery było powstanie Frontu Morges, a także utworzenie dziennika Rzeczpospolita, na który pieniądze wyłożyły prywatne banki. Na jego czele stał Sikorski, sympatyzował z nim Witos, a firmował generał Haller, wtajemniczony w sprawy, o których Młynarski nie miał pojęcia. Sam o tym pisze. Front Morges był zorganizowany tak, że od pewnego szczebla hierarchii sprawy omawiało się w zamkniętym gronie, na pół konspiracyjnym. Młynarski się do tego tajnego kółka nie zapisał, albowiem nie wierzył w jego skuteczność. No, a Haller się zapisał. I jeszcze przychodził na zebrania przepasany wstęgą orderu Orła Białego.
To są rzeczy nie do pomyślenia i nie do przełożenia na język zrozumiały przez analityków i publicystów polityczno-historycznych, albowiem oni wierzą, że Matuszewski był bohaterem, co uratował złoto. To samo Rajchman. Masoni zaś to wrogowie Polski, którym przeciwstawił się dobry prezydent Mościcki zakazujący działalności tajnych stowarzyszeń. Generał Haller nigdy by nie podał ręki żadnemu masonowi, bo ci chcieli go oskarżyć o moralne sprawstwo zamachu na Narutowicza. Ho, ho, tak, tak…Za parę dni, o ile Ewa albo pantera mnie nie uprzedzą, napiszę coś o pomysłach na dewaluację złotówki, którą chciano przeprowadzić przed wojną, ale się soldateska nie zgodziła. Być może to było przyczyną wpuszczenia Polski w ten cały kanał, zwany II wojną światową. Pewnie nie, ale jak się czyta tego Młynarskiego, to człowiekowi dziwne myśli zaczynają przychodzić do głowy.
A teraz jeszcze jedno. Popatrzcie na to i sami powiedzcie czy Wam to czegoś nie przypomina.
https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/sluzby-i-prokuratura-zajmuja-sie-wojskowym-biurem-historycznym-slawomira-cenckiewicza/rewgnvr,79cfc278
No, a tu książka o Młynarskim
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/
Libretto operetki
Mniej więcej od początku lat osiemdziesiątych, a to znaczy od emisji pierwszego odcinka serialu Kariera Nikodema Dyzmy, komuna zaczęła oswajać II RP i pokazywać ją w kontekstach szyderczych co prawda, ale jakoś tam sympatycznych. Nie doszukiwałbym się w tym jakiejś szczególnej głębi, chodzi mi o to jedynie, że II RP przestała być już groźna, a ludzie, którym imponowała z pewnością nie nadawali się na opozycjonistów. Można więc było się trochę klimatem przedwojennym pobawić. Był w tym haczyk, do dziś nie zauważalny, który my tutaj z mozołem próbujemy wydobyć z tego rozpadającego się i mocno nieautentycznego truchła, jakim jest międzywojenna historia Polski. Piszę to w ten sposób, bo nie biorą mnie wcale ekscytacje, prezentowane przez autorów takich jak Łysiak, a dotyczące Wieniawy, czy innych jeszcze bohaterów tamtego czasu. To jest libretto nienapisanej nigdy operetki, która byłaby śmieszna o tyle, o ile. I powiem Wam, że nie kończyłaby się wcale bombardowaniem Warszawy i emigracją najprzystojniejszych i najzabawniejszych bohaterów. Libretto zaś do tego dzieła mogłoby wyglądać tak.
Akt I
Nad trumną marszałka pochylają się ze smutkiem Beck, Śmigły i Mościcki. W tle słychać Pierwszą brygadę przerobioną na pieśń żałobną. Scena udekorowana jest w sposób następujący – po lewej stronie portret Hitlera, po prawej Stalina, na środku kogoś, kto przypomina Leona Bluma w napoleońskim kapeluszu, z upierścienioną łapą wetkniętą między guziki kamizelki. Trzej panowie zaczynają coś nucić, najpierw zgodnie, ale potem melodia rozbija się na trzy głosy, Śmigły ciągnie cały czas pierwszą brygadę, ale Beck wyraźnie zmienia melodię i zaczyna nucić Meine liber Augstin. Mościcki wpada w jakąś poważną nutę i dopiero po chwili orientujemy się, że to jest God save the King. Stoją nad tą trumną, bardzo oficjalni i śpiewają, a my zaczynamy się trochę nudzić. Po chwili jednak na scenę wbiega jakaś pani, w której z trudem, bo z trudem rozpoznajemy Zofię Nałkowską. Pani Zofia zaczyna nucić O mój rozmarynie, ale zamiast słów z piosenki, z jej ust płyną fragmenty książki Strzępy meldunków, Sławoja Składkowskiego. Obecni na scenie panowie, zanoszą się płaczem.
Scena pod portretem Leona Bluma przebranego za Napoleona, rozświetla się i widzimy tam stół nakryty zielonym suknem, na którym wyleguje się pani, całkiem bez odzienia, w typie Josephine Baker. To zielone sukno widać tylko trochę albowiem stół pokryty jest atrapami tysiąc frankowych banknotów. Przy stole siedzą umundurowani panowie w kepi, którzy wstają i z uśmiechami zapraszają, szerokim gestem swoich partnerów spod trumny do wspólnego biesiadowania. Prócz gołej baby na tych frankach stoi bowiem jeszcze szampan i kawior. Beck wyraźnie się waha, Mościcki popada w zamyślenie, a Rydz cofa się w kierunku portretu Adolfa.
I wtedy z ciemnego konta pod portretem Stalina wychodzą przedstawiciele opozycji, z generałem Sikorskim na czele. Na melodię Krakowiaczek ci ja, wyśpiewują sprawozdania finansowe rządu z ostatnich lat, wszystko to jest rozpisane na głosy, a najdłużej śpiewa Feliks Młynarski, który jest postacią najbardziej w tym towarzystwie niepozorną. Za nimi w tle, stoi dwóch zamyślonych, chmurnych oficerów.
I w tym momencie spod trumny Piłsudskiego wychodzi ucharakteryzowany na Kostka Biernackiego Maciej Stuhr. Gniewnym głosem i gestami wskazuje na zepsucie widoczne pod portretem Bluma, potem na trumnę Piłsudskiego, a wreszcie zwraca się do publiczności i prosi ją o radę, co czynić, gdy ojczyzna znalazła się w kryzysie. Wszystko to łączy w melodii Umarł Maciej umarł…
Nikt nie zauważa, kiedy z tyłu do Rydza, zbliża się jakiś grubas w liliowym mundurze. To marszałek i wielki łowczy Rzeszy, Goering, śpiewa on znaną piosenkę, której refren brzmi Live is live i wskazuje Rydzowi konsekwencje pochopnych wyborów, a wszystko w języku niemieckim. Śmigły zaś kiwa głową ze zrozumieniem.
Widząc to Francuzi rozwieszają plakat reklamujący firmę Frankopol i puszczają na telebimie film, na którym widać stojące na lotnisku dwupłatowce, tak ze dwieście…Goering zaczyna z tego szydzić i zmienia melodię swojej piosenki na Jedna baba drugiej babie.
Z grupy sikorszczyków wyłania się postać w mundurze, której wcześniej nie było widać. To generał Lucjan Żeligowski, który z niespotykaną u starców energią przebiega scenę tańcząc Mazura, obraca się kilka razy w kółko i śpiewa nieprzyzwoitą piosenkę zaczynającą się od słów Po wypiciu wódki, ptaszek jest malutki, w lesie za Wiliją, rosną niezabudki. Oczywiście z okropnym wileńskim akcentem. W czasie kolejnego nawrotu na scenie, Żeligowski potrąca trumnę z Piłsudskim i zrzuca z niej wieko. I wtedy okazuje się, że w środku nie ma ciała, ale sztaby złota Narodowego Banku Polskiego. Wszyscy obecni na scenie, łącznie z Nałkowską zastygają w niemym zdziwieniu.
Akt II
Nad trumną wypełnioną złotem siedzi trzech oficerów, Matuszewski, przeglądający magazyn erotyczny, minister Rajchman bawiący się pistoletem i Żeligowski z talerzem grochówki na kolanach. Zamiast poprzednich portretów, mamy nowe. Są to analogicznie: Rydz, Beck i Mościcki. W tle leci Rota.
Na scenę wchodzi Feliks Młynarski i początkowo cicho, a potem coraz głośniej zaczyna śpiewać piosenkę z filmu Boba Fossa, zatytułowanego Kabaret. Tę wiecie, najważniejszą – Forsa wprawia w ruch ten świat.
Z drugiej strony sceny pojawia się Halina Konopacka, z dyskiem w ręku, żona Matuszewskiego, która mrugając figlarnie do Młynarskiego, zaczyna śpiewać wraz z nim. Oboje tańczą, w ona w czasie tych wygibasów, parę razy klepie lekceważąco swojego męża pułkownika po głowie. Ten nie przerywa oglądania Playboya
W tle pod portretami widzimy sylwetki żołnierzy i oficerów, nie rozpoznajemy mundurów, a tylko zarysy postaci, a także melodię, która wypycha ze sceny piosenkę Młynarskiego i Konopackiej. Nucą oni murmurando pieśń o białej róży kwiecie, która ze zgrzytem przechodzi w melodię Die Strasse frei. Z grupy wyłania się dwóch oficerów, którzy wychodzą na scenę w chwili kiedy znikają z niej Konopacka i Młynarski. Nie wiemy na razie kim są, ale w oczy rzucają się ich mundury, niby polskie, ale poprzetykane radzieckimi dystynkcjami, gwiazdkami i różnymi dodatkami. Zaczynają śpiewać – Ukochany kraj, umiłowany kraj. Próbują w ten sposób, zdominować chór, nucący cały czas Horst Wessel Lied. W końcu im się udaje, ale tylko dlatego, że dołącza do nich więcej jeszcze oficerów w podobnych jak oni mundurach, śpiewających tę samą piosenkę. Nie rozpoznajemy żadnego z nich. Nagle śpiew przerywa alarm bombowy, a nad sceną ukazuje się upiornie uśmiechnięty marszałek Goering w atrapie samolotu Heinkel 111 i wołając – I’m flaying – zrzuca na scenę atrapy bomb, eksplodujących jeszcze w powietrzu. Wyje syrena.
Akt III
Nad sceną trzy portrety: Stalin, Roosvelt i Churchill, na scenie Matuszewski z Rajchmanem nad trumną, w której nie ma już złota, ale weksle na okaziciela, tracące ważność w czerwcu 1944 roku, podpisane przez Leona Bluma, który od dawna nie jest już premierem republiki. W tle Big Ben. Matuszewski nuci Miałeś chamie złoty róg. Rajchman bawi się pistoletem. Na scenę wchodzą Oskar Lange pod rękę z Feliksem Młynarskim, obaj śpiewają Kochać, jak to łatwo powiedzieć. W tle, z ciemności wyłania się zarys transatlantyku, na który obaj zamierzają wsiąść. Matuszewski z Rajchmanem podrywają się jednak gwałtownie znad trumny wypełnionej bezwartościowymi papierami i rzucają się do Langego i Młynarskiego, ci robią wrażenie bezradnych. Rajchman terroryzuje pistoletem Młynarskiego i wymusza na nim oddanie mu biletu do Nowego Jorku. To samo próbują zrobić z Langem, ale ten wyciąga z wewnętrznej kieszeni radziecki paszport dyplomatyczny i przemierzając trzy razy scenę w prysiudach, śpiewa – rozkwitały jabłonie i grusze…
Kiedy kończy, mruga znacząco do Matuszewskiego i z drugiej kieszeni wyjmuje nowiuśki bilet do Nowego Jorku. Wręcza go oniemiałemu pułkownikowi i biorąc pod ręce obydwu, Matuszewskiego i Rajchmana, prowadzi ich w kierunku wielkiego statku. Big Ben wybija godziny tak donośnie i wyraźnie, że trudno nie skojarzyć tego z pogrzebem. Na scenie zostaje Feliks Młynarski, który pogwizdując melodię Krakowiaczka, wyciąga z kieszeni niemiecką Kennkartę i machając nią do publiczności odchodzi w nieznane.
Z trumny, spośród tracących ważność weksli wygrzebuje się jakaś postać. To siwiutki Lucjan Żeligowski, który stając pośrodku sceny śpiewa arię ze Strasznego dworu.
Kiedy milknie z obydwu stron sceny wyłaniają się oficerowie Foreign Office oraz dwóch znanych nam już oficerów, tym razem w radzieckich mundurach. Wszyscy śpiewają Deszczową piosenkę i uśmiechają się wesoło. Aktorka, która w pierwszym akcie leżała gołą na stole, wnosi tacę z kieliszkami szampana. Częstuje wszystkich dookoła, uśmiechając się przy tym promiennie. Szczęśliwi mężczyźni próbują alkoholu, ale tylko Żeligowski pada po nim martwy. Deszczowa piosenka nie milknie ani na moment. Dwa oficerowie, w których teraz rozpoznajemy Tatara i Utnika, wysypują z trumny weksle i pakują w nią nieboszczyka. Wszyscy cały czas śpiewają.
Kiedy milkną orkiestra daje touche i na scenę wchodzi iluzjonista, w którym rozpoznajemy Bolesława Bieruta. Goła Józefina Baker wiesza się na jego ramieniu. On zaś, wykonując kilka tanecznych figur puka różdżką w wieko trumny. Tatar z Utnikiem otwierają je, a w środku zamiast martwego Żeligowskiego znowu jest złoto Narodowego Banku Polskiego.
Na scenę wchodzi uśmiechnięty Feliks Młynarski i śpiewa Jak przygoda to tylko w Warszawie…
Wszyscy tańczą. Portrety wiszące nad sceną uśmiechają się. Koniec. Reżyseria Bohdan Poręba.
Niestety za komuny nikt nie napisałby takiego libretta (wiem, wiem, to nie jest libretto), ani też nie wystawił takiego przedstawienia, albowiem najważniejszym problemem propagandowym komunistów, było takie przedstawienie własnej historii, by odciąć się całkowicie od II RP, a to jest niemożliwe. Ze względu na tych oficerów z tła, którzy raz śpiewają Katiuszę, a raz Die Strasse frei…i czasem się po prostu w tym wszystkim biedaczkowie gubią.
Na dziś to tyle. Aha, jeszcze reklama.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz