WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Estetyka komunikacji, cena wszystkiego i jak Annasz z Kajfaszem założyli fan club Jezusa z Nazaretu

Dlaczego „przedsoborowym” katolikom tak blisko do komunistów czyli wybierzmy większe dobro


Zapewne nie ja jeden zauważyłem to podobieństwo, które, jak mniemam wykrystalizowało się u nas jedynie, w Polsce, bo w świecie chyba nie istnieje. My zaś potykamy się o nie często, prawie codziennie. Nie bowiem ma takiej wypowiedzi medialnych, „przedsoborowych” katolików, która nie zostałaby oklaskana przez czerwonych.

Istota sprawy zanurzona jest na pewnej głębokości i chyba założyć można, że chodzi o to, iż część przedsoborowego katolicyzmu jest po prostu projektem politycznym kreowanym przez dawnych towarzyszy. Jeśli tak jest, to można stwierdzić z całą pewnością, że ów katolicyzm ma budowę porfirową. Cóż to takiego? Dawno temu pół mojej klasy dostało dwóje z hodowli lasu, za to, że nie umiało powiedzieć, co to takiego budowa porfirowa. Otóż chodzi o to, że w masie stopionej bazaltowej skały tkwią drobne i większe, wyraźnie widoczne kryształy. – Jak rodzynki w cieście – mawiał nasz nauczyciel od hodowli wpisując każdemu, który nie pamiętał tej formuły dwóję do dziennika.

No więc jak rodzynki w cieście tkwią ci ludzie w masie oddanych sprawie wiernych i to oni zwykle zabierają głos w imieniu całej wspólnoty, a czynią to, nie po to, by kogoś przekonać do rytu trydenckiego, ale po to, by wskazać ludziom iż duch pokory, modlitwy i pracy, który unosi się nad tradycyjnymi wspólnotami, jest tożsamy z duchem czynu społecznego, który zorganizowana herezja komunistyczna propagowała w dni ustawowo od pracy wolne.

Jeśli ktoś z obecnych tu tradycjonalistów zechce się na mnie w tej chwili obrazić, zrozumiem, ale nie ustąpię. Mam bowiem wrażenie, że w społeczności tej nie istnieje jedyny istotny dla higieny intelektualnej dużych grup religijnych mechanizm – swoboda dyskusji o sprawach nieziemskich. Nie ma też tam, poza kilkoma, dawno już zmarginalizowanymi osobami, żadnych autentycznych liderów. Ci zaś, którzy są, zabierają głos wyłącznie w kwestiach doczesnych, silnie upolitycznionych, wskazując na rozwiązania bardzo radykalne. Jak na konserwatystów z zawodu, to dość szczególne podejście. Myślę po prostu, że w społecznościach tradycjonalistów znajdują się poczwarki rewolucji. Użyłem bardzo łagodnego wyrażenia, bo mogłem napisać gorzej. Ponieważ najistotniejszą wartością dla tradycjonalistów, tak to przynajmniej wygląda z wierzchu, jest sama społeczność, nie ma mowy, by ktokolwiek, występując w jej imieniu był narażony na krytykę. To bardzo ułatwia sprawę i upraszcza strategię. Cóż to bowiem jest w dzisiejszych czasach za problem, wykreować liderów i dać im zewnętrzne wsparcie? Oni zawsze znajdą posłuch, nawet jak będą mówić rzeczy jawnie sprzeczne z doktryną społeczności, którą reprezentują. W istocie bowiem chodzi o to, co zawsze – o udzielenie poparcia tak zwanemu mocnemu człowiekowi. Jest to niestety postawa antychrześcijańska, na co pragnę zwrócić uwagę bardzo delikatnie. Nie mogę się też doszukać ostatnimi czasy, żadnych kapłanów, którzy w przestrzeni publicznej zabieraliby głos w sprawach liturgii i postaw przedsoborowych. Słyszę tylko świeckich, coraz bardziej nachalnych i agresywnych. I coraz bardziej zbliżających się w swoich ocenach do komunizmu. Zniknął gdzieś ksiądz Grzegorz Śniadoch, na przykład, nikt już nie cytuje jego wypowiedzi i nie wrzuca nagrań z jego kazaniami. Mamy za to Adriana Lenza, którego poleciłem stąd wyrzucić. Jest on jednym z wielu młodych ludzi, którym się wydaje, że droga do posady mentora jest krótka, prosta i wymaga w zasadzie jednego – usztywnienia postawy i składania właściwych deklaracji. To jest przekonanie właściwe pionierom i młodym agitatorom z czasów tuż po wojnie, albo tuż po rewolucji. Rozumieją to jednak wyłącznie ludzie dojrzali, którzy – świadomi już swoich ograniczeń – nie za bardzo potrafią przeciwstawić się nawracającej agresji młodych, którzy nie dokonali jeszcze żadnego istotnego wyboru życiowego. Jeśli zaś już go dokonają, w tym stanie ducha, który jest ich udziałem obecnie, przez całe życie będą wypierać ową decyzję ze świadomości. Nie może być ona bowiem dobra, właściwa i zgodna z nauką Kościoła, nieważne przed czy posoborowego. I to jest zasada żelazna. Jej konsekwencje zaś nie wydają się dziś za bardzo dolegliwe, albowiem wybory, które mogą stanąć przed młodymi ortodoksami mają dziś jeszcze słabe konotacje moralne. One są dla wielu z nich po prostu oczywiste. Sprawy jednak, w miarę upływu czasu zaczną się komplikować. To zaś oznacza, że wzrastać będzie ilość osób kwalifikowanych, jako nieortodoksyjne bądź też nie dosyć ortodoksyjne. Potencjometr na tej skali, czego łatwo się domyślić, nie przesuwa się jednak po prostej lecz w kółko. I w końcu dochodzimy do miejsca kiedy to sam, najbardziej ortodoksyjny wyznawca, zaczyna wierzyć w dogmaty jawnie przeczące doktrynie.

Kościół jest powszechny, o czym nieśmiało przypominam, a najważniejsi w nim są kapłani. Ci zaś spotykają się dziś wyłącznie z atakami. No chyba, że przyjmują właściwą postawę. Nie bardzo jednak wiadomo co to znaczy „właściwa postawa”. Zdaje się, że chodzi o postawę kokieteryjną wobec świeckich ortodoksów. Ci zaś, żeby utrzymać się na właściwej pozycji nie mogą zajmować się rzeczami w ich ocenie miałkimi i degradującymi ich. Nie mogą być nóg żebrakom, jak Pan Jezus czy papież co roku, na pamiątkę tego czynu. Oni mogą krytykować pisma i postawę Jana Pawła II, bo to z miejsca zwraca na nich uwagę i podnosi ich znaczenie. To także zwraca na nich uwagę czerwonych, którzy – po serii deklaracji dotyczących spraw najważniejszych – wiedzą już z kim mają do czynienie. Wybory, o których piszę dokonują się podświadomie i niejako automatycznie. Rewolucja bowiem wypracowała trwałe i bardzo skuteczne metody werbunku i dyscyplinowania swoich ludzi, a także automatycznej promocji właściwych i skutecznych postaw. Niepotrzebne są regulaminy, szkolenia i przekonywanie, wystarczy kilka niby-żartów w rodzaju dowieraj, no prawieraj, i wszystko jest jasne. Każdy czuje się wyróżniony i o wiele szczęśliwszy niż przedtem, zanim stał się adeptem rewolucji. Dlaczego? Bo nie ma wątpliwości czy dobrze czyni. U podstaw tego sposobu rozumowania leży kradzież dogmatu. No i wiara, że wystarczy dokonać pewnych kosmetycznych zmian, by cały świat wypiękniał, a ludzie stali się lepsi. Jeśli zaś się tacy nie staną, to już wyłącznie ich wina.



Cena wszystkiego


Obejrzałem wczoraj film pod takim tytułem. To jest dokument, w którym lekko, łatwo i przyjemnie ujawnia się mechanizmy działające na tak zwanym rynku sztuki. Z grubsza wygląda to tak, że najbardziej przechlapane mają ci, co potrafią malować naprawdę, albo ci co w ogóle coś potrafią i traktują to jeszcze serio. W ogóle wyłania się z tego filmu bardzo ciekawy schemat klasyfikacji twórców. Otóż są tacy, którzy nie potrafią malować, ale uważają się za geniuszy, wierzą w sztukę i oni idą w odstawkę, są tacy, którzy potrafią, ale wiedzą, że nie ma to sensu i ci robią pastisze, za które płaci się miliony dolarów, a na końcu są ci, których malarstwo bawi i oni chcą rzeczywiście tworzyć coś niezwykłego. Tych się ignoruje i traktuje jak tło, które jest konieczne do tego by można było pompować bańki spekulacyjne wokół dzieł artystów z pozostałych dwóch kategorii. W filmie tym pokazują kilku malarzy, z których najważniejszy jest Jeff Koons, mąż Cicioliny. Hochsztapler i hucpiarz, który rozumie, że cały ten rynek potrzebny jest bankom, jako zabezpieczenie ich różnych szemranych transakcji. W przedmiotach bezwartościowych zwanych sztuką upycha się koszta i pompuje się ceny, żeby stworzyć wrażenie wielkie dynamiki. W rzeczywistości jest to stagnacja pobudzana w określonych momentach działaniami promocyjnymi wokół jakichś nowych oszustów uważających się za malarzy lub wokół takich, którzy zostali zapomniani i żyją na uboczu. Nie mają wielkich potrzeb, więc można im dać jeszcze jedną szansę. I tak jest z człowiekiem nazwiskiem Poons, który miał swoje dobre dni w latach siedemdziesiątych, ale zestarzał się gdzieś na prowincji i teraz ledwo łazi. Pracuje w ten sposób, że paćka na płótnie jakieś plamki i potem to schnie przez wiele dni. I tak do wielu dekad. Z czego żyje? Nie podobna stwierdzić, pewnie utrzymują go wielkie domy aukcyjne, żeby wstawić jego dzieła do katalogów i sprzedać z ogromnym przebiciem, jak już umrze, albo zestarzeje się jeszcze bardziej i przekaże część obrazów jednej z poważnych instytucji, która będzie mogła je ubezpieczyć w innej poważnej instytucji.

Jest wśród tych artystów także pewna starsza pani, ruda, z wystającymi zębami, która mówi, że jeśli się jest starcem, można o coś powalczyć z tymi gnidami marchandami, nie mówi tak dokładnie, ale o to chodzi. Zaraz jednak dodaje, że jeśli jest się starą kobietą, człowiek nie ma żadnych szans. Ona maluje najlepiej. Robi takie akty, jakby były widoczne zza zaparowanej szyby kabiny prysznicowej. No i oczywiście nie podają nawet ceny tych obrazów, bo jest za mała. Koons, cwaniak i Poons, frajer, który gra w dodatku na gitarze różne rzewne kawałki, rządzą. Do tego jakaś pani z Nigerii, którą okradają na żywca, albowiem powinna się cieszyć już z samego faktu, że może coś malować w Los Angeles. Najważniejszym handlarzem jest jakiś żyd, który wyjechał z Niemiec w roku 1941, a teraz wydaje miliony na niepotrzebne rzeczy. Opowiada o tym ze swadą i cały czas się uśmiecha parskając śliną zza garnituru sztucznych zębów. W pewnym momencie jednak wyznaje wprost, że to wszystko jest bardzo poważne i te niby dzieła, te instalacje, to jedynie pretekst. Ciekawe, jak się wobec tego czują wszyscy historycy sztuki, podejrzewam, że żadna grupa zawodowa nie ma tak silnie rozwiniętego mechanizmu wyparcia, jak oni.

Istotne w tym obrazie było to, że rynek sztuki będzie istniał nadal i nadal będą na nim potrzebni znawcy, których zadaniem będzie tworzenie hagad i legend. Pewna pani, która zdaje się pełni w świecie sprzedawców tego badziewia najistotniejszą rolę, mówi tam znamienne bardzo słowa – jeśli coś z czym zestawiasz, to znaczy, że jesteś inteligentny. Popyt bowiem prawdziwy jest na te zestawienia. Jaki cudowny świat, pomyślałem sobie, słysząc te słowa. W Polsce, gdzie mamy jedynie odpryski tego życia, nie ma mowy o swobodnym zestawianiu jakichś jakości, a nawet fikcji wymyślanych na poczekaniu, albowiem pierwszym ruchem jaki wykonują miejscowi znawcy jest stworzenie gremium, od którego opinii nie ma odwołania, a następnie pilnowanie czy owe kolportowane tu, na miejscu opinie, zgadają się aby na pewno z tymi tworzonymi w Nowym Jorku. To jest oczywiście obłęd, ale taki los terytoriów peryferyjnych. Stąd nie ma najmniejszego powodu, by w ogóle zajmować się czymś takim jak sztuka współczesna.

Inna sprawa jest ważna. To mianowicie, czy interesy instytucji finansowych, banków, ubezpieczycieli, nie postanowią w pewnym momencie rozdąć do nieprawdopodobnych rozmiarów innych rynków związanych ze sztuką, na przykład rynku książki. Ktoś powie, że tak się dzieje od dawna, bo mamy przecież Harry Pottera. No nie, Harry, jest firmowym produktem korony, odnawialnym w każdym pokoleniu. W następnym też będzie jakiś Harry i też będzie się o nim dyskutować, a ludzie nie rozumiejący niczego będą mówić, że to jest taka afirmacja swobodnej wyobraźni. No tak, jeśli bowiem potrafisz zestawić jedno z drugim, to znaczy, że jesteś inteligentny, a na to jest zawsze największy popyt. Szkoda, że nie w Polsce, bo tu mamy, jak zawsze największy popyt na wysuszone, pardon, gówno, którym smarują swoje ciała szamani i szamanki nowych prądów. Popisujący się jeszcze tytułami profesorskimi.

Próby wykreowania naprawdę wielkich pisarzy z niczego były podejmowane ale zakończyły się marnie. A o to w tym chodzi, żeby kreować z niczego, albowiem wtedy przebicie jest największe i największy jest cug, wchłaniający wszystkich ambitnych, którym się zdaje, że oni też mogą zdobyć sławę i pieniądze. Przed dwoma niemal dekadami ukazała się książka która – jeśli zestawisz jedno z drugim to znaczy, że jesteś inteligentny – nosiła tytuł Impresjonista. Wspominałem już o tym, pewnie nie raz. W środku opisane były przygody jakiegoś biseksualnego szaleńca z Indii. Oczywiście dołączono do tego gawędę, jakoby był to najdroższy debiut na świecie. Tekst bowiem był tak fantastyczny, że wydawca postanowił zapłacić zań okrągły milion dolarów. Nie wiem kto w to uwierzył, ale nie ja. Oczywiście wszystkie wariatki pognały do księgarń, by to kupić. Podobnym manewrem było wykreowanie Murakamiego, który – chyba dobrze pamiętam – jest także malarzem. To był jakiś sukces, ale potem zapadła nad tym człowiekiem cisza. Być może faza literackie bańki spekulacyjne minęła, ale to oznacza tyle, że wkrótce pojawi się nowa koniunktura, bo ktoś, gdzieś na zapleczu będzie chciał coś przez tę kreację załatwić. Nie mówię, że od razu dużo zarobić, bo nie zawsze chodzi przecież o pieniądze.

Co zrobić będąc świadomym tego wszystkiego? To co ta pani, która malowała akty zza zaparowanej szyby kabiny prysznicowej – robić swoje. Nikt nie zapłacił za jej dzieła 10 milionów dolarów, ale parę stówek zarobiła i na pewno była świadoma tego, że wszyscy widzą różnicę. No, ale nie mogą nic powiedzieć, bo – jak powiedział pewien występujący w tym filmie żydowski marchand – rynek sztuki jest bardzo niebezpieczny.



O co się rozchodzi prezesowi Klusce?


Nie wiem który raz podesłano mi nagranie z wystąpienia Romana Kluski. Nie wysłuchałem go. Dziś z rana jednak trafiłem na inne jakieś nagranie na fejsie, które rzeczywiście jest wstrząsające. No, ale po wysłuchaniu go do końca zacząłem zastanawiać się, o co poszło, ale tak naprawdę i jaki komunikat emituje w naszą stronę dziś prezes Roman Kluska?

Jeśli chce on przekonać nas, że wiele się nie zmieniło od czasu kiedy go aresztowano i próbowano pozbawić majątku, to w pełni mu się to udało, przynajmniej ja się czuję porządnie zaniepokojony. Jeśli prezes chce nam powiedzieć, że w Bogu nadzieja, to informuję go, że ja to wiedziałem już wcześniej i wcześniej korzystałem z tej furtki, jaką daje modlitwa w trudnych chwilach. Uważam więc, że przemówienia Romana Kluski kierowane są w niewłaściwą stronę i mają niewłaściwą temperaturę. Podprogowy przekaz tego wystąpienia jest następujący – mili przedsiębiorcy, a raczej niewolnicy, waszą rolą jest dźwigać na barkach aparat urzędniczy i aparat tak zwanej sprawiedliwości, a jak mimo ciężarów, czegoś się dorobicie, to wszystkie te świnie, szczególnie zaś te w mundurach, przyjdą się nażreć waszą krwawicą. I nic nie ma tu do rzeczy żaden nowy ład, ani inne jakieś porządki.

Ja bardzo przepraszam, może jestem naiwny, może głupi, ale wysuwanie tego rodzaju sugestii połączonych z konkluzją, że tylko Pan Bóg i siostra Faustyna mogą nas ocalić jest mocno niestosowne. Bo w mojej głowie natychmiast rodzi się pytanie – po co nam niepodległa ojczyzna? Jeśli mają w niej panować takie porządki, a my, mając i tak nadzieję w Bogu, musimy nadużywać jego opieki, bo ziemskie siły mające strzec prawa, podpisały pakt z szatanem i mają w nosie wszystko, poza punktami tego paktu. Najważniejszy z nich zaś, jak to zawsze bywa, brzmi – wszystko jest twoje. Wie o tym każdy poważniejszy urzędnik szczebla ponad powiatowego. Jeśli więc prezes Kluska formułuje takie zarzuty, w tak zawoalowanej i dla wielu ludzi atrakcyjnej formie, to znaczy, że jego intencje są trochę inne niż nam się zdaje.

Należałoby raczej wystąpić z przemówieniem skierowanym do aparatu urzędniczego wolnej ojczyzny szykującej nam nowy ład, a nie do przedsiębiorców, którzy na naszych oczach zamieniają się w chłopów pańszczyźnianych służących pieszo i sprzężajnie…wiem co mówię, dobrze słyszałem…WKU Nowy Targ chciało zabrać Klusce samochody, ot tak, bo potrzebne są do obrony państwa…I było to w roku 2000 czyli ledwie 20 lat temu. Jeśli więc prezes chce mówić o szczególnej boskiej opiece, która go ocaliła i może ocalić każdego z nas, niech nie zwraca się z tym komunikatem do tych, którzy już takie doświadczenia mają za sobą. Niech zagrzmi raczej i wielkim głosem zapowie karę i potępienie dla tych, którzy swojej władzy nadużywają. Niech wymieni z nazwiska urzędników, którzy nie wiadomo na czyje polecenie uczynili z jego życia piekło i niech powie gdzie oni teraz są i co robią. Może parę osób zechce tam podjechać i zobaczyć czym oni się zajmują dziś. Nie może być bowiem tak, że my postrzegamy Pana Boga i jego opiekę, jako coś, co dotyczy jedynie skrzywdzonych i biednych, którzy nie mają się już czego złapać, to jest poważne nadużycie, jeśli nie grzech ciężki. Niech mnie jakiś duchowny poprawi jeśli się mylę. To tamci mają bić się w piersi i prosić o zmiłowanie. My zaś powinniśmy mieć narzędzia, które tu na ziemi wpłyną na nich, bez uciekania się do interwencji na samej górze. Jeśli prezes Kluska jest wierzący i Pan Bóg postanowił go ocalić, to znaczy tyle, że tamci są w zmowie z diabłem. To jest sprawa oczywista, a skoro tak jest, to nie ma się, co pardon, opieprzać. Prawda? Mylę się czy nie. Pan Bóg jest po naszej stronie, tak to zrozumiałem. Jest po stronie ludzi czynnych, twórczych, aktywnych, uporządkowanych. A przeciwko leniwym, gnuśnym, podstępnym, chamskim, pozbawionym wrażliwości, napakowanym pychą po sam czerep. Tych trzeba zwalczać. Zadajmy pytanie: jak? Będzie dobra okazja przy wyborach. Bo będą różne spotkania z politykami. Jak mili państwo, twórcy nowego ładu, którzy chcecie rządzić następną kadencję, doradzacie nam zwalczać zło, o którym opowiada Roman Kluska? Tylko nie mówicie nic o modlitwie, bo my umiemy się modlić. Nie jesteście poza tym kapłanami i nie waszą jest rzeczą poruszać te kwestie. Szczególnie zaś nie powinien się na nie powoływać Jacek Kurski. No, ale jesteście politykami i zarządcami. Oczekujemy więc, że usłyszymy jakieś dwa słowa wyjaśnienia. Bo po coś nagle ten Kluska się obudził? To nie jest przypadek, że on się teraz uaktywnił i jeździ po kraju z tymi pogadankami? Prawda? Sądzę, że jego rolą może być przekonanie przedsiębiorców, że teraz będzie już inaczej, ale nie zaszkodzi jednak się pomodlić od czasu do czasu. No chyba, że wszystko to ma za zadanie promowania wydawnictw Romana Kluski, który ma oficynę zajmującą się wydawaniem książek religijnych. I to jest bowiem możliwe.

Jakby nie było uważam, że pokora jest ostatnią rzeczą na jaką powinniśmy się zdobyć wobec stosowanej przez aparat urzędniczy przemocy. Jeśli zaś ktoś ma odwagę, by wyzwać na pomoc Pana Boga i siostrę Faustynę, powinien mieć też odwagę, by wskazać tych ludzi, którzy nie zważając na przykazania, przyzwoitość, moralność i umowę społeczną zawarli pakt z szatanem. Nazywajmy bowiem rzeczy po imieniu, po co to się ochrzaniać? Jeśli ktoś nie kradł, nie defraudował majątku, płacił podatki i jeszcze do tego przekazał firmę innym osobom, samemu usuwając się w cień, a został za to napadnięty przez funkcjonariuszy aparatu sprawiedliwości to znaczy, że ci funkcjonariusze nie mają nad sobą parasola boskiej opieki, ale oddali się w opiekę komu innemu. W związku z tym zasłużyli na wszystko co najgorsze. No i nie wiem jak Wy, ale ja oczekuję, że wystąpienia Romana Kluski spotkają się z jakąś reakcją strony rządowej. To jest ważne dla wszystkich przedsiębiorców, o wiele ważniejsze niż tarcia wewnątrz zjednoczonej prawicy, które, bardzo przepraszam, mamy w dupie.

Na koniec słów kilka w sprawie promocji książek. Oby się nie okazało, że Roman Kluska promuje w ten sposób swoje wydawnictwo – to raz. Dwa – przypomniałem sobie, że prezes Kaczyński zadeklarował iż przeczyta, czy też już przeczytał Księgi Jakubowe noblistki Tokarczuk. Ta noblistka, kupiła sobie, jak doniosły media, pałacyk pod Nową Rudą, za 511 tysięcy złotych. Pod Grodziskiem nie można kupić za to jednopiętrowego domu. Dwupiętrowe z podpiwniczeniem kosztują już ponad milion. No, a generalny dyrektor Lasów Państwowych wyleciał, albowiem zapłacił za wyprzedawaną leśną nieruchomość 9 tysięcy zamiast stu. No, ale on nie pisze książek i nie dostał Nobla. I nie ma nawet mowy, by prezes najważniejszej w Polsce partii kokietował go zapewnieniami, że będzie czytał co on tam kiedyś gdzieś naskrobał. W Bogu nadzieja, to prawda, ale wzywam wszystkich by nie okazywali pokory, ani tym bardziej strachu.



Scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić… czyli rzecz o formatach


Jak to już było wspomniane kluczem do zrozumienia rynku treści jest słowo format. Dotyczy to nie tylko treści fabularyzowanych, ale także tych zwanych autentycznymi, czy też publicystycznymi. Od nich właśnie zacznę. Otrzymałem oto niedawno link, gdzie jeden z najważniejszych, prawicowych komentatorów wypowiada się na temat tak ważki, że hej. Oto ów link https://www.tysol.pl/a64517-Tylko-u-nas-dr-Rafal-Brzeski-UFO-sledzi-US-Navy-Nie-to-nie-jest-zart?fbclid=IwAR0stvcK23ORPBqF2wEVV0VLQ4sPx2QbN9N2AVFsHDmT_Qk05CbYPejL1A4

Ktoś mógłby powiedzieć, że sprawa jest prosta, starszy pan odleciał do Wylatowa i już tam pozostanie. No niestety, nie jest wcale tak łatwo. Moim zdaniem istota tego przekazu wskazuje iż tak zwana publicystyka, podobnie jak wielkie kino i rynek książki trzyma się na wielkich gwiazdach. Tyle, że w publicystyce niektóre gwiazdy kreują się same. No, może nie do końca same, ale chcą, by to tak właśnie wyglądało. Fakt, że tak jest w istocie potwierdza ten artykuł w Tygodniku Solidarność, który może na swoje łamy wpuszczać jedynie certyfikowanych autorów, choćby nie wiem jakie idiotyzmy wygadywali. Nie ma to znaczenia, albowiem chodzi o to, by stale pokazywać tych samych ludzi. Pan Brzeski jest po prostu ujęty w scenariuszu i musi być obecny w mediach i na YT, jako ekspert, bo tak…jak zaś jest ze scenariuszem, wszyscy wiedzą, napisałem o tym w tytule. I to, jak się zdaje nie zmieni się w najbliższym czasie, nawet jeśli jakimś cudem scenarzysta wytrzeźwieje.

Nie ma rzecz jasna żadnego przymusu, by zwracać na takie rzeczy uwagę, ale można wyrazić zdziwienie, że one istnieją, zanim człowiek oddali się do swoich codziennych zajęć, czyli czytania tekstów w portalu Szkoła nawigatorów.

Są jednak ludzie, którzy zawodowo zajmują się krytyką rynku treści, albo poszczególnych jego segmentów i oni czują się zawsze jakoś pokrzywdzeni przez tych scenarzystów. Występują więc w imieniu widzów i starają się naprawić zło, wskazując co takiego ci pijacy znowu schrzanili. Obejrzałem sobie ostatnio kilka odcinków programu na kanale sfilmownani.pl, który lata na YT. Występuje tam para sympatycznych młodych osób, zdaje się z Krakowa, omawiających najlepsze i najgorsze filmy, polskie i zagraniczne. Jeśli idzie o najlepsze, to ludzie ci się wyraźnie męczą przy ich promocji, bo po pierwsze łatwiej się krytykuje, po drugie ładunek chamskiej propagandy, jaki w tych produkcjach się znajduje sparaliżowałby słonia. Oni zaś nie mogą go wskazać, albowiem ich ambicją jest, by mówić wyłącznie o kwestiach estetycznych i warsztatowych. Trzeba ich oczywiście za to pochwalić, ale tak się niestety nie da. Kino bowiem, podobnie jak książka, to przede wszystkim propaganda. To zaś wymusza tworzenie pewnego rodzaju kodów, systemu znaków i mrugnięć, którymi porozumiewają się twórcy propagandy. Oni działają mimo takich entuzjastów, jak ta para, o której piszę. Mają bowiem swoje do ugrania. Przede wszystkim muszą zdegradować widza, do którego swój przekaz adresują. I to się odbywa niezależnie od tego czy sympatyczna para krytyków klasyfikuje film jako dobry czy jako zły. Nie ma to żadnego znaczenia, albowiem filmy polskie są po to, by dewastować wrażliwość widza i wgniatać go w podłogę. Z tymi złymi jest łatwiej, albowiem one rzeczywiście urągają wszystkim możliwym zasadom. Nie oznacza to jednak, że ktoś się będzie przejmował ich krytyką. Są one bowiem częścią programu przeznaczonego dla naszego bantustanu.

Sympatyczna para krytyków wyraża czasem zdziwienie, że w takim a takim filmie zagrał jakiś wybitny aktor i pierniczył tam różne dyrdymały. Oczywiście, że zagrał, dali mu zarobić i zagrał. Aktor jest do grania, a film jest do krojenia budżetu. Wszyscy muszą się najeść, a widz musi dostać swoją sensacyjno-pornograficzną papkę. Oburzenie na nic się nie zda, albowiem złe filmy służą temu by drożny był kanał dystrybucji, one go nie zamulają wcale, a internetowi krytycy są właśnie od tego, by ruch w tej arterii nigdy nie ustawał. Można by oczywiście, niewielkim kosztem wyprodukować jakąś ciekawą, niezbyt skomplikowaną historię, która po prostu by się spodobała i nie byłaby wyciągnięta z przysłowiowej du..y, jak na przykład obraz Boże ciało. No, ale właśnie nie można, bo wtedy najistotniejszy aspekt rynku treści – degradacja widza za pomocą wydumanej, krzywej, idiotycznej, zaprzeczającej faktom propagandy – zostałby zanegowany. A do tego jeszcze wskazano by w ten sposób kierunek zmian i mogłoby się zdarzyć, że pojawią się jacyś naśladowcy. Oczywiście nie mieliby oni żadnych szans w filmie, bo dystrybucja jest opanowana przez właściwych ludzi, ale na rynku książki i publicystyki czemu nie? To jest poważne zagrożenie, dlatego Rafał Brzeski może ze spokojem pieprzyć o kosmitach w najpoczytniejszym prawicowym tygodniku. Nikt mu nie zwróci uwagi. Z tego samego powodu Olbrychski może pokazywać zadek w filmie Vegi, a Blanka Lipińska może być najpoczytniejszą polską autorką. Wbrew opiniom dwójki sympatycznych krytyków filmowych, koherencja rynku nie cierpi na tym wcale, dzieła nie dzielą się na lepsze i gorsze, wszystko do wszystkiego pasuje i jest na swoim miejscu. O ile oczywiście zaakceptujemy istotne zasady tym rynkiem rządzące. Problem polega na tym, że musimy to robić w całości, jeśli ktoś czyni inaczej, staje się promotorem badziewia niestety. Choćby bardzo tego nie chciał.

Trzy niezależne osoby wysłały mi ostatnio informację o tym, że wreszcie zrobił się jakiś ruch na rynku książki i Polacy zaczęli czytać. Co to znaczy? No tyle, że machina propagandowa uznała wreszcie iż wszystkie istotne miejsca na rynku książki są obsadzone przez swoich. Można więc ogłaszać sukces. W rankingach zaś umieszczać Tokarczukową obok Mickiewicza, Twardocha obok Sienkiewicza i można otwierać szampana. I oby tak pozostało. Rynek treści bowiem to wielkie gwiazdy, które muszą cały czas powtarzać te same nieautentyczne brednie. To się może udać, w przypadku książki raz, może trzy. Jak ktoś jest ciężko zaburzony, jak Bonda, będzie to ciągnął dłużej. Przyjdzie jednak taki moment, że bez flaszki na śniadanie się nie obejdzie, a wtedy zobaczymy takie cuda, że nawet pan Brzeski nie będę mógł się z nimi równać. Na koniec zostawię Wam piosenkę, która mnie do napisania tego tekstu zainspirowała. https://www.youtube.com/watch?v=kE87oI5rdew



Jeśli potrafisz zestawić jedno z drugim, to znaczy, że jesteś inteligentny


W przywoływanej tu wielokrotnie książce Umberto Eco, pod tytułem Wahadło Foucaulta mamy scenę, w której bohaterowie ślęczą nad tekstem zawierającym zakazy obowiązujące templariuszy. Mają niezłą zabawę, albowiem te zakazy są niezwykle szczegółowe i dotyczą bardzo konkretnych zachowań. Na przykład tego, że nie można publicznie wołać – mam dość, pójdę do Saracenów! Dotyczą też pijaństwa i współżycia homoseksualnego. Nie pamiętam już kto, ale chyba główny bohater powieści – Casabuon – wskazuje, że owe szczegółowe przepisy świadczą po prostu o tym, jakich najczęściej przewin dopuszczali się bracia. Tekst zawierający zakazy jest więc mimowolnie demaskatorski. Wszyscy, którzy tę powieść czytali na pewno się z tym zgodzili i na pewno pośmiali się w duchu z obłudy templariuszy, a niejeden zdziwił się nad skalą ich deprawacji.

Ku swojemu nieopisanemu zdumieniu, odnalazłem w książce Tora dla narodów świata, szczegółowe przepisy regulujące kwestie przestępstw seksualnych i przeznaczone dla noachitów. Kim są noachici zaraz wyjaśnię, ale najpierw opowiem o tych przestępstwach. W tabelkach wyszczególnione jest jaka kara obowiązywała nie tylko za rzeczy tak banalne jak stosunek homoseksualny czy stosunek ze zwierzęciem. Tam jest cała lista subtelności, wśród których odnajdujemy serię stosunków kazirodczych z krewnymi różnych stopni, ze szwagierką, z ciotką (dziwne, że nie ma z wujem), z macochą. Większość z nich jest zagrożona śmiercią, ale nie wszystkie. Mamy też, w tabelce rzecz jasna, wyznaczoną granicę, poniżej której przestępstwo seksualne traci swój charakter. Jeśli idzie o biernych uczestników przestępstwa, to jest to odpowiednio – dla chłopców 9 lat, a dla dziewczynek – 3. Z czynnymi uczestnikami jest inaczej wiek, poniżej którego nie ma przestępstwa to 13 lat dla mężczyzn, dla kobiet zaś 12. Przepisy te obowiązują rzecz jasna nie tylko noachitów, ale także Żydów. Kim są noachici? Otóż są to ludzie zamieszkujący Erec Israel, którzy nie przyjęli religii mojżeszowej, ale przejęli tak zwane prawa Noego. Ich status może być różny i jest w książce Tora dla narodów świata szczegółowo omówiony. Można być, na przykład, noahitą przez rozum, to znaczy przyjąć prawa Noego, nie wierząc, że pochodzą one od Boga, ale ufając, że we właściwy sposób porządkują one świat. I teraz rzecz niesłychanie ważna, w mojej ocenie, być może błędnej, albowiem każdy może się mylić. Nigdy nie uwierzycie, jaki jest symbol noachitów. Otóż jest nim tęcza. Na pamiątkę tęczy, która unosiła się nad wodami zalewającymi ziemię, kiedy arka osiadła na górze Ararat. Noachici mają pewne istotne ograniczenia, w stosunku do Żydów. Otóż nie mogą studiować tory w całości, ale mają dostęp tylko do tych jej fragmentów, które dotyczą ich bezpośrednio. Nie mogą też świętować szabatu. To zaś oznacza, jak mniemam, że nie mają w ogóle dni wolnych od pracy. Tora dla narodów świata przedstawia bowiem prawa noachitów w ujęciu Mojżesza Majomonidesa. On zaś, autor sławnego dzieła Miszne Tora, gdzie na nowo komentował wszystkie prawa obejmujące Żydów i nie-Żydów, wyraźnie stwierdził, że nikt nie może wyznaczać sobie innych niż szabat dni świętych. Szczególnie zaś nie mogą tego czynić noachici. Pewnie nie pamiętacie tego, ale Mojżesz Majmonides, to cała epoka w dziejach diaspory. Jednak czytając książkę Tora dla narodów świata nie możemy się nadziwić jednemu – oto wyraźnie rozgranicza on prawo obowiązujące w diasporze od tego, które obowiązywać będzie w Erec Israel. No i temu drugiemu prawu poświęca swoją pracę. Jasne jest bowiem, że diaspora nie może nikomu narzucić żadnych prawd, albowiem goje, bałwochwalcy, wrogowie religii mojżeszowej są w większości. Przypomnijmy sobie teraz w jakiś latach żył Mojżesz Majmonides. Są to lata 1135 – 1204. Powierzchowny ogląd tego fragmentu dziejów wskazuje, że mowy nie było o tym, by ktoś mógł utworzyć wówczas jakieś żydowskie państwo w Palestynie. Istniało tam bowiem chrześcijańskie królestwo Jerozolimy, rządzone przez wyznających, w ujęciu Majmonidesa, wielobóstwo pogan, które otoczone było morzem Arabów. Sam Majmonides żył w Egipcie, a znalazł się tam albowiem musiał uciekać z Hiszpanii. Myślicie zapewne, że przed prześladowaniami owych wyznających wielobóstwo pogan? Otóż nie. Przed prześladowaniami muzułmanów z berberyjskiej dynastii Almohadów. Żeby dowiedzieć się czegoś o tych Almohadach najlepiej sięgnąć po książkę Andrzeja Dziubińskiego zatytułowaną Historia Maroka. W wymiarze politycznym, byli to ludzie, których, pewien egipski mędrzec przekonał, że to co dzieje się na półwyspie iberyjskim nie jest dobre. Królowie tamtejsi zgnuśnieli, nie mogą się już przeciwstawić najazdom pogan bałwochwalców z północy i potrzebna jest nowa doktryna, która zaprowadzi tam porządek. No i nowa organizacja o surowych regułach, która narzuci dyscyplinę. Któż może to zrobić, jeśli nie berberyjscy wodzowie wiodący surowe, ale prawe życie w górach Maghrebu? Dziubiński jednak wyraźnie pisze, że z tym surowym życie było różnie. To znaczy jeśli idzie o wino, to oni się rzeczywiście powstrzymywali, ale z dziewczynami szło im dużo słabiej. Almohadzi opanowali najpierw Maroko, a potem zepsutą, muzułmańską Hiszpanię. Bałwochwalców z północy jednak nie ruszyli.

Jeśli zerkniemy ukradkiem na doktrynę Almohadów, którą to nazwę można przetłumaczyć jako monoteiści, albowiem ich najważniejszą misją, było utwierdzenie podbitych i zhołdowanych ludów, w przekonaniu że Bóg jest jeden, zauważymy że przypomina ona bardzo to, o czym pisał Mojżesz Majmonides. Jeśli dodamy do tego informacje dotyczące egipskiej misji, która wykreowała tych Almohadów, oraz kierunek emigracji Majmonidesa, przyjdzie nam stwierdzić, że chyba potrzebne są jakieś dodatkowe konsultacje z mądrzejszymi od nas, którzy wyjaśnią nam dlaczego, mimo podobieństw doktrynalnych i jasnego ich pochodzenia – z Egiptu – rodzina Majmonidesa musiała uciekać z Hiszpanii do Egiptu właśnie. W dodatku przez Langwedocję i Prowansję. Nie rozstrzygniemy tego, ale mamy inne sprawy, równie ciekawe. Nie istnieje Erec Israel i nie ma nań żadnych widoków, diaspora zaś jest prześladowana i musi co jakiś czas szukać nowego miejsca do życia. W tych trudnych warunkach Majmonides pisze przez osiem lat – 1170-1178 – dzieło swojego życia – Miszne Tora – z przeznaczeniem dla Erec Israel, w którym to dziele mnóstwo miejsca poświęca noachitom spod znaku siedmiobarwnej tęczy, czyli ludziom, mogącym żyć w żydowskim państwie, ale nie mającym pełni praw. Te prawa zaś, które ich obowiązują, są bardzo restrykcyjne. No, ale poświęca też Majmonides sporo miejsca organizacji sądów. Nie wiem jak to dokładnie wygląda w jego dziele, ale Piotr Majdanik, autor książki Tora dla narodów świata pisze wyraźnie, że nie można było, w ujęciu Majmonidesa, karać nikogo za głoszone przekonania. Jeśli zaś ktoś chciał kogoś przed sądem oskarżyć o przestępstwo, musiał przedstawić sądowi dwóch przynajmniej świadków tego przestępstwa. Wiem co Wam chodzi po głowie – skąd znaleźć dwóch świadków przestępstwa polegającego na tym, że ktoś uprawiał seks z ciotką, albo z trzyletnią dziewczynką? Szczególnie, że przestępstwo obejmuje nie tylko gwałt, ale także stosunek za zgodą stron? To samo dotyczy relacji homoseksualnych. Niestety, nie jestem kompetentny, by o tym orzekać, ale jest tylu prawników wokoło, że któryś na pewno nam to wyjaśni. Mnie chodzą po głowie same ponure rzeczy. Takie na przykład, że wszystkie te wyszczególnienia dotyczące przestępstw seksualnych mogą być weryfikowane jedynie w przypadku gwałtu. W innych zaś przypadkach, w tym na przykład homoseksualizmu albo rozumianej po dzisiejszemu pedofilii, stanowią jedynie wygodne narzędzie szantażu bardzo niewygodnych osób. Na przykład tych noachitów, którzy nie dość mocno starają się objąć rozumem prawa Noego. No, ale to tylko takie ponure przypuszczenie, które nie jest zapewne prawdą.

Aha, byłbym zapomniał, co takiego przewiduje Majmonides dla tych gojów, którzy nie będą chcieli w Erec Israel przyjąć praw Noego? Śmierć oczywiście. Opuśćmy teraz niwę spekulacji legislacyjnych, nie znamy się bowiem na nich wystarczająco i wszystko co wskażemy, może być skażone błędem lub niewłaściwą interpretacją. Przejdźmy teraz na nasz ulubiony teren, na obszar bezspornych faktów natury politycznej. Zupełnym przypadkiem koniec prac nad Miszne Tora opisującą prawa które obowiązywać miały w Erec Izrael, zbiegł się z wielką ofensywą, jaką egipski sułtan kurdyjskiego pochodzenia Jusuf Salah ad Din, zwany przez wyznających wielobóstwo bałwochwalców Saladynem, rozpoczął w Syrii przeciwko tymże bałwochwalcom. Niestety jego przesławne wojska, które wkroczyły do kraju zajętego przez bałwochwalców i ruszyły ku Jerozolimie, zostały rozbite, przez dużo mniejszą, dowodzoną w dodatku przez trędowatego króla armię. Zajadłość wyznawców wielobóstwa, oddających cześć przedmiotom, była bezprzykładna. Wydawało się, że ich państwo, zarządzane przez trędowatego króla rozpadnie się od jednego ciosu, ale tak się nie stało. Nie dość, że król, który miał nie nadawać się do niczego, walczył w pierwszym szeregu, dzierżąc miecz w owiniętych bandażami rękach, to jeszcze na czele armii niesiono bluźniercze przedmioty, odejmujące część Bogu jedynemu, zwane przez niewiernych relikwiami prawdziwego krzyża. Saladyn ledwo uszedł z życiem, a jakby tego było mało, noachiccy Beduini, którzy rozumieli czym jest doktryna jedynego Boga, próbowali go po drodze zgładzić. Ocalał jednak i przez dziesięć lat prowadził kampanię przeciwko bałwochwalcom, która zakończyła się po śmierci trędowatego króla, wielką bitwą pod Hittin i zdobyciem Jerozolimy.

Dziesięć lat wytężonych wysiłków politycznych i wojennych, by zlikwidować królestwo bałwochwalców, to trochę dużo. Sukces jednak i tak nie był pełen. Zanim przejdę do jego omówienia przypomnę tylko, że Mojżesz Majmonides był osobistym lekarzem Saladyna. Jego stosunek do islamu, o którym wspomina Piotr Majdanik w książce Tora dla narodów świata, był jednak bardzo złożony. W pewnym momencie, niestety nie określonym dokładnie, Mojżesz Majmonides, zraził się bardzo do islamu i zaczął wypowiadać, a także utrwalać na piśmie bardzo niepiękne opinie na temat jego wyznawców.

No, ale odłóżmy to na bok i zmierzajmy do pointy. Królestwo Jerozolimskie padło, nie w wyniku przewagi w polu, ale w wyniku bardzo dobrze przygotowanej zdrady. To wynika z logiki faktów i kiedyś o tym jeszcze będziemy rozmawiać. Dziś istotne jest coś innego. Oto wojska niewiernych, pobite zostały pod Hittin, nieopodal Tyberiady, położonej nad jeziorem Genezaret. Przez to bitwa ta zwana bywa czasem bitwą tyberiadzką. Wydawało się, że całe królestwo niewiernych znajdzie się w pod panowaniem Saladyna, ale tak się nie stało. Co prawda poddała się Akka, ale Tyr ani myślał składać broni. Saladyn zaś, źle oceniając swoje siły odstąpił od oblężenia. To był bardzo głupi błąd. W Tyrze bowiem dzień czy dwa później, znalazł się człowiek, którego postawa uratowała resztki królestwa Franków. Bez Jerozolimy co prawda, ale za to z dwoma najważniejszymi portami. Człowiekiem tym był Konrad de Montferrat. Jego postawa, niezłomna, stanowcza i konsekwentna, złamała Saladyna. W niejasnych okolicznościach wypuścił on z niewoli ostatniego frankijskiego króla Jerozolimy – Gwidona Luzyniana, a ten z miejsca właściwie pomaszerował pod Akkę z zaciągami, które wzięły się nie wiadomo skąd i rozpoczął dwuletnie oblężenie. Saladyn nic nie mógł na to poradzić. Porty zostały w rękach niewiernych, a sam Jusuf Salah ad Din, zmarł w roku 1193. W jedenaście lat po nim zmarł w w Kairze Mojżesz Majmonides. Nie pochowano go jednak w tym mieście, ciało przewieziono na wschód. Wielki żydowski myśliciel spoczął w Tyberiadzie, nad Jeziorem Genezaret, nieopodal miejsca ostatniej zwycięskiej bitwy Saladyna z bałwochwalcami. Wkrótce wzniesiono tam mauzoleum ku jego czci. Istnieje ono także dzisiaj, nad grobem Majmonidesa, wznosi się biała konstrukcja, która wyobraża królewską koronę.

To tyle na dziś. Mam dla Was jednak jeszcze zagadkę – zastanówcie się, w którym momencie w sercu Majmonidesa, mogła pojawić się ta dziwna i gwałtowna niechęć do islamu, w którym przecież kwestie doktrynalne dotyczące jedności Boga, ani w jednym momencie nie zostały podważone?

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/tora-dla-narodow-swiata/




Ludzie, którzy widzą, ludzie, którzy widzą, jak im pokazać palcem i ci, którzy nie widzą…


W filmie Cena wszystkiego, prócz słów: jeśli potrafisz zestawić jedno z drugim to znaczy, że jesteś inteligentny, padają też inne. Brzmią one; są ludzie którzy widzą, tacy, którzy widzą kiedy im się coś pokaże palcem i ci którzy nie widzą. Wypowiada je ta sama osoba, kobieta zajmująca się promocją sztuki na nowojorskim rynku.

Przyznam, że bardzo się zawiodłem reakcjami pod wczorajszym tekstem. Jak chcecie unikać pułapek, jakie zastawia ten świat w sferze komunikacji, fałszowanej na potęgę, kiedy wpadacie nawet w takie, które ja zakładam? Człowiek Wam życzliwy i nie mający żadnych złych zamiarów?

Komunikacja bezpośrednia oparta na hasłach: warto rozmawiać, cała prawda całą dobę, mówię jak jest, to zaprzeczenie komunikacji. To jest pułapka właśnie służąca temu, by ludzie nie mogli komunikować się intuicyjnie, czyli w jedyny sposób gwarantujący im bezpieczeństwo i rzeczywiste porozumienie. I nie chodzi przecież o tę głupią zagadkę na końcu.

Jeśli ktoś próbuje takich sposobów komunikacji, jak wyżej opisane ląduje w końcu w Wylatowie, jak Brzeski. Znajdzie się tam na pewno, albowiem jego podstawowy problem polega na tym, by wyselekcjonować tematy istotne i te, którymi zajmować się nie warto. Z chwilą kiedy postanie czyjejś głowie taka myśl, już jest po nim. To tak, jakby stojąc naprzeciwko bardzo sprawnego przeciwnika, odrzucił broń daleko od siebie i jeszcze był przekonany, że nadal ją ma.

Nie mogę się na Was obrazić niestety, a miałem wczoraj wielką ochotę. Rozumiem, że wszyscy byli zajęci, była sobota, każdy ma swoje problemy. Okay…Napisałem jednak coś szalenie istotnego, czego konsekwencje zauważycie niebawem. I wtedy dopiero zacznie się krzyk i szukanie przyczyn. Oto w Niemczech trwa zbiórka funduszy, a dzieje się to poprzez internet, na msze święte, które odbywać się będą w diecezjach w całym kraju, w intencji par jednopłciowych, które są wykluczone z Kościoła. Nabożeństwa te mają się odbyć około 10 maja. Dla wielu ludzi to szlachetny gest otwartości, który ma sprawić, że nowi wierni bez lęku wejdą w przestrzeń chrześcijańskiego sacrum, której wcześniej się obawiali. W związku z taką interpretacją, która jest w pewnych kręgach jedyną dopuszczalną, mam pytanie – Tora przewiduje karę śmierci za stosunki homoseksualne, czy traktujemy ją serio, czy jako zbiór przestarzałych praw nie obowiązujących w demokratycznym społeczeństwie? Jeśli wybieramy tę drugą opcję dlaczego tak wielu ludzi ze środowisk LGBT zgłasza pretensje do Kościoła, który nie chce im przecież zrobić nic złego? A do tego jeszcze często porównuje swoją sytuację z losem Żydów w czasie panowania nazizmu, choć przecież Kościół to nie naziści i nie ma w Kościele prawa, które w tak drastyczny sposób ograniczałoby swobodę kontaktów seksualnych. Nie ma też takiego narzędzia. Jeśli ktoś woli tak zwaną swobodę obyczajową niż udział we Mszy Świętej, ma wybór. Nikt go ścigał nie będzie. No, ale widzimy, że ci ludzie chcą mieć jedno i drugie.

My nie zgadzamy się z dominującą w kręgach liberalnych interpretacją tych postaw i podejrzewamy, że kryje się za nimi coś innego niż chęć otwarcia Kościoła dla gejów.

Istotne w tym co napisałem wyżej jest to, czym dla chrześcijan i ludzi którzy Kościoła się wyrzekli, ale należą do tak zwanego chrześcijańskiego kręgu kulturowego jest Tora. Przyznacie, że to nas wcale nie obchodziło, a powinno. Choćby z tego względu, że wizytujące nasz kraj społeczności chasydzkie czują się tu świetnie, nie mają żadnych lęków i ograniczeń, mogą tańczyć i śpiewać na Okęciu, bez maseczek, nawet w czasie największych obostrzeń. To wskazuje, w jakiej relacji do praw obowiązujących te społeczności znajduje się prawo lokalne. Po ulicach miast zaś, każdego lata spacerują grupy ludzi niosących tęczowe, noachickie flagi. Czy oni zdają sobie sprawę z symbolicznej wymowy tego sztandaru i z gestu przyporządkowania jaki wykonują niosąc je w dłoniach? Oczywiście, że nie, albowiem ludzie ci komunikują się w systemie: cała prawda całą dobę, warto rozmawiać i mówię jak jest. Poza tym już dawno oddzielili w swojej głowie i sercu tematy istotne od nieistotnych i stanęli murem przy tych najważniejszych, które interpretują w jedyny właściwy sposób.

Powiem tak – komunikacja to sztuka iluzji. Tak jak napisałem wczoraj w roku 1204, w Tyberiadzie, pochowano króla prawodawcę, nie zaś nadwornego lekarza Saladyna, jak się wydaje niektórym. Nad jego grobem, na znak triumfu, postawiono koronę. Widać ją do dziś z daleka. I nikt nie powinien mieć wątpliwości co ona oznacza. A jednak mało kto potrafi właściwie zinterpretować ten fakt, poza wtajemniczonymi rzecz jasna. Tych jest niewielu, ale jeśli przybywać będzie na allegro brytyjskich opracowań dotyczących Królestwa Jerozolimy, siłą rzeczy będzie tych wtajemniczeń przybywać. Nawet jeśli książki te będą bardzo drogie.

Myślę, że Mojżesz Majmonides był lepszy niż sławny iluzjonista David Copperfield, który swego czas „zniknął” statuę wolności. Za jego czasów istniało niewidoczne dla oczu królestwo Izraela, które w krótkim bardzo interwale wzmocniło swoje panowanie w Andaluzji, a także przygotowało wielką ofensywę w Syrii, mającą na celu likwidację trędowatego królestwa Jerozolimy. Do układanki, która powstała w głowie Mojżesza Majmonidesa, brakowało jednego tylko elementu – Ziemi Świętej, którą zajmowali bałwochwalcy zaprzeczający jedności Boga. Istniała jednak już księga praw, która miała regulować życie w nowym, stanowiącym jedność królestwie Izraela. O jednym tylko Mojżesz Majmonides zapomniał, a być może, będąc uczonym, pokładał zbyt wielką wiarę w kwestiach, których nie rozumiał do końca. Być może też otrzymał jakieś gwarancje, na których się zawiódł. Uwierzył bowiem, że wojenne now how znajduje się po stronie Arabów. A to nie była prawda. Organizacyjna wiedza tajemna dotycząca walki bezpośredniej była po stronie templariuszy. Stąd długo po śmierci Majmonidesa, postanowiono wytoczyć przeciwko nim działa najcięższe – oskarżono ich o oddawanie czci bożkom i stosunki homoseksualne. Za obydwa przestępstwa Tora przewiduje karę śmierci.

Znaleźli się rzecz jasna świadkowie. Bez świadków bowiem nie można przeprowadzić procesu sądowego, tak to jest ponoć zapisane w Miszne Tora. Ja zaś cytując to powołuję się na książkę Piotra Majdanika Tora dla narodów świata. Jest tam także napisane, że prawo, które skodyfikował Majmonides z przeznaczeniem dla Erec Israel nie przewiduje karania za głoszone przekonania, a jedynie za postępki. Te zaś muszą być udowodnione. Dowód zaś można przeprowadzić tylko poprzez świadków.

Piotr Majdanik pisze, że prawo to zmierzało do tego, by uczynić świat miejscem nadającym się do życia, gdzie obowiązywałby sensowne i racjonalne regulacje. Nie napisał co prawda, że świat ten miałby być podobny do naszego współczesnego świata, ale zawarł silną sugestię tego właśnie dotyczącą. Zresztą w trakcie lektury wrażenie to samo się narzuca. Oczywiście prawa, które zapisał Majmonides, obowiązywać miały wyłącznie tych, którzy wierzą w jedynego Boga i nie czczą wizerunków. Wszyscy pozostali, jeśli nie nawróciliby by się na judaizm, albo nie przyjęli praw noachickich zasługiwali na śmierć. Oczywiście nie dano nikomu takiego wyboru, albowiem sprawy nie potoczyły się po myśli Majmonidesa. Jego sukces, choć wielki, był jednak połowiczny.

Wielu różnych specjalistów próbuje bardzo agresywnie przekonywać współczesną publiczność, że tęcza, którą noachici naszych czasów noszą w swoich pochodach, jest tożsama z tą tęczą, którą widzimy, na przykład, na obrazie Memlinga. Nie jest to z całą pewnością prawda, choćby z tego powodu, że na obrazie Memlinga, nie ma w tęczy koloru niebieskiego. Współczesna tęcza jest z całą pewnością tęczą noachicką, a ci którzy ją noszą, są w świetle praw noachickich przestępcami. W dodatku poważnymi. Tak to opisał Piotr Majdanik w książce Tora dla narodów świata. Nie wiedzą o tym jednak, albowiem nie wytoczono im jeszcze sprawy o ciężkie przestępstwo, a w sądzie nie pojawili się świadkowie. Do takiej sytuacji jednak może dość, z chwilą, kiedy wypełnią oni swoją rolę. Żaden poważny prawodawca nie może bowiem tolerować by ludzie drwiący z nakazów bezkarnie spacerowali po ulicach wznosząc okrzyki. Ich rola, jest dokładnie taka sama, jak rola Arabów w czasach Majmonidesa, Mają zadanie do wykonania. Polega ono na tym, by własną postawą wzbudzić podejrzenia iż po stronie gojów bałwochwalców, w strukturze kapłańskiej dochodzi do takich samych aktów sodomii, których oni się dopuszczają. To nie jest trudne, albowiem w Kościele jest wielu bardzo gejów, którzy zostali tam umieszczeni w czasach słusznie minionych. Wielu z nich jest biskupami. Teraz wystarczy tylko przedstawić świadków i zilustrować ohydę czynu, a także wywrzeć nacisk w postaci wskazania rzekomej krzywdy jakiej Kościół dopuszcza się wobec społeczności LGBT. Brakuje tylko jednego elementu, który domknąłby układ. Wiecie jakiego? Sądu. Fakt, że prawo Majmonidesa nie obowiązuje wszystkich, ale ma wyraźną przewagę nad prawem lokalnym, jest jednak wskazówką, że sąd taki może powstać. Jego wyroki w sprawach, o których tu piszemy są raczej łatwe do przewidzenia. Kiedy to się może stać? No w chwili gdy uwierzymy, że niewinni niczemu członkowie środowiska LGBT mogą przyjmować sakramenty, a także gdy uwierzymy, że biskupi i księża dopuszczający się wiadomego grzechu zasłużyli na najgorsze. Przyjdzie nam to łatwo, albowiem w sprawie księży pojawią się świadkowie, a w sprawie świeckich nie. Nie wiem czy wyrażam się dość jasno, ale postanowiłem nie komentować na razie niczego, albowiem nie będzie to miało sensu.

Jest jeszcze jedna kwestia, o której zapomniałem wczoraj. Przedziwne i zaskakujące w mojej ocenie jest to, że świat żydowskiej ortodoksji, przez Arabów ponoć, wchłonął myśli starożytnych, głównie Arystotelesa. I co? Nikt nie brzydził się ich bałwochwalstwem? Jawnym, oczywistym, pogańskim? Jakoś nie. W dodatku myśl starożytnych została wykorzystana przeciwko tym bałwochwalcom, którzy swoje bałwochwalstwo rozumieli inaczej – jako subtelną doktrynę troistej natury jedynego Boga, który unosi się nie tylko nad ziemią, ale także nad czasami. Jak to już wielokrotnie pisał mniszysko, oręż ten został żydowskiej ortodoksji odebrany przez św. Tomasza. Być może tylko dlatego, że nie było już Majmonidesa. No, ale fakt pozostaje faktem – antyczne bałwochwalstwo nie brzydzi mędrców diaspory. Może, choć nie musi, wskazywać to na stricte polityczny charakter filozofii w ogóle. Ja się będę upierał, że tak właśnie jest, nie trzeba jednak się ze mną zgadzać.

Na koniec słów kilka o komunikacji intuicyjnej. Przed sekundą dosłownie zadzwonił tu kolega, z którym dawno nie rozmawiałem, a od wczoraj gadaliśmy już ze cztery razy. Dziś powiedział mi, że właśnie przeczytał Retorykę Arystotelesa. No i wyznał iż jest to sztuka przesyłania komunikatów. Nie formułowania ich, nie klasyfikowania, na lepsze gorsze, ważniejsze i mniej ważne, ale właśnie przesyłania.

Wczoraj jednak powiedział mi rzecz o wiele ważniejszą. Oto pielęgnował w swoim ogrodzie irysy. I przy tej okazji zainteresował się odmianą Fatima. No, a stąd już tylko krok do właściwej Fatimy. Zaczął coś tam czytać i trafił na wyjątek z homilii Jana Pawła II, gdzie mowa jest o tym, iż w objawieniu Matka Boża złożyła zapewnienie dotyczące potopu, czy też w ogóle niebezpieczeństwa dla świata związanego z wodą. Nie ma go już, albowiem tęcza jest symbolem gwarantującym, że niebezpieczeństwa od wody już nie będzie. No, ale jak widzimy trwają stale jakieś manipulacje przy tęczy, która jest symbolem istotnym. Zapytacie może kto taki, w antycznym bałwochwalstwie tak łatwo zaadaptowanym przez średniowieczną diasporę na potrzeby doraźnej walki politycznej, opiekuje się tęczą? Już wyjaśniam, jest to Iris, posłanka Zeusa i Hery. Kto ma uszy niechaj słucha…




Zamiast czyli jak stworzyć format idealny


Mam wrażenie, że już o tym pisałem, ale nie zaszkodzi powtórzyć, tym bardziej, że powód jest dobry. Zaraz wyjaśnię jaki. Mamy oto czasem do czynienia z sytuacją, kiedy ktoś domaga się, by na jakiś temat nakręcić film, albowiem temat ten uniesie wszystko i ludzie będą takim obrazem zachwyceni. To jest założenie słuszne, pod tym jednak warunkiem, że nie dotyczy sytuacji, w której publiczność została zaliczona do grupy, nie mającej ani własnego głosu, ani własnych pragnień, ani mózgów. Nie wiąże się też z tą publicznością żadnych innych planów, ponad te, że ma ona być stadem baranów przeznaczonych do strzyżenia, albo na rzeź. I jedyne czego się od niej wymaga to posłuszeństwa i podziwu dla tych, którzy mają ważniejsze role do spełnienia i są jako zbiorowość i jednostki bardziej dojrzalsi. I dla takich ludzi właśnie kręcone są produkcje serialowe zatytułowane Stulecie winnych. Ja wiem, że to się komuś tu podobało, ale wzywam, by ten ktoś przyłożył sobie w tej chwili zimny okład do czoła. Nakręcenie takiego serialu, na szczęście już go nie puszczają, i umieszczenie akcji w Brwinowie, to jest nie tylko bezczelność, ale także sabotaż. Historia jest całkowicie dęta, wpakowano w nią nie wiadomo na jakiej zasadzie grube miliony, publiczność tego nie chciała, powieść zaś na podstawie której serial nakręcono była nominowana do wszystkich chyba literackich nagród w kraju.

Treścią tej produkcji są dole i niedole rodziny Winnych z Brwinowa, aspirujących chłopów, którzy dzięki znajomości z panem Stanisławem Wilhelmem Lilpopem, człowiekiem, który założył miasto ogród Podkowa Leśna, mają szansę wdrapać się na wyższy szczebel społecznej hierarchii i wykształcić dzieci na wiejskie nauczycielki, czy kogoś w tym guście. To jest tak bezczelne, że ja w ogóle nie mam słów. Już tłumaczę dlaczego. Już lepiej było nakręcić serial o samym Lilpopie, byłoby to uczciwsze, nie zaś o wymyślonej rodzinie, która ma być elementem jakiejś narodowej pedagogiki, prowadzonej przez panią, która ma specjalizację z epileptologii. Okay, chciała sobie autorka napisać powieść o fikcyjnej rodzinie, to jest jej sprawa i jej problem. Po co robić z tego serial i puszczać go w niedzielę po dwudziestej przez pół roku? No dobra, dalej nie wiecie czego ja się czepiam. Proszę Państwa, okolice, w których rozgrywa się akcja tego serialu nie są wcale takie zwyczajne. Brwinów, Podkowa, Pruszków, Milanówek, to są miasteczka, w których naprawdę działo się wiele i o tym można nakręcić filmy i seriale prawdziwe. One jednak miałby taki ładunek pozytywnych emocji, że parę osób mogłoby się zdziwić. No i pokazywałby tak zwanych zwykłych ludzi w świetle, w którym oni w żaden sposób w kinie polskim pokazani być nie mogą. Przechodzę teraz do konkretów. Historia mieszkającej w Milanówku obok Brwinowa rodziny Witaczków, którzy poświęcili całe swoje życie na propagowanie w Polsce jedwabnictwa, to jest coś, o czym powinien śnić każdy dyrektor Polskiego Instytutu Filmowego i każdy uczciwy minister kultury. To jest taki ładunek pozytywnych emocji i takie postaci do zagrania przez prawdziwych aktorów, że hej. Ta historia jest w dodatku bardzo dobrze znana, bo jedwab w Milanówku sprzedaje się do dzisiaj, choć przecież nie jest tkany z przędzy wytwarzanej w Polsce. Tekstylia jak wiemy to poważna sprawa, a przemysł rodzimy został zarżnięty i lepiej o nim nie wspominać. To jest zapewne jedna z przyczyn, dla których film o rodzinie Witaczków z Milanówka nigdy nie powstanie. Kolejną jest zapewne to, że rodzina ta miała nieprawdopodobne przygody z urzędnikami II RP, którzy prędzej oddaliby Hitlerowi Westerplatte niż zainwestowali pół złotego w rozwój rodzimego jedwabnictwa. Co oczywiście nie przeszkadzało ich żonom lansować się każdego lata na wystawach organizowanych przez Witaczków, w kreacjach z Milanowskiego jedwabiu. Kolejną przyczyną byłaby zapewne konieczność pokazania całego mechanizmu produkcji i dystrybucji tkanin, a stąd już prosta droga do wniosku, że wolny człowiek, jeśli mu urzędole nie przeszkadzają, sam sobie zrobi z drewna model rozwijarki do kokonów, a potem pójdzie z tym do stolarza i ten mu w niecały tydzień wykona urządzenie, z drewna co prawda, ale normalnych rozmiarów. I będzie można te kokony rozwijać. To jest nie do pomyślenia, albowiem idzie nowy ład. I nie ma mowy, żeby takie wzory promować. Następnym powodem jest kwestia postawy bankierów, którzy nie chcieli finansować projektów jedwabniczych. Pierwsze pieniądze na wykonanie maszyn wyłożył za to miejscowy ksiądz. Potem co prawda pomogła rodzina Kronenbergów, ale jakoś później słabo są oni widoczni w procesie dalszego rozwoju firmy. Wszystko tworzone jest własnymi siłami czterech osób, którym pomaga całe właściwie miasteczko Milanówek, na fali wielkiego i przez wielu nie zrozumiałego entuzjazmu dla idei polskiego jedwabnictwa. Jak mawiają niektórzy – temat sam się prosi o sfilmowanie. Powtórzę – to nigdy nie nastąpi. Jak młody Łysiak z Pawlickim mieliby napisać scenariusz do tego? Przecież ta historia w ogóle nie działa im na wyobraźnię, pobudzaną jedynie widokami gołych bab zrzucających z siebie jakieś przedwojenne kreacje i szarży ułanów, z którymi obaj się utożsamiają. To jest niemożliwe. Komu innemu zaś misji tak poważnej, jak rozbudzenie w Polakach dumy z osiągnięć własnych powierzyć nie można, bo wiadomo, że muszą to robić najlepsi. Tak właśnie – powtórzę – najlepsi.

Trzeba by też pokazać w takim serialu o rodzinie Witaczków osobiste poświęcenie tych ludzi, ich fachową wiedzę, którą zdobywają nie oglądając się na nic, a także ich niepewne, wcale nie robotniczo chłopskie pochodzenie. No i jeszcze jedna rzecz – być może dla niektórych najważniejsza. Jedwabnictwo połączyło wszystkie klasy, a Kronenberg jak napisałem, jest tam widoczny tylko trochę. Morwy sadzą panny na wydaniu przy dworach swoich ojców, którzy patronują temu przedsięwzięciu nie wierząc w nie ani trochę, no, ale skoro Misieńka chce mieć te morwy, to niech już panie dziejaszku rosną….Komu to w końcu przeszkadza…Hodowlą jedwabników zajmują się ludzie najniższego stanu, mieszczuchy z dziada pradziada gnieżdżące się po suterenach. Latem wynajmują chałupy od chłopów na wsi, po to tylko, by wyprodukować tam kokony i sprzedać je w Milanówku. Cały ten system trzyma się na entuzjazmie i pracy czterech osób. I to wszystko powinno znaleźć się w uczciwym, sfinansowanym przez ministerstwo filmie o Polakach, którzy tworzą nową gałąź przemysłu. Taką w dodatku, która z miejsca jest konkurencyjna wobec zagranicy. No, ale – powtórzę – film taki nie powstanie. Toż by się dopiero uśmiali rodzimi nasi biznesmeni, a ciekawe co by na to powiedział prezes Kluska? Ho, ho, tak, tak…Jedwabniki….też mi pomysł. Najbardziej zaś uderzające w tym filmie byłoby to, że nie byłoby widać tam mafii. Tak, ci wszyscy którzy mogliby zatopić inicjatywę Witaczków nie wiedzą jeszcze, że można człowieka zastraszyć, okraść i wygnać z własnego domu. Oni na razie patrzą i bardzo się dziwią, niektórzy nawet, jak minister Romocki, chcą pomóc. Po nich przyjdzie państwo jumaczy, które wszystko zagarnie dla siebie. No, a później już nasze szczęśliwe czasy, w których kręcić się będzie filmy o fikcyjnych rodzinach z Brwinowa, które w trudzie i znoju uczą dzieci czytać w domu pana Lilpopa. I noszą nazwisko Winny, bo jakże by inaczej. Dobrze choć, że żaden nie miał na imię Noah…

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/na-rodzinnym-jedwabnym-szlaku-saga-rodu-witaczkow/




Jak Annasz z Kajfaszem założyli fan club Jezusa z Nazaretu


Dziś będą tu same straszne rzeczy, ale trudno, nie można ich pozostawić bez oceny. Oto dostałem wczoraj informacje następującą:
W dniach 6-8 maja 2021 r. odbędzie się piąta Międzynarodowa Konferencja Watykańska zatytułowana Exploring the Mind, Body & Soul. Łączcie się, aby zapobiegać i łączcie się, aby leczyć. Globalna inicjatywa w zakresie opieki zdrowotnej: jak innowacje i nowatorskie systemy wpływają na poprawę zdrowia ludzi. Wydarzenie to jest organizowane przez Papieską Radę ds. Kultury, Fundację Cura, Fundację Nauka i Wiara oraz Stem for Life.

Michael Haynes z LifeSiteNews opisywał, jakie tematy mają być poruszone oraz wymienił uczestników konferencji. Są wśród nich niesławny Anthony Fauci, któremu skandaliczne konflikty interesów nie przeszkodziły w przejęciu zarządzania pandemią w Stanach Zjednoczonych; Chelsea Clinton, wyznawczyni Kościoła Szatana i zagorzała zwolenniczka aborcji; guru New Age Deepak Chopra; Dame Jane Goodall, ekolog i ekspert od szympansów; prezesi firm Pfizer i Moderna; przedstawiciele Big Tech; oraz cała rzesza aborcjonistów, maltuzjan i globalistów znanych ogółowi społeczeństwa. Do udziału w konferencji zwerbowano jako moderatorów pięciu wybitnych dziennikarzy, którzy wywodzą się wyłącznie z lewicowych mediów, takich jak CNN, MSNBC, CBS i Forbes.”
Cytat pochodzi z Tygodnika Solidarność, który ratuje się umieszczając na łamach wypowiedzi Brzeskiego o kosmitach. Tu zaś wskazuje na to, że Kościół został podłączony do globalnej sieci dystrybucji medykamentów. O to bowiem chyba chodzi w istocie. No, ale w rzeczywistości jest jeszcze gorzej. W mojej głowie pojawiły się bowiem, po przeczytaniu tekstu tekstu, takie oto sekwencje zdarzeń. Kościół i zgromadzenia zostały dawno temu całkowicie wyautowane z opieki medycznej nad chorymi, w tym chorymi obłożnie. Dziś to się trochę zmieniło, ale niczego to nie załatwia. Moment ten nastąpił pod II wojnie światowej w Polsce, a w świecie katolickim chyba jeszcze wcześniej. Chorymi opiekować zaczęły się zawodowe pielęgniarki, które kształcone były w specjalnych szkołach. Wiele dziewcząt tam się uczyło i zawód miał swoje charyzmaty, nikt nim nie pogardzał ani zeń nie szydził. Potem przychodzi transformacja i szkoły pielęgniarskie są likwidowane. Powód nie jest tu istotny, ale chyba, o ile pamiętam podano jakieś wyjaśnienia ekonomiczne. Dziś personel medyczny musi kończyć studia, często płatne, są jakieś szkoły ratowników, ale pielęgniarki w sensie takim, jakim je pamiętamy, zniknęły. W normalnych warunkach nikt za bardzo na to nie narzekał, bo nikomu nie przyszło do głowy, by okazywać współczucie tym paniom pielęgniarkom, które siedzą na oddziałach, po wiele godzin, umordowane nieludzko. To chorzy bowiem są ważni, a jeśli nie chorzy to lekarze. Poza tym zwykle ludzie zwracali uwagę na te pielęgniarki, które nie wypełniały właściwie swojej misji, choć są one w mniejszości. Tyle, że w służbie medycznej jest jak w wojsku, w drużynie najważniejszy jest czas i wynik ostatniego ofermy. Dziś mamy pandemię i ludzi, którzy leżą pod respiratorami, w zimnych salach, bez opieki, całkiem nieprzytomni. Ktoś powie, że opieka jest im niepotrzebna. Jasne, w końcu ważniejsza jest szczepionka, którą teraz będzie się reklamować dodatkowo przez parafie. Jeśli komuś naprawdę zależy na tym, by poprawić warunki, w jakich znajdują się pacjenci, niech pozwoli na przeszkolenie medyczne sióstr zakonnych i niech one opiekują się chorymi. Tak, jak to bywało dawniej. Czy ktokolwiek w Kościele w ogóle pomyślał o takiej inicjatywie? Nie, bo ważniejsze są spotykania z lobbystami organizacji tak dziwacznych jak kościół szatana i z przedstawicielami firm farmaceutycznych. To musi być oczywiście ocenione jako próba zdegradowania Kościoła i do niczego więcej nie służy. Wobec tego co się dzieje, żadne konferencje i ustalenia międzyśrodowiskowe, firmowane przez jedyną organizację, która ma jeszcze olbrzymi kredyt zaufania nic nie pomogą. Żeby poprawić sytuację w służbie zdrowia trzeba zacząć inaczej traktować pacjentów. Nie okradać przedsiębiorców ze składek zdrowotnych, za które otrzymają oni teleporadę i nie mnożyć „profesjonalne” projekty reorganizacji służby zdrowia. Idea szpitala zrodziła się w kulturze chrześcijańskiej, z postulatu jaki złożył Pan Jezus – o miłości wzajemnej. Nie zaś z postulatów składanych przez Annasza i Kajfasza – ręka rękę myje i innych, podobnych. Jeśli nie powrócimy do początków będzie tylko gorzej. Szpital już jest przedsiębiorstwem, gdzie testuje się leki i metody na osobach bezbronnych. Covid wykazał to dobitnie. Powtórzę więc – żadne oświecone unowocześnienia i tony sprzętu, nic tu nie pomogą bez poświęcenia i miłości bliźniego. To zaś mogą wnieść do szpitala tylko całkiem oddane chorym zgromadzenia zakonne posiadające odpowiednią wiedzę medyczną w zakresie pomocy, ale świadome też tego, że są na pierwszej linii bardzo ciężkiego frontu, skąd nie ma odwrotu. Inna sprawa czy takie zgromadzenia dziś istnieją, bo przecież mamy za sobą dekady porozumień Kościoła z innymi organizacjami w różnych bardzo zakresach i być może niewiele już zostało do uratowania.

Kolejna sprawa jest chyba jeszcze straszniejsza. Mam wrażenie, że już o tym pisaliśmy, ale nie szkodzi. Oto ksiądz Tomasz Trafny, który organizuje papieskie klasy przywództwa, gdzie młodzieży stawiani są za wzór różni bardzo ludzie. Zaraz ich wskażę, ale na razie słowo o samym księdzu Trafnym. W sieci możemy przeczytać:
Ksiądz katolicki wyświęcony w 1996r. Od 2006 roku pracuję w Papieskiej Radzie ds. Kultury, gdzie, jak słusznie wskazuje nazwa – Departament Nauki i Wiary – łączę bezzasadnie zwaśnione przed laty religię i naukę, powtarzając za Einsteinem: „Nauka bez religii jest kulawa, religia bez nauki jest ślepa”. Połączenie tych dwóch aspektów życia oferuje jak najdokładniejsze zrozumienie człowieka jako istoty i świata wokół.
Nie wiem, co takiego jest podstawą rozważań księdza, ale z pewnością nie historia nauki. Gdyby bowiem tak było, miałby ksiądz świadomość, że instytucja zwana dziś niesłusznie uniwersytetem, była u samego zarania, tak jak szpital, instytucją kościelną. To co księdzu Trafnemu jawi się jako bezzasadne zwaśnienie wiary i nauki, było złodziejstwem dokonanym na mieniu Kościoła, czyli kradzieżą uniwersytetu przez państwo, organizacje świeckie, tajne, kościoły szatana i inne dęte towarzycha. Kiedy już ukradziono uniwersytet i ogłoszono, że Kościół to siedziba obskurantyzmu, zabrano się za demontaż szpitala, także instytucji kościelnej. I dziś próbuje się, za tę trwającą stulecie dewastację, z której nie widać wyjścia, zrzucić odpowiedzialność na Kościół.

Przejdźmy teraz do tutorów, który ksiądz Trafny zatrudnia w klasach liderów. Oto oni

https://popeleadership.org/en/guides-all/

Moją uwagę zwróciło kilka osób, ale to nie Zanussi zdenerwował mnie najbardziej. Popatrzcie ilu tam jest doradców klienta hurtowego w różnych przedsiębiorstwach. To jest szkoła sprzedaży bezpośredniej po prostu, którą ukryto pod szczytną misją, wkładając między nauczycieli stręczycielstwa, różne sławy. Wśród nich są właśnie ludzie tacy jak Zanussi i Gajos, a także Beata Pawlikowska. Do tego – handlu hurtowego i detalicznego podejrzanymi lekarstwami – sprowadza się dziś misję Kościoła. I ludzie Kościoła wyrażają na to zgodę.

Kolega, który mi podesłał te linki zwrócił uwagę na takiego oto tutora:

https://popeleadership.org/en/guide-page/?u=Boguslaw.Kott

https://pl.wikipedia.org/wiki/Bogus%C5%82aw_Kott

Nie chce mi się tego nawet komentować. No, ale może spróbuję. Skoro dobra zmiana zawarła sojusz z lewicą w imię racji stanu, nie ma się czemu dziwić właściwie. To wszystko dla dobra ludzi, a jeśli ludzi, to także Polaków, choć pewnie kilka osób próbowałoby z taką interpretacją polemizować. No i, jak to lubi zawołać Owsiak Jerzy, dla dzieciaków….dla dzieciaków to wszystko!!!! Czyli dla przyszłych pokoleń.




O kształtowaniu bohaterskich postaw


Słuchałem ostatnio w radio jakieś bardzo głupiej pogadanki na temat filmu nagrodzonego Oskarem. Nazywało się toto Judasz i czarny mesjasz czy jakoś podobnie i było, jak zwykle, kawałkiem komunistycznej propagandy. Ponoć można ten film obejrzeć w kinach. Nie o nim jednak chcę mówić. Oto młodzi ludzie, którzy prowadzili przemądry dialog na temat filmu, z istoty oszukanego, używali w czasie rozmowy formuł takich, jak na przykład „wychowawcza rola filmu”, albo „kształtowanie postaw”. To mnie zdziwiło, albowiem od dawna nie słyszałem, by ktokolwiek w ten sposób mówił o filmie w Polsce. Czyżby coś się zmieniło? Czyżby już było wolno mówić, że film na defasonować zbiorowe zachowania? Czyżby można już było wskazywać, że to nie tylko wyraz wewnętrznych jakichś ekspresji reżysera, ale także zaplanowana i poskręcana na ciężkie mutry propaganda? Najwyraźniej tak. Przypomnę jednak, że do niedawna nie było to możliwe i nawet najbardziej chamskie zestawy haseł agitacyjnych uchodziły za wyrafinowaną sztukę. No, ale jak widać i nam zaświtała jutrzenka swobody. Może nie jaśnieje jeszcze zbyt mocno, ale widać, że coś się zmienia. Wiemy, że film o organizacji Czarne pantery, wymyślonej gdzieś w zaciszach gabinetów Hoovera, który jest tam przedstawiony jak Hitler, ma kształtować postawy. Mniejsza o to czyje. Ma podtrzymywać rasizm w USA. Niech to będzie czarny rasizm, skoro biały się już wypalił. Chodzi o to, żeby nie można było bezzasadnie i samowolnie głosić miłości bliźniego. I o to, by przypowieści ewangeliczne stały się wyłącznie komentarzem do bieżącej polityki. Tak bowiem była i jest zarządzana Ameryka. Na jak długo to starczy? Nie wiem.

No, ale…przejdźmy do sedna. W jaki sposób kształtuje się postawy w polskim filmie i czy można to porównać z kształtowaniem postaw w kinie amerykańskim. Zostawmy na boku te Czarne pantery i podejrzane ruchy w obrębie naprawdę głębokich wtajemniczeń. Jak się w Polsce kształtuje postawy wobec obowiązku i służby? To mnie zawsze ciekawiło, albowiem jestem człowiekiem systemowo niesubordynowanym. To znaczy, choćbym nie wiem jak się starał i nie wiem ile dobrej woli wykazywał, i tak mnie w końcu wypieprzą z roboty, bo okaże się, że czegoś nie zrozumiałem. Przywykłem i musiałem sobie zorganizować coś sam, we własnym zakresie. Jeśli zaś idzie o ludzi, którzy żyją w poczuciu misji i obowiązku, to sprawa wygląda jak dom wariatów. Mamy bowiem z jednej strony niezliczone ilości memów na temat policji i służb, z których część na pewno jest produkowana przez same służby, a z drugiej mamy te drewniane produkcje serialowe z przerysowanymi postaciami, których nikt nawet nie próbuje grać, a jedynie markuje grę. Do kogo są one adresowane? Tego nie wie nikt, bo wszak służby rekrutują ludzi poprzez kooptacje rodzinne i przyjacielskie, a jak ktoś tam już trafia, to jest zmotywowany negatywnie. Poprawcie mnie jeśli się mylę. Idzie się tam dla wygody, ze świadomością, że emerytura za 15 lat i jakoś tam się jej doczeka, bo co miesiąc wypłata. Ryzyko oczywiście jest, ale nie ma odpowiedzialności, a na pewno nie ma takiej, jak w życiu poza strukturą, kiedy o wszystko trzeba zadbać samemu. Powtórzę – być może się mylę, ale sądzę, że nędzny, wtórny, prymitywny charakter produkcji propagandowych, służących kształtowaniu postaw jest dowodem słuszności mojej hipotezy. Chodzi o to, by pozory były zachowane i budżet przewalony. Państwo zaś i tak musi jakoś wspierać swoich funkcjonariuszy, szczególnie tych, którzy wahają się czy strzelać w instrybutor. A jak to robi, nie ma przecież znaczenia. Każdy bowiem, kto decyduje się na karierę w mundurze ma swoją motywację, omówioną z grubsza wyżej.

Ja nie mam zamiaru nabijać się z policji i służb, chodzi mi o to jedynie, że taki rozjazd pomiędzy propagandą a życiem, nie wyjdzie na zdrowie życiu. Może się okazać, że złudzenia, którymi karmią się ludzie uważający się za poważnych i doświadczonych i wyszkolonych, okażą się większe niż komukolwiek mogło się zdawać. Może się okazać, że wszyscy ci poważnie wyglądający faceci, którzy nie mają wahań i te piekielnie inteligentne kobitki z drygiem do broni, biorą udział w serialu, którego scenariusz pisał jakiś naćpany Murzyn. To nie jest takie nieprawdopodobne, jak się może zdawać.

Ktoś powie, że propaganda nigdy nie ma nic wspólnego z życiem. To prawda, ale nie może być ona robiona w taki sposób, żeby na chama kantować także tych, na których opiera się cała struktura. Nawet jeśli w życiu wszystko jest nieprawdą i trzeba to jeszcze ukrywać, film na temat służby musi być emocjonalnie autentyczny, a jeśli już taki być nie może, to powinien być przynajmniej dynamiczny. W Polsce nie zaszedł do tej pory ani jeden taki przypadek. Podkreślam – ani jeden.

Wzorem właściwego ujęcia postawy policjantów jest brytyjska produkcja Line of duty, o której już pisałem. Jest to film wychowawczy, bardzo głęboki i dydaktycznie ważny. Jego przesłanie da się streścić w następujących słowach: przestępcy są wszędzie, a napędza ich pokusa. Mogą łatwo znaleźć się w szeregach policji, albowiem inwestują długofalowo. Prawdziwy gliniarz nie może więc zmrużyć oka ani na moment. To jedna strona medalu. Druga zaś jest taka – nawet irlandzki katolik o wiele mówiącym nazwisku Hastings, może okazać się najbardziej lojalnym poddanym korony. Zanim więc, jeden z drugim, wygłosisz jakąś powierzchowną opinię, dobrze się zastanów.

Bohaterstwo zaś wskazywane jest w filmach amerykańskich i brytyjskich zawsze w ten sam sposób – poprzez pokazywanie indywidualnego poświęcenia, w sytuacji kiedy zło lub tragedia są naprawdę ogromne i nie dają się objąć umysłem.

Na Netflixie puścili ostatnio film zatytułowany Pasażer nr 4. To jest bardzo prosta historia, która mało zważa co prawda na prawdopodobieństwo, ale nie o to chodzi w kinie propagandowym. Trzyosobowa załoga, dwie kobiety i Chińczyk leci na Marsa. Misja ma potrwać dwa lata. Okazuje się jednak, że w czasie przygotowań do startu, na statku został inżynier z obsługi naziemnej. Taki Murzyn. Tlenu nie starczy dla wszystkich, a kłopoty zaczynają się mnożyć w tempie wykładniczym. Ktoś musi się poświęcić. No i powinien to zrobić tak, żeby było to dyskretne, wzruszające i piękne. Nie wiem ilu scenarzystów pracowało nad tą prostą historią, ale myślę, że ze czterech. Budżet też musiał swoje ważyć, choć pewnie wiele efektów zrealizowano komputerowo. Wszystko po to, by wzruszyć ludzi. No i pokazać marzycielom, którzy chcą lecieć w kosmos, że wybory ostateczne mogą nadejść w każdej chwili. To bardzo wychowawcze. W przeciwieństwie do wszystkich polskich produkcji dotyczących sensu służby.




Estetyka komunikacji, rola konsulów w dyplomacji i kilka słów o agitacji


Zacznę od konsulów. Wróciłem do Kredytu i wojny i nowych, podesłanych mi niedawno, tłumaczeń starych, XIX wiecznych, francuskich tekstów. Takich, których dziś nikt na pewno nie wyda. Powiem krótko – nie ma nic bardziej ekscytującego niż handel pomiędzy miastami śródziemnomorskimi w XII i XIII wieku. Po prostu nie ma. Opis roli rezydentów chroniących rynki, czyli konsulów, jest wstrząsający. Ilość zabezpieczeń, jaka była nałożona na tych ludzi, byle tylko nie popełnili żadnego błędu, przeraża. Ilość przysiąg, które musieli złożyć, by w ogóle objąć urząd, pewnie wielu dziś rozśmieszy. Ich rola zaś jest dziś w zasadzie niemożliwa do opisania, bez wchodzenia w obszary, które z miejsca ten opis dyskwalifikują. Dlatego też proszę, by nikt nie szukał żadnych fragmentów na ten temat i nie wrzucał ich tu, w charakterze odkryć niezwykłych. Oczywiście jasne jest, że w niczym nie przypominali oni ani konsulów rzymskich, ani tym bardziej konsulów współczesnych. Byli to bowiem ludzie, którzy potrafili załatwić wszystko. Jeśli zgięła gdzieś w porcie bela sukna, albo dwa wielbłądy na pustyni, oni odnajdywali jedno i drugie. Wiedzieli wszystko, mogli prześledzić i opisać drogę każdego solda, który wyruszył w sakiewce pielgrzyma z Italii do Jerozolimy. Nie był to żaden problem. My mamy problem, albowiem nie istnieją opisy misji tych ludzi. Współcześni zaś konsulowie, którzy mają reprezentować za granicą jakiś kraj, na przykład Polskę, nie podejrzewają nawet czym trzeba było się wylegitymować, by zostać konsulem, w zagranicznym przedstawicielstwie handlowym, w XII wieku.

No, ale właśnie od nich zacząłem, żeby na bazie tej różnicy wskazać inne, o wiele dla nas istotniejsze.

Każdy zawód ma swoją poetykę i o każdym można napisać coś ciekawego. Nie mówię, że od razu epopeję, choć zdolny autor i to by potrafił. Na Discovery Channel latały kiedyś seriale dokumentalne o śmieciarzach, nawet ciekawe…Teraz puszczają coś o złomiarzach. No, ale ja czekam na film o konsulach, tych współczesnych. Nie mam wielkich nadziei, ale może ktoś się skusi.

Najmniej szczęścia, jeśli idzie o interesujące opisy specyfiki zawodu, mają chyba policjanci. Nie dość, że konkurencja zagraniczna jest mordercza, to jeszcze przy dystrybucji budżetu i samego produktu, siedzą sami złodzieje. Nie ma więc mowy, by jakiś produkt opisujący pracę policji był jakościowo dobry. Zbyt dużo przeszkód na drodze. Jeśli do tego dołożymy ograniczenia autorów i samego środowiska, które chce, żeby opowiadane o nich historie były takie same jak w Ameryce, mamy komplet nieszczęść załatwiających całą poetykę zawodu już na wstępie. Potem są już tylko sklepy z tanią książką i cena, której pułap najwyższy to 35 zł, spadająca po pół roku do 15 zł, a przy drugim wydaniu poniżej ceny paczki papierosów.

Powiem krótko – tak nie może być. I nie dotyczy to tylko policjantów, ale też konsulów, a nawet śmieciarzy. Nie może tak być, albowiem to degraduje nas, odbiorców i my się na to nie zgadzamy. Policjanci, konsulowie współcześni, a nawet śmieciarze jakoś sobie z tym poradzą, bo mają codzienne obowiązki i głęboko w plecach to, co ktoś o nich pisze. A nawet jeśli się przejmą, to przecież tylko na chwilkę, bo i tak nie wiedzieliby co zrobić, żeby ten stan zmienić. My jednak się przejmujemy, albowiem fakt, że oni to lekceważą, a my się nie odzywamy powoduje, że utrwala się cała degradująca odbiorców treści poetyka. Jest ona następnie dystrybuowana jako produkt wysokiej jakości, od odbiorcy zaś wszyscy domagają się, by – wobec pozornie istotnej społecznej roli tych treści – wyrażał entuzjazm, albo chociaż zainteresowanie. Doszło do tego, że na tak zwanej prawicy skodyfikowano wręcz syfilityczne treści, które w ocenie kodyfikatorów mają stanowić samą istotę społecznego przekazu. I mowy nie ma, by od tej formuły odstąpić, bo wtedy mogłoby się okazać, że człowiek aspirujący do przyjęcia ważnej społecznie funkcji nie jest dobrym patriotą. Wszystko to nosi cechy wykutego na pamięć regulaminu zachowania się w garnizonowej stołówce. I jest całkiem podobne do zapamiętanych przez niektórych rytuałów branżowo-resortowych z czasów komuny. No, ale już nie uogólniam, tylko podaję przykład. Oto informacja z wczoraj. https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,27031733,telewizja-republika-ma-nowego-dyrektora-programowego-produkowal.html

Ja wiem, że chodzi o telewizję Republika, której nikt nie ogląda, dobrze jednak wiemy, że to jest trend, który przybiera na sile. Chodzi o to, by wszyscy koledzy ministra Kamińskiego z dawnych lat znaleźli jakieś dobrze płatne zajęcie, albowiem zasłużyli się w walce z komuną. I nikt nawet nie pomyśli, że tego rodzaju nominacja, to jest po prostu wyraz pogardy i lekceważenia odbiorcy, albowiem wszystko się liczy w mediach publicznych tylko nie widz. O ile na rynku książki, gdzie produkcja jest kontrolowana przez nie wiadomo kogo właściwie, można ten stan zwalić na jakieś tajemnicze ruchy grup, pragnących coś tam uzyskać, bo tym chyba należy tłumaczyć sukces sprzedażowy Blanki Lipińskiej, o tyle w mediach elektronicznych nie może być o tym mowy. Bo jest decyzja, ktoś ją podjął, a do tego jest jeszcze życiorys człowieka, który objął funkcję. I ten życiorys układa się w komunikat następujący – mamy was w dupie hołoto. Macie słuchać co mówimy, bo inaczej będzie źle. Czy stan ten popiera Jarosław Kaczyński? Nie chcę nawet słuchać wyjaśnień typu – on ma ważniejsze sprawy na głowie. Myślę, że nie ma. I dobrze wie, że takie horrenda mają miejsce, albowiem stoi za nimi jego ulubiony minister Mariusz Kamiński i jego ulubiony redaktor Tomasz Sakiewicz. Oczywiście, można nie oglądać telewizji Republika ani nawet TVP1. No, ale to niczego nie zmieni, bo chodzi o to, co tamci mają w głowach i jak realizują te swoje moce, które sami im nadaliśmy w wyniku wyborów. Oni to robią dokładnie tak samo jak Czarzasty, który napisał wczoraj, że jak ktoś nie rozumie jego dogoworów z PiS to znaczy, że jest ci..ą. I jeszcze to powtórzył. Ja zaś zastanawiam się o co mu chodziło? O cipę czy o ciotę? Bo jedno to seksizm, a drugie dyskryminacja. Nikt jakoś nie zwrócił panu Czarzastemu uwagi, że wśród otaczających go noachitów może powstać pewien ferment i niezgoda na tego rodzaju formuły. No, ale jak widać kompromitacja jest narzędziem o określonym wektorze i, tak jak przypuszczaliśmy, nie służy do poprawiania jakości relacji w grupie i eliminacji osób niegodnych, ale do atakowania ludzi, którzy są na zewnątrz grupy, nie obowiązują ich prawa określone w kodeksie niejawnym i nie mogą się bronić. Dlatego właśnie Czarzasty może publicznie używać wyrazu ci…a, a my się mamy domyślać kogo chciał obrazić – gejów czy kobiety?

Wróćmy jednak do pana Newelicza, redaktora naczelnego periodyku Recydywista, albowiem najbardziej interesuje nas sposób jego obrony. On bowiem wskazuje wokół jakich treści powinniśmy się jednoczyć, według obecnej władzy. No więc pan Newelicz jest zasłużony, bo w roku 1989 okupował jakieś budynki należące do ZSRR. Nie podano jednak czasu tej okupacji, ani wysuniętych przez Newelicza postulatów, które jak rozumiem, skierował on do Michaiła Gorbaczowa. Do jego zasług należy także niezgoda na układ okrągłego stołu. Tu także nikt nie pogłębia naszej wiedzy, nie mamy pojęcia co takiego zrobił Newelicz, kiedy dowiedział się o okrągłym stole? Czy stanął w stuporze i powtarzał cicho – nie, ku…wa, nie, ku..wa, to nie możliwe…czy może robił coś innego, na przykład tupał w miejscu i zanosił się od płaczu. Nie tłumaczy tego nawet redaktor Lisiewicz, który – w mniemaniu ludzi formatujących przekaz tak zwanej prawicy – jest probierzem właściwych postaw. I ci, których zaprasza do swojego programu, są po prostu ludźmi godnymi naśladowania. No i zaprosił też Newelicza, ten zaś opowiedział jak produkował twarde narkotyki i sprzedawał je dzieciom, ale potem bardzo tego żałował. Dziś zaś jest innym człowiekiem. I taka deklaracja wystarczyło, by pan Newelicz objął ważną społecznie funkcję redaktora programowego w najbardziej prawicowej telewizji. My zaś mamy udać, że tego nie widzimy, albo wręcz zacząć klaskać. Jeśli zaś tego nie zrobimy może się okazać, że staliśmy tam gdzie ZOMO, albo że jesteśmy agentami gazowni, którzy podkopują zdrowe fundamenty sprawiedliwego państwa. Bardzo przepraszam, jeśli kogoś tym tekstem uraziłem, ale są pewne granice. I chciałbym w tym miejscu przypomnieć tych wszystkich blogerów, którzy od samego początku z różnymi, znacznie większymi niż moje, nadziejami popierali PiS. Tych, którzy uważali, że fala entuzjazmu posmoleńskiego i niezgody na zło, może zmienić oblicze kraju. Nie może, bo chodzi o to, by szansę dostawali przede wszystkim dawni kumple współczesnych ministrów. Nasza rola zaś polega na tym, byśmy tego nie zauważali. Czarzastego też mamy nie widzieć, ani tej cipy, czy też cioty. Po co nam to? Chodzi w końcu o coś znacznie poważniejszego niż nasze nędzne samopoczucie. Żeby je poprawić zawsze możemy sobie obejrzeć film o śmieciarzach.

Na koniec jednak refleksja trochę poważniejsza. Co to wszystko jest – jeśli ujmiemy rzecz w kontekstach mniej emocjonalnych – co oni robią? Otóż Jarosław Kaczyński, bo to o niego chodzi, nie miejmy złudzeń, zajmuje się właśnie rozpraszaniem głosów swojego elektoratu w nadchodzących wyborach. Być może on w ogóle w te wybory nie wierzy, trudno mi orzec, ale tego akurat jestem pewien – wszyscy ludzie którzy z przekonaniem głosowali na PiS, po numerze z Czarzastym – starsi, i numerze z Neweliczem – młodsi, pójdą głosować na kogoś innego. Na Konfę, na PSL, na Hołownię, na kogokolwiek, kto w sposób bardziej przytomny będzie potrafił zachować pozory. Otoczenie Jarosława Kaczyńskiego nie ma bowiem o tym pojęcia. Więcej – wszyscy ci ludzie z najwyższym niepokojem i udręką oczkują, aż ktoś im wreszcie powie, że nie muszą już zachowywać pozorów, że wreszcie mogą spokojnie pierdnąć i nikt się nie obrazi.


© Gabriel Maciejewski
13-30 kwietnia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz