WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Czech splunął nam w twarz, Łukaszenka dokazuje, Morawiecki kapituluje… Teoria spiskowa: życie płciowe krasnoludków z Sierotką Marysią – dola chłopa i baby

Teoria spiskowa


      Podczas konferencji antyklimatycznej w Gliwicach rozpocząłem swoje wystąpienie od informacji, że mam już 72 lata – co było informacją istotną, ponieważ był to dowód, że większość swego życia przeżyłem za komuny. To też była informacja istotna, jako że za komuny istniała tak zwana „nauka przodująca”, którą odkrył klasyk demokracji, Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju Józef Stalin. Przedstawicielem nauki przodującej był np. Stachanow, bo obalił istniejące w nauce normy pracy, a przede wszystkim – Trofim Łysenko. Łysenko twierdził, że można wyhodować pszenicę z perzu – co Stalinowi bardzo się spodobało, bo czego jak czego, ale perzu w Związku Radzieckim nie brakowało. Toteż Trofim Łysenko nie tylko cieszył się znakomitą reputacją w środowiskach naukowych, ale w dodatku każdy, kto w niego nie wierzył, narażał się na poważne nieprzyjemności. Ale Stalin wreszcie umarł i zaraz gwiazda Trofima Łysenki zaczęła przygasać, aż wreszcie okazało się, że był blagierem i hochsztaplerem. Mimo to jednak niektórzy – jak np członek Polskiej Akademii Nauk, prof. Kazimierz Petrusewicz – wierzyli w Łysenkę jeszcze w 1964 roku, aż ktoś życzliwy wyjaśnił im, że już nie muszą. Wspominam o tym wszystkim dlatego, że te doświadczenia, podobnie jak doświadczenia z naukowcami, co to zajmowali się centralizmem demokratycznym, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie - co nie przeszkadzało im robić z tego centralizmu doktoraty i habilitacje, obejmować katedry – w czym nie byłoby może nic złego, gdyby nie musieli duraczyć całych pokoleń studentów, którzy myśleli, że to wszytko naprawdę – więc te doświadczenia nauczyły mnie podchodzenia do nauki przodującej z pewną rezerwą, zwłaszcza gdy jej przedstawiciele ni z tego ni z owego zaczynają być nadymani przez naszych panów gangsterów, czyli Umiłowanych Przywódców.

      A właśnie mamy do czynienia z takim nadymaniem przedstawicieli nauki przodującej, śpieszących na ratunek „planecie”. „Planecie” bowiem zagrażają rozmaite kataklizmy, między innymi – globalne ocieplenie. To znaczy jeszcze niedawno ponad wszelką wątpliwość zagrażało - ale kiedy w Ameryce jedna po drugiej nastąpiły surowe zimy, duraczenie o globalnym ociepleniu stało się trochę ryzykowane. Ale na takie rzeczy nauka przodująca ma swoje sposoby. Zamiast walczyć z globalnym ociepleniem, skoncentrowała się na walce ze „zmianami klimatycznymi”. Jużci, klimat się zmienia, więc z takimi zmianami można walczyć bez żadnego ryzyka – a szmalec już jest prawdziwy. Bo podobnie jak przedstawiciele nauki przodującej w Związku Radzieckim, tak i przedstawiciele nauki przodującej, walcząc ze złowrogim klimatem, nie robią tego za darmo, co to, to nie.

      Ale mniejsza z tym, bo warto chwycić byka za rogi i postawić pytanie; zmienia się klimat, czy nie? Jasne, że się zmienia – o czym każdy może się przekonać, zwłaszcza w strefie umiarkowanej, gdzie następują po sobie pory roku: wiosna, lato jesień i zima. Różnicę między zimą i latem zauważy chyba każdy – a przecież nie jest ona następstwem jakichś zarządzeń naszych panów w gangsterów, tylko nieznaczną zmianą kąta padania na ziemię promieni słonecznych, co z kolei jest następstwem nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny ekliptyki. Pamiętam, że musiałem to tłumaczyć, a nawet narysować na tablicy studentom III roku, bo okazało się, że nie wiedzą dlaczego pory roku się zmieniają i dlaczego pewne linie na globusie nazywają się „zwrotnikami”. Kiedy jednak wspomnieć o tym przedstawicielom nauki przodującej, oni zaraz się złoszczą i mówią, że nie chodzi o pory roku, tylko o zmiany klimatyczne o charakterze globalnym. No dobrze; zamiany o charakterze globalnym też mają miejsce, o czym przekonałem się w Kanadzie, w prowincji Alberta, gdy zwiedzałem muzeum dinozaurów. Były tam modele kuli ziemskiej w różnych epokach geologicznych i na przykład w epoce kredy poziom mórz był wyższy od obecnego o 200 metrów i na biegunach nie było czap lodowych, bo nawet tam temperatura nie spadała poniżej 4,5 stopnia Celsjusza. Nie da się ukryć, że w epoce kredy musiało być ciepło, znacznie cieplej, niż dzisiaj, kiedy na przykład na takiej Antarktydzie lodowiec ma około 5 kilometrów grubości. Właśnie dlatego poziom mórz się obniżył, bo ogromne ilości wody zostały uwięzione w lodowcach i wiecznych śniegach, dzięki czemu z wszechoceanu mogło wyłonić się więcej lądów.

      No dobrze – ale dlaczego w epoce kredy było ciepło, cieplej niż dzisiaj, skoro nie było wtedy żadnego przemysłu, który emituje złowrogi dwutlenek węgla i ociepla klimat? Ba – wbrew temu, co sądziła pani premier Ewa Kopacz – nie było wtedy także ludzi, którzy mogliby rzucać kamieniami w dinozaury. Wprawdzie Antoni Słonimski twierdził, że zagłady dinozaurów nie może przeboleć, bo móżdżek dinozaura był idealną zakąską do wódki – o czym zapewniał go pewien „bardzo stary pijak” - ale to chyba tylko taka licentia poetica. Tak czy owak, w epoce kredy było znacznie cieplej, więc musiały być jakieś tego przyczyny – inne, niż zbrodnicza działalność człowieka. A jakie?

      Myślę, że odpowiedzi należy szukać w przestrzeni kosmicznej, do czego skłoniła mnie lektura francuskiego pisma „Science et Vie” zajmującego się popularyzowaniem nauki. W jednym z numerów były przedstawione katastrofy, jakie mogą spotkać Ziemię, między innymi – gigantyczna protuberancja słoneczna, która zdmuchnęłaby ziemską atmosferę – ale również – całkowite zlodowacenie Ziemi. Autor tego artykułu całkowite zlodowacenie przypisywał wejściu Ziemi w trochę zanieczyszczony obszar przestrzeni kosmicznej, co spowodowałoby zmniejszenie docierającego do powierzchni naszej planety promieniowania słonecznego. Bo trzeba nam wiedzieć, że Ziemia, wraz z całym Układem Słonecznym, obiega jądro galaktyki Drogi Mlecznej, a jeden pełny obrót, czyli rok galaktyczny, dla Układu Słonecznego trwa 250 mln lat ziemskich. Okazuje się, że dinozaury żyły zaledwie w poprzednim roku galaktycznym, a więc nie tak znowu dawno, by „stary pijak” nie mógł zachować z tego okresu żadnych wspomnień. Ale na tym nie koniec, bo okazuje się, że Układ Słoneczny nie porusza się wokół jądra Drogi Mlecznej w osi swojego ruchu, ale wokół tej osi się zatacza, w związku z tym trajektoria jego lotu przypomina rozciągniętą spiralę, albo sprężynę. Lecąc w taki sposób, Układ Słoneczny przechodzi przez różne obszary próżni; jedne są czyściejsze, a więc – bardziej przejrzyste, podczas gdy inne – trochę zanieczyszczone jakimiś obłokami kosmicznej materii. Jeśli obszar jest czysty – to jest cieplej, bo więcej promieniowania słonecznego dociera do Ziemi, a jeśli zanieczyszczony – to jest zimniej, bo tego promieniowania dociera mniej. Okazuje się, że przyczyny globalnego ocieplenia, albo oziębienia wcale nie zależą od działalności człowieka, tylko od potężnych sił, nad którymi człowiek nie jest w stanie zapanować, nawet gdyby chciał.

      No dobrze – ale jaki pożytek miałby płynąć z tego dla nauki przodującej? Żadnego pożytku by nie było, bo nauka ograniczyłaby się do wyjaśnienia przyczyny długookresowych zmian klimatycznych, wskazując w dodatku, że człowiek nie ma na nie wpływu, nawet gdyby chciał. Tymczasem nauka przodująca nie jest nastawiona na objaśnianie świata, tylko – na zmienianie go – jak nakazał Karol Marks. Toteż przedstawiciele nauki przodującej, jeden przez drugiego rzucili się do zmieniania świata – a tak się akurat złożyło, że niektóre z ich pomysłów okazały się zdatne do wykorzystania przez naszych panów gangsterów, którzy nie tylko mają swoje widoki, co zrobić z bydełkiem trzymanym przez nich we wspólnych oborach zwanych „państwami”, ale również dysponują pieniędzmi, wydartymi temu bydełku, jak nie pod jednym, to pod drugim pretekstem. Nie chodzi jednak o zmienianie świata byle jak, tylko o zmienianie go w kierunku zgodnym z oczekiwaniami naszych panów gangsterów – bo w przeciwnym razie nie daliby oni żadnych pieniędzy i nauka przodująca musiałby umrzeć śmiercią naturalną. Tymczasem ambitni przedstawiciele nauki przodującej też chcieliby wypić i zakąsić, toteż gotowi są żyrować wszystko, czego oczekują nasi panowie gangsterzy. I tak jak za komuny powstawały dysertacje na temat centralizmu demokratycznego, tak teraz powstają podobne, na temat globalnego ocieplenia – albo oziębienia – bo widocznie nasi panowie gangsterzy liczą na korzyści zarówno pod jednym, jak i pod drugim pretekstem.

      Jedną z takich korzyści jest eliminowanie paliw kopalnych – żeby w ten sposób zmusić państwa głupie i słabe do wyrzeczenia się nośników energii, którymi u siebie dysponują, na rzecz nośników, którymi nie dysponują i będą musiały kupować je w państwach mądrzejszych i silniejszych – ot na przykład Polska wkroczyła właśnie na nieubłaganą drogę dekarbonizacji, co skończy się tym, że będzie musiała kupować rosyjski gaz od Niemiec, do których trafi on rurociągiem NordStream 2 – ewentualnie gaz amerykański, który przypłynie na gazowcach do Świnoujścia. Co prawda ze spalania gazu też powstaje zbrodniczy dwutlenek, ale z gazu jest czyściejszy niż z węgla, a chodzi przecież o to, żeby dogodzić „planecie”. Z tym, nawiasem mówiąc, też trzeba uważać, bo jak się „planecie” za bardzo dogodzi, to może od tego zostać orgazmu – a to może być przyczyną trzęsień ziemi. Ale gaz, to jest rozwiązanie przejściowe, bo docelowym źródłem energii ma być elektryczność – co zresztą przewidział Lenin, pisząc, że socjalizm to władza radziecka, plus elektryfikacja całego kraju. Elektryfikacja ma jeszcze jedną zaletę – że w każdej chwili można prąd wyłączyć, zwłaszcza gdy wyłącznik jest na innym terytorium i w ten sposób zmusić każdego do uległości. Dlatego z taką zaciekłością zwalcza się „kopciuchy”, który wytwarzają znienawidzony smog – bo jak już wszyscy przejdą na elektryczność, to w razie nieposłuszeństwa naszym panom gangsterom będą musieli ogrzewać się własnym gazem.

      Widzimy, że nie chodzi tylko o szmalec, ale i o tresurę. Rzecz w tym, że młodzi, zwłaszcza ci wykształceni w wyższych szkołach gotowania na gazie, jeśli zostaną zostawieni samopas, gotowi się zbisurmanić – od czego nasi panowie gangsterzy mieliby same zgryzoty. Ponieważ zakaz bisurmanienia się nie tylko mógłby wzbudzić podejrzenia ale i sprzeciw, więc nie byłby skuteczny, to niech się bisurmanią, ale w sposób kontrolowany. Niech „walczą” z dwutlenkiem węgla, „kopciuchami”, hodowlą zwierząt samochodami, czy ubraniami – byle tylko nie przyszło im do głowy obrócić się przeciwko naszym panom gangsterom, którzy w takiej sytuacji nie tylko mogą dać forsę na „walkę”, ale i na nadymanie – co mogliśmy obserwować na przykładzie panny Grety Thunberg, której dwutlenek węgla odebrał dzieciństwo i w ogóle. Takie nieszczęśliwe dziecko nadaje się do nadymania jak mało kto, więc nic dziwnego, że wodzi za nos największych dygnitarzy, to znaczy - oni udają, że to ona ich wodzi, podczas gdy jest odwrotnie i tylko chodzi o to, by zawsze myślała, że z tą „planetą”, to wszystko naprawdę. Temu właśnie służy państwowy monopol edukacyjny, niezależne media głównego nurtu, które za pieniądze można namówić do wszystkiego, no i przemysł rozrywkowy, którego pracownicy właśnie będą wynajęci do stręczenia nam wszystkim zbawiennych szczepionek – a jak stręczenie nie pomoże, to weźmie się opornych za łeb i „wyszczepi”. Rządy bowiem kupiły szczepionki, podobnie jak maseczki, a w tej sytuacji jest podobnie, jak w opisanej przez Melchiora Wańkowicza anegdocie z Kresów Wschodnich. Hryćko wraca z jarmarku w miasteczku i próbuje jeść mydło. Już się cały zapienił, kiedy przechodzący obok Żyd zwraca mu uwagę: „Hryćko, toż to miło! Na co Hryćko: cicho Szlomka; miło, nie miło, a kupił, tak zjesz!”



Życie płciowe krasnoludków z Sierotką Marysią


      Ajajajajajajaj! Pan Cezary Kaźmierczak, którego 13-letnia córka przygotowywała się do egzaminu w 21 Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie, przypadkiem zerknął na zestaw książek, jakie władze liceum zalecają kandydatkom do rozmowy kwalifikacyjnej. Wśród zalecanych pozycji były „Opowieści podręcznej” i inne takie, po których pobieżnym przejrzeniu państwo Kaźmierczakowie doszli do wniosku, że są to pozycje o charakterze pornograficznym, albo co najmniej o pornografię się ocierające. Podnieśli tedy raban, na który oburzeniem zareagował dyrektor Liceum, pan Włodzimierz Taboryski, zapowiadając zawleczenie pana Kaźmierczaka przed oblicze niezawisłego sądu za „naruszenie dobrego imienia szkoły”, która dobiera najwybitniejsze pozycje literatury światowej. Sęk w tym, że wspólnym mianownikiem najwybitniejszych dział literatury światowej jest spółkowanie, zwane inaczej pierdoleniem. Zaczęło się to już dawno, co odnotował mową wiązaną Tadeusz Różewicz w wierszu „Spadanie”: „Dawniej, bardzo bardzo dawno, bywało solidne dno, na które mógł stoczyć się człowiek (…) Tymczasem dna już nie było. Mimowoli zrozumiała to pewna panienka z Paryża i napisała wypracowanie o spółkowaniu witaj smutku, o śmierci witaj smutku (…) Panienka ta pani ta panienka ta pani ta zrozumiała, że nie ma Dna nie ma kręgów piekła, nie ma wzniesienia i nie ma upadku, a wszystko rozgrywa się w znajomej i niezbyt wielkiej okolicy między Regio genus anterio regio pubice i regio oralis a to, co było niegdyś przedsionkiem piekła zostało zamienione przez modną literatkę w vestibulum vaginae.” W ten oto sposób narodziła się tak zwana „literatura kobieca”, której przedmiotem są jak nie spazmy, to orgazmy, jak nie orgazmy, to vaginismus, jak nie vaginismus, to menstruacje, jak nie menstruacje, to „monologi vaginy”. Kiedyś i ja słyszałem taki monolog, kiedy pewnej znajomej damie jakimści sposobem do pochwy dostało się powietrze, które potem stamtąd dość gwałtownie uszło, przypominając odgłos towarzyszący „parsknięciu z kiszki stolcowej” - jak napisał pewien niezawisły sąd w uzasadnieniu wyroku. Takie rzeczy się zdarzają, a nawet jeszcze gorsze, o czym wspominał w jednym ze swoich opowiadań Janusz Głowacki: „O czym pisze ten Maks F? - O wojnie. - O wojnie? Mnie też raz Niemcy postawili pod ścianą; zesrałem się oczywiście, ale żeby to zaraz opisywać?”

      Ano, jak nie można opisywać czegoś innego, bo autor, czy autorka nie tylko o tym nie wie, ale nawet nie jest w stanie tego sobie wyobrazić, to opisuje to, co wie, to znaczy – co się mu, czy jej przytrafiło, jak długo trwało tzw. „lansowanie” i w ogóle – jak było – a absolwenci wyższych studiów gotowania na gazie to czytają, cmokają i „zalecają” uczniom swoim w szczerym przekonaniu, że oto obcują ze szczytowaniowym osiągnięciem literatury. Czasami, nie powiem, udaje się w ten sposób zilustrować nastrój, jak w tej piosence: „Byłem z nią kilka chwil, było tak namiętnie (…) myślę, że nie stało się nic”. Przy pomocy kilku słów udało się autorowi przedstawić narastający niepokój niedawnego spółkownika, czy przypadkiem nie zaraził się od swojej damy syfilisem, albo – co gorsza – HIV-em. O jakości literatury świadczy właśnie umiejętność przedstawienia oszczędnymi środkami nie tylko dramatycznej sytuacji, ale nawet sytuacji politycznej. Na przykład w książce Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” jest króciutki opis zimowego zmierzchu w sosnowym lesie. Czytamy, jak to zachodzące słońce wyzłaca pnie sosen, jak po śniegu przekicał zając – a więc nikt go nie gonił – i nagle: „w dalekich więzieniach zapalono światła. Słońce opuszczało krainę Związku Radzieckiego udając się na kapitalistyczny Zachód”. Ciekawe, czy pan dyrektor Taboryski słyszał o takim autorze, czy o takiej książce – bo w przeciwnym razie mógłby ją „zalecić”, ale skoro nie zalecił – to chyba nie. Wracając tedy do syfilisu, to kiedyś, przynajmniej w kołach wojskowych, odnoszono się do takich spraw lekceważąco, o czym świadczy piosenka bardzo popularna za moich czasów: „Chodźmy do Kazi, chodźmy do Kazi, Kazia ma syfa, to nas zarazi…” - i tak dalej – ale teraz chyba jest inaczej, bo nie tylko wszyscy dbają o swoje zdrowie, jakby mieli żyć wiecznie, ale nawet i do tych spraw podchodzą przede wszystkim w kategoriach bezpieczeństwa. Przewidział to jeszcze w koszmarnych czasach sanacji Karol Irzykowski pisząc, że współżycie z kobietą byłoby fantastyczne, gdyby nie dwa ryzyka: ryzyko zarażenia i ryzyko zapłodnienia. Toteż coraz więcej młodych ludzi oddaje się sodomii i gomorii, bo te zboczenia pozwalają na eliminację przynajmniej jednego ryzyka.

      Obawiam się jednak, że pomysłowość przodującej literatury może natrafić na naturalną barierę. Wprawdzie całe sztaby przodujących naukowców odkrywają albo w ostateczności - wymyślają coraz to nowe zboczenia, którym nadają coraz bardziej skomplikowane i wyrafinowane nazwy – ale jeśli nawet przodująca nauka będzie się nadal w tym tempie rozwijała, to ta monotonia i jednostronność musi prowadzić do znużenia. Tak właśnie zareagował kardynał Aleksander Kakowski widząc w „Zachęcie” kolekcję kobiecych aktów: jakie to oklepane – powiedział znudzony. Ale oto rysuje się droga wyjścia, którą wskazuje nie tylko egzotyczny sojusz Zjednoczonej Prawicy z Lewicą, ale i pomysł Stanisława Lema. Chodzi o kompromis, to znaczy – pogodzenie nowoczesności z literacką klasyką. Stanisław Lem proponował, by tytuły klasycznych dzieł opatrywać słowami: „życie płciowe”. Na przykład - „Życie płciowe ognia z mieczem”, albo „Życie płciowe krasnoludków z Sierotką Marysią”, „Życie płciowe starego człowieka z morzem” - i tak dalej – a przecież można tę tendencję w literaturze rozbudować, przerabiając różne utwory na „literaturę kobiecą”. Słyszałem niedawno, że awangardowe środowiska przodującej literatury przymierzają się do przerobienia w ten sposób książki „Mein Kampf” wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, podobnie jak skrajna lewica - fundamentalnego dzieła Karola Marksa – oczywiście pod nowym tytułem: „Życie płciowe kapitału”. Jestem pewien, że dokona się to z pożytkiem dla młodego pokolenia, które w ten sposób będzie poznawało klasykę literatury, o której w przeciwnym razie nie chciałoby nawet słyszeć. Tak właśnie pan Piszczałło nauczył księcia Karola Radziwiłła „Panie Kochanku” najpierw czytać, a potem pisać, Dawał mu nabite pistolety, z których książę strzelał, najpierw do wybranych przez nauczyciela liter, potem do sylab, w wreszcie – do całych słów i zwrotów – a później pisanie już jakby przyszło samo. Jestem pewien, że ta metoda pedagogiczna może się przyjąć w 21 Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie, a pan dyrektor Taboryski będzie mógł przypiąć sobie kolejny listek do wieńca sławy.



Dola chłopa i baby


      Od niepamiętnych czasów aż do niedawna, za oczywistą oczywistość uchodziła opinia, że najcięższa jest dola chłopa. Znajdowało do odbicie w kulturze; np. najcięższą dolę chłopa oddaje piosenka „Bandoska”, w której śpiewamy: „Zachodźże słoneczko skoro masz zachodzić, bo na nogi bolą po tym polu chodzić. Nogi bolą chodzić, ręce bolą robić, zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić”. Wprawdzie dola robotnika też nie była wesoła, o czym pisał Julian Tuwim w „Kwiatach Polskich”: „W tryby maszyny rozpętanej robotnik rzuca resztki sił, a kolor jego ołowiany, bo na nim metalowy pył”. Dzieci też nie miały dobrze, o czym świadczy wiersz Marii Konopnickiej „W piwnicznej izbie”: „W piwnicznej izbie głos dziecka słychać, to westchnie, to zagada. Ojciec chleb czarny wykuwa młotem, przy igle matka blada”. Wszystko to, jednak nie wytrzymuje porównania z dolą chłopa, którą wspomniana Maria Konopnicka przedstawiła w wierszu „Wolny najmita”: „Już go rozwiązał bezduszny artykuł twardej ustawy”. Ale nie tylko ustawa, bo i przyroda obróciła się przeciwko chłopu: „Rok ten był ciężki; ulewa smagała srebrnym swym biczem wiosenne zasiewy i ziemia we łzach zaledwie wydała słomę, a plewy”. W tej sytuacji bohaterowi wiersza, jako człowiekowi uwolnionemu przez „bezduszny artykuł twardej ustawy” nie pozostawało nic innego, jak pójść w świat: „Wolny, bo jego ostatni sierota, co z głodu opuchł na wiosnę, nie żyje. Pies nawet stary pozostał u płota i z cicha wyje.” Bo chociaż „twarda ustawa” uwłaszczała chłopów i znosiła pańszczyznę, to wiadomo: biednemu wiatr zawsze w oczy, więc tak czy owak, dola chłopa była najcięższa. Miało to nawet swoje konsekwencje polityczne, bo na tym patencie jechały i próbują jechać nadal tak zwani „ludowcy”. Na przykład, żeby ulżyć ciężkiej doli chłopa, w koszmarnych czasach sanacji postulowali, by każdemu chłopu przydzielić 15 hektarów. Wprawdzie rozmiar ówczesnego terytorium państwowego na to nie pozwalał, ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi, kiedy najcięższa jest dola chłopa? Nawet rewolucja bolszewicka niewiele tu zmieniła, bo wprawdzie Lenin obiecywał „ziemlu krestianam”, ale tu właśnie sprawdziła się przestroga, którą Wergiliusz włożył w usta kapłana Laokoona: „timeo Danaos et dona ferentes”, co się wykłada, że boję się Greków nawet gdy przychodzą z darami. Jak bowiem pamiętamy, długo się tą ziemią nie nacieszyli, bo po kilku latach konali już z głodu we wsiach otoczonych kordonami wojsk NKWD, a ci, co ten eksperyment przeżyli, zostali zagnani do kołchozów. Jak się okazało, o ile dola chłopa jest najcięższa w ogóle – to w socjalizmie – w szczególności.

      Dzięki temu lepiej możemy zrozumieć o co chodziło francuskiemu aforyście, Franciszkowi księciu de La Rochefoucauld, że nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu. „Nikt”, a więc nawet książęta. A dlaczego? A dlatego, że do niedawna każdy, nawet książę, był chłopem – chyba, że był babą. Teraz jednak granica między chłopem a babą coraz bardziej się zaciera, a być może wkrótce zniknie w ogóle, jako kategoria bez znaczenia, bo ta sama osoba w dni parzyste może być chłopem, a w nieparzyste – babą, albo odwrotnie. To zboczenie płciowe ma nawet jakąś efektowną nazwę, ale niepodobna spamiętać i tych wszystkich zboczeń i ich skomplikowanych nazw. Są wprawdzie specjaliści poruszający się w tej straszliwej wiedzy swobodnie, ale nie każdemu dana jest taka wybujała i perwersyjna wyobraźnia. Zresztą to nie jest takie ważne, bo ważniejsza w tej sytuacji wydaje się odpowiedź na pytanie, czyja dola jest najcięższa – czy nadal chłopa, czy może jednak baby?

      Podnoszą się bowiem coraz częściej głosy rozmaitych „aktywistek”, których najwięcej dlaczegoś jest w Poznaniu, co wzbudza podejrzenia, czy może prezydent Jaśkowiak po cichu nie sypnął im złotem – że dola baby jest znacznie cięższa, niż ciężka dola chłopa. Właściwie nie bardzo wiadomo, czy dola chłopa rzeczywiście jest taka ciężka, bo taki jeden z drugim chłop, jest przecież „męską, szowinistyczną świnią”, która żyje z uciskania i ciemiężenia baby. W tej sytuacji dochodzi do tego, że baba nie tylko musi posprzątać mieszkanie, w którym mieszka, nie tylko musi ugotować sobie obiad, a czasami – horrible dictu! – musi nawet zarobić trochę pieniędzy, żeby kupić sobie fond de toilette – ale to nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że baby są nakłaniane do rozkładania nóg przed „męskimi szowinistycznymi świńmi”, które w ten sposób zaspokajają swoją partiarchalną żądzę dominacji, często zupełnie nie pamiętając o tym, by przy tej okazji dostarczyć przeżyć i babie. Taka sytuacja wpędza baby w traumę, którą najlepiej można wyleczyć tylko złotym plastrem. W tej sytuacji lepiej rozumiemy, ze kiedy tylko gruchnęła wieść, że Melinda rozwodzi się z Billem Gatesem, coraz więcej bab przypomina sobie, jak to przed laty Gates je molestował. Wprawdzie na biednego nie trafiło, ale jeszcze nie urodził się taki bogacz, którego dzisiaj baby nie mogłyby puścić z torbami. Nie wszystkie baby mają jednak takie szczęście, że mogą sobie przypomnieć, iż były molestowane przez takiego nababa. Większość musi poprzestawać na małym, a często obchodzić się smakiem, bo dzisiejsze chłopstwo, to w znacznej części mazgaje, które nawet nie wiedzą, czy są chłopami, czy babami, czy jeszcze kimś innym.

      Skoro nie każdej babie może trafić się Bill Gates, albo ktoś podobnie bogaty, to inne muszą zadbać o to, by rozkładać nogi nie na chybił-trafił, tylko na z góry ustalonych warunkach. Muszą być one ustalone wyraźnie, a nie per facta concludentia - że to niby można się domyślić. Na żadne domysły nie ma tu miejsca; wszytko musi być punkt po punkcie ustalone, najlepiej na piśmie, bo w przeciwnym razie baba może oskarżyć chłopa, że dopuścił się na niej gwałtu. Ba – może to zrobić nawet w sytuacji, gdy przed bliskim spotkaniem III stopnia sporządzony został akt notarialny i wszystko od bywa się zgodnie z ustaleniami. Na ten trop i na tę możliwość naprowadza nas instytucja znana jeszcze w starożytnym prawie rzymskim pod nazwą condictio propter poenitentiam. Jeśli w akcie notarialnym, czy nawet w tak zwanej umowie prywatnej taka klauzula się znalazła, to nawet dobrze zapowiadające się bliskie spotkanie III stopnia może przekształcić się w gwałt w każdej chwili, kiedy tylko baba pomyśli sobie: poenitet me, co się wykłada – żal mi – a potem przestawi ten stan faktyczny „siostrze” zasiadającej w niezawisłym sądzie. W takiej sytuacji niefortunny absztyfikant może zostać ugotowany na resztę życia – a taka perspektywa może zreflektować każdego.

      Wspominam o tym wszystkim, po wysłuchaniu wypowiedzi Naczelnika Państwa, który dziwował się, że mimo wprowadzenia programu „500 plus” katastrofa demograficzna w naszym nieszczęśliwym kraju nawet jakby się pogłębiała i rozmyślał, jakby temu zaradzić.



Czech splunął nam w twarz, Łukaszenka dokazuje, Morawiecki kapituluje





Stanisław Michalkiewicz w komentarzu tygodnia wypowiada się na temat ogłoszenia Nowego Polskiego Ładu, posła Jarosława Gowina, Aleksandra Kwaśniewskiego i premiera Mateusza Morawieckiego. Mówi ponadto o skardze na Polskę, który wniósł czeski rząd do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (w sprawie kopalni w Turowie), braku sankcji Stanów Zjednoczonych za budowę Nord Stream 2, zmuszeniu do lądowania w Mińsku samolotu, który leciał z Aten do Wilna, i zatrzymaniu opozycjonisty - Raman Pratasiewicza, a także działaniach Mariana Banasia.




© Stanisław Michalkiewicz
25-28 maja 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz