Plują nam w twarz
Proklamowanie przez rząd „Polskiego Ładu” wzbudziło mieszane uczucia nie tylko dlatego, że w ten sposób Naczelnik Państwa przelicytował, a właściwie włączył tam wszystkie postulaty opozycji – nawet Konfedederacji w postaci dziesięciokrotnego podwyższenia kwoty wolnej od podatku w podatku dochodowym – ale również dlatego, że – jak ujawnił pobożny wicepremier Jarosław Gowin – w najbliższych 9 latach będzie to kosztowało 650 mld złotych – oczywiście niezależnie od istniejących już wydatków budżetowych. Wzbudziło to niepokój zwłaszcza wśród „krwiopijców”, ale pobożny wicepremier Gowin zaraz pośpieszył z wyjaśnieniem, że będzie bronił „klasy średniej” jak niepodległości. Wzbudziło to jeszcze większy niepokój, bo skoro wszyscy mają na „Polskim Ładzie” skorzystać, to kto na nim straci? Że „kwiopijcy” - to wiadomo, ale w naszym nieszczęśliwym kraju nie ma ich aż tak wielu, żeby opędzić te wydatki, nawet gdyby rząd rzucił hasło, by bogatych zjadać. Nie jest to zresztą wykluczone, bo Lewicy na przykład takie coś pewnie by się spodobało – ale obywatele, zwłaszcza nauczeni poprzednimi doświadczeniami wiedzą, że jak partia mówi, że da – to mówi. Żeby tedy te wszystkie niepokoje rozwiać, Naczelnik Państwa przypomniał, że przecież Niemcy nie wypłaciły Polsce reparacji wojennych, a Wielce Czcigodny poseł Mularczyk skwapliwie podchwycił ten temat, który z powodzeniem eksploatuje już drugą kadencję. Krótko mówiąc, wygląda na to, że „Polski Ład” sfinansują Niemcy, wypłacając naszemu nieszczęśliwemu krajowi stosowne reparacje. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że uważający się za prezydenta Polski pan Jan Zbigniew hrabia Potocki już te reparacje od Niemiec dla Polski wyprocesował i to – bagatela! - w wysokości 800 mld dolarów. Za taką sumę można by sfinansować nie jeden, ale nawet trzy „Polskie Łady”, więc – jak mówią gitowcy - „wszystko gra i koliduje”. Jest atoli pewien szczegół, który może w tej sprawie mieć znaczenie. Otóż pan Jan Zbigniew hrabia Potocki wyprocesował te 800 mld dolarów dla Polski od Niemiec w Europejskim Sądzie Arbitrażowym – Sądzie Polubownym w Ciechanowie, który został, utworzony decyzją regionalnego Stowarzyszenia Biznesu w Opinogórze. Nie wiadomo, czy Niemcy w tym procesie uczestniczyły, ani nawet – że o nim wiedziały. To nie byłoby może przeszkodą, bo przecież wyroki zaoczne, zwłaszcza wydawane przez niezawisłe sądy w Poznaniu, bywają egzekwowane – ale jak wyegzekwować ten wyrok na Niemczech? Świadom zapewne tych trudności minister spraw zagranicznych, pan Jacek Czaputowicz, podczas konferencji prasowej z udziałem ówczesnego niemieckiego ministra spraw zagranicznych Waltera Steinmeiera oświadczył, iż „problem reparacji w stosunkach polsko-niemieckich nie istnieje”. Ale dla Naczelnika Państwa, a zwłaszcza – dla Wielce Czcigodnego posła Mularczyka - to może nie być żadna przeszkoda – byle tylko wyznawcy Prawa i Sprawiedliwości w taką możliwość uwierzyli – a potem się zobaczy.
Tymczasem, wbrew zapewnieniom, jakie padają w „Rocie” Marii Konopnickiej, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” - co, jak wiadomo, jest naszym programem minimum w stosunku do Niemiec, nieoczekiwanie w twarz plunął Polsce nawet nie Niemiec, tylko mężny Czech. Tamtejszy rząd bowiem złożył w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości skargę na Polskę w sprawie odkrywkowej kopalni węgla brunatnego w Turoszowie – że to niby obniża drastycznie poziom wód gruntowych w całej okolicy, od czego „planeta” doznaje niewymownych paroksyzmów. Czuła na paroksyzmy „planety” („król na łzy kurewskie czuły, kazał dać ze swej szkatuły każdej kurwie po dukacie, po czym zamknął się w komnacie i zawołać kazał swego astrologa nadwornego” - pisał Aleksander Fredro) niezawisła sędzia Trybunału nakazała Polsce „natychmiastowe” wstrzymanie wydobycia w kopalni „Turów” - co wymagałoby również zatrzymania pracy elektrowni w Turoszowie, opalanej tym węglem. W Bogatyni, która żyje z kopalni i elektrowni, wzbudziło to panikę. W tej sytuacji pan premier Morawiecki rozpoczął nocne rozmowy z czeskim premierem, panem Babiszem i nad ranem zakomunikował, że jest zgoda, że Czesi swoją skargę wycofają. Pojawiły się wszelako komplikacje, bo czeski premier powiedział, że on na nic nie wyraził zgody, a o ewentualnym wycofaniu skargi można będzie mówiąc dopiero po podpisaniu umowy. Rzecznik polskiego rządu, pan Miller, wyjaśnił, że zaszło „nieporozumienie”, ale nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy umowa jest podpisana, czy nie jest. Mówi się przy tym, że tak naprawdę, to Czesi chcą, by Polska płaciła im za tę wodę 45 mln euro rocznie, więc jest obawa, że jak Polska im tego nie zagwarantuje, to skargi mogą z Trybunału nie wycofać. Jeśli tak, to trzeba postawić pytanie, dlaczego tej sprawy nie załatwiono z Czechami wcześniej, na drodze dyplomatycznej, tylko pan premier, przyparty przez Czechów i Trybunał do ściany, musiał prowadzić nocne rodaków rozmowy?
Możliwe, że opinia ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, pana Bartłomieja Sienkiewicza, że państwo polskie istnieje „teoretycznie”, a tak naprawdę, to „ch..., d... i kamieni kupa”, nie była taka odległa od prawdy, bo oto w tym samym czasie w twarz plunął Polsce również białoruski prezydent Aleksander Łukaszenka. Po awanturach z panią Swietłaną Cichanouską, uznał on Polskę za kraj nieprzyjazny i zmusił do lądowania w Mińsku zarejestrowany w Polsce, pasażerski samolot Ryanair, lecący z Aten do Wilna. Znad litewskiej granicy zawrócił go uzbrojony białoruski myśliwiec, pod pretekstem, że na pokładzie jest bomba. Bomby wprawdzie nie było, ale za to był pan Roman Protasewicz, białoruski opozycjonista, który wraz z towarzyszącą mu panią, obywatelką rosyjską nazwiskiem Sapieha, został aresztowany. W obliczu tego ostentacyjnego złamania konwencji chicagowskiej z 1944 roku, pan premier Morawiecki wezwał Radę Europejską do nałożenia na Białoruś sankcji, zwłaszcza, że bardzo energicznie zareagował na ten incydent prezydent Józio Biden. Ruscy szachiści przypomnieli w odpowiedzi, że w swoim czasie Amerykanie, myśląc, że na pokładzie jest Snowden, zmusili do lądowania w Wiedniu samolot boliwijskiego prezydenta. Okazało się, że Snowdena tam nie ma, więc po kilkunastu godzinach boliwijski prezydent odleciał sobie z Bogiem. Pikanterii sprawie dodaje informacja, jakoby pan Protasewicz znajdował się pod opieką polskich służb, a być może – nawet amerykańskich. W tej sytuacji okazało się, że tajniacy białoruscy, a być może rosyjscy – bo w Mińsku samolot opuściło również czterech Rosjan – przechytrzyli i Amerykanów i naszych abewiaków. Najwyraźniej „Polski Ład” nie wystartował pod najlepszymi auspicjami, ale możemy się przecież pocieszać, że miłe są tylko złego początki.
Pod butem zboczeńców
17 maja na świecie, a zwłaszcza w tych jego częściach, które na skutek splotu różnych fatalnych okoliczności znalazły się w mocy wariatów, a nawet - co gorsza – zboczeńców płciowych - obchodzony był „Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii”, czyli dzień tłumienia wolności słowa i swobody ekspresji osób normalnych. Rzecz bowiem w tym, że w ostatnich czasach w środowiskach postępackich zmienił się sposób rozumienia tolerancji. Tolerancja, od łacińskiego słowa „tollere”, które oznacza znoszenie czegoś, czy zgładzenie, np. grzechów („qui tollit pecccata mundi...”). Znoszę cierpliwie (patienter) coś, czego nie lubię, czym się brzydzę, co uważam za szkodliwe, czy niebezpieczne – ze względu na jakąś wyższą wartość, np. pokój społeczny, czy miłość bliźniego. Ale ta cierpliwość ma swoje granice, bo jeśli ktoś, kogo toleruję, zaczyna żądać ode mnie, żebym go „akceptował” to znaczy – żebym go chwalił i uprawiał z nim jakieś amikoszonerie - to na coś takiego zgody nie ma i być nie może, bo to żądanie oznacza, że muszę wyrzec się własnego zdania, własnej oceny, tylko przyjąć pogląd i ocenę narzuconą. Tymczasem postępactwo tak właśnie rozumie tolerancję – co wyjaśnił mi przed laty pan prof. Janusz Majcherek podczas dyskusji z sodomitami; panem Biedroniem i panem Poniedziałkiem - że ja muszę ich „akceptować”. Oznacza to, że „tolerancja” została przez złodziei szyldów ukradziona na potrzeby terroru.
Wybór tego akurat dnia nie jest przypadkowy. 17 maja 1990 roku Światowa Organizacja Zdrowia, a więc międzynarodowa szajka biurokratów okupująca sektor ochrony zdrowia, przez głosowanie ustaliła, że homoseksualizm nie jest ohydnym zboczeniem, tylko szlachetną „orientacją”. Ta Światowa Organizacja Zdrowia jest strukturą skorumpowaną do szpiku kości, bo przeważającą część swoich dochodów czerpie z łapówek wręczanych jej przez koncerny farmaceutyczne, żeby w zamian rekomendowała produkowane przez nie driakwie, co to każda „działa, jak natura chciała”, więc za pieniądze gotowa jest na wszystko – a cóż dopiero na opinie, które wychodzą naprzeciw potrzebom rewolucji komunistycznej? Warto w tej sytuacji przypomnieć, że obecnie na czele tej szajki stoi zbrodniarz, Tedros Adhanon Gebreyessus, etiopski komunista, popłuczyna po pułkowniku Mengistu Hajle Mariamie, który Etiopię najpierw zalał krwią, a potem uciekł do Zimbabwe – państwa którym władał podówczas podobny mu zbrodniarz Robert Mugabe, który doprowadził tam do katastrofy gospodarczej (inflacja 13,2 miliarda procent miesięcznie).
Więc ta organizacja 17 maja 1990 roku ustaliła przez głosowanie, że homoseksualizm jest szlachetną „orientacją”. Oczywiście wszyscy zboczeńcy nie posiadali się z radości, a przede wszystkim przyczyniło się do do powstania straszliwej wiedzy o „homofobii” „transfobii”, „biofobii” i innych takich – w których to sciencjach specjalizuje się pan prof. Jacek Kochanowski z parku jurajskiego, siłą inercji nazywanego jeszcze Uniwersytetem Warszawskim. Wyobrażam sobie, jak na ten widok musi przewracać się w grobie cesarz Aleksander I, który ten Uniwersytet kiedyś ufundował. Ta decyzja WHO rozpoczęła okres terroryzowania Amerykanów i Europejczyków przez zboczeńców. Pierwszą konsekwencją było to, że zboczeń płciowych, które stały się szlachetnymi „orientacjami” nie ma potrzeby leczyć, co wkrótce przekształciło się nie tylko w zakaz leczenia tych przypadłości, ale nawet zakaz składania takich propozycji. Nie jest to oczywiście żadne wskazanie medyczne, tylko doktrynerstwo „szekspirów majtek damskich”, którzy na gmeraniu przy genitaliach i wymyślaniu coraz to nowych cudzoziemskich słów w rodzaju „nieheteronormatywność”, ciułają sobie nie tylko środki na to, by wypić i zakąsić, ale również – tytuły naukowe. Dzięki nim mogą przytłaczać autorytetem każdego, który nie uznaje ustaleń medycznych dokonywanych w drodze głosowania – bo przez głosowanie możemy jedynie ustalić, jak kto głosował, ale przecież nie to, jak się rzeczy mają naprawdę.
Oczywiście „szekspiry majtek damskich” niewiele by zdziałały, gdyby nie wspierali ich politycznie jawni i zakonspirowani sympatycy rewolucji komunistycznej, której celem zawsze było i jest nadal zniszczenie organicznych więzi społecznych, by historyczne narody przekształcić w „nawóz historii”, którym starsi i mądrzejsi, stojący w awangardzie wszystkich socjalistycznych rewolucji, bedą użyźniać swoje pardesy. Oczywiście traktują oni zboczeńców jako rodzaj śmierdzącego mięsa armatniego, które kiedyś zostanie przepuszczone przez maszynkę do mięsa – jak to zrobił Stalin z tak zwanymi „starymi bolszewikami” - ale na tym etapie są oni jeszcze solą ziemi czarnej. I właśnie 17 maja co najmniej 40 zagranicznych przedstawicielstw dyplomatycznych w Warszawie, obok własnej flagi państwowej, umieściło na masztach na ambasadach tęczową flagę zboczeńców. Gdyby to były jakieś operetkowe państewka, to jeszcze pół biedy – ale tęczowa flaga zboczeńców płciowych ozdobiła również maszt z flagą państwową Naszego Najważniejszego Sojusznika. W ten sposób potwierdziły się nie tylko podejrzenia o wzajemnym wspieraniu się zboczeńców (Sodomici wszystkich krajów, łączcie się!), ale przede wszystkim – że Stany Zjednoczone, które kiedyś bawiły się w eksportowanie demokracji, co w wielu wypadkach kończyło się tragicznie, obecnie zaczęły bawić się w eksportowanie komunistycznej rewolucji, a pasem transmisyjnym mają być zboczeńcy. Wydawać by się mogło, że coś takiego jest nie do pomyślenia, jednak przecież nie tylko my, biedni felietoniści w Polsce, widzimy to zagrożenie, ale publicznie mówią o tym również amerykańscy wojskowi wysokiej rangi. Co prawda na razie tylko emerytowani, bo wiadomo, że na emeryturze nawet, a może zwłaszcza wojskowi, mają więcej odwagi, niż na posadzie w służbie czynnej („Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru...”) - ale jednak wojskowi, którzy o zagrożeniach coś tam przecież muszą wiedzieć. Czy jednak prezydent Józio Biden zdaje sobie jeszcze sprawę z takich rzeczy, czy też wie tylko tyle, ile powie mu jego zastępczyni, pani Kamala Harris, która sama ma wprawdzie korzenie szalenie poplątane, ale za to małżonek – pierwszorzędne - podobnie jak sekretarz stanu, pan Antoni Blinken. Najwyraźniej próbują dać do zrozumienia Amerykanom, że sytuacja jest poważna i trzeba rozważyć możliwość pójścia na skróty, by uchronić kraj przed komunistyczną rewolucją, zanim będzie za późno. Nawiasem mówiąc, z podobnymi apelami występują do prezydenta Macrona również wojskowi francuscy, chociaż oni ostrzegają tylko przed „islamizacją” Francji, co może doprowadzić do wojny domowej – ale mniejsza o powody, bo też oczekują pójścia na skróty. A my co?
Gwarancje dla Gruzji
Szóstego kwietnia 1939 roku Wielka Brytania udzieliła Polsce enigmatycznych gwarancji na wypadek napaści ze strony Niemiec. Jak na procesie norymberskim zeznał generał Jodl, właśnie po tej brytyjskiej gwarancji, 11 kwietnia, Hitler nakazał wprowadzenie harmonogramu godzinowego do Fall Weiss, czyli planu wojny z Polską. Plany wojen z państwami sąsiednimi nie muszą świadczyć o agresywnych zamiarach; rutynowo przygotowują je sztaby generalne w ramach realizacji doktryny wojennej państwa. Harmonogram godzinowy, to co innego. To jest już konkretny plan kampanii, obejmujący przesunięcia wojsk w stronę granicy na głównych kierunkach uderzenia, przebazowanie samolotów na lotniska polowe, przesunięcie zapasów amunicji, paliw, magazynów żywnościowych, warsztatów naprawczych, czołówek medycznych, i tak dalej – by wszystko mogło rozpocząć się zgodnie z planem. Wszystko wskazuje na to, iż celem gwarancji udzielonej Polsce przez Wielką Brytanię, było skierowanie pierwszego uderzenia niemieckiego, o którym nikt nie wątpił, że będzie śmiertelne, właśnie na Polskę – co dawało Wielkiej Brytanii i Francji niezbędny czas na przygotowanie. W przypadku Francji niewiele to pomogło, natomiast leżąca na wyspie Wielka Brytania przed niemiecką inwazją się obroniła. Nawiasem mówiąc, nie tylko Polska została w ten sposób przez Wielką Brytanię wystawiona. Podobnie było z Jugosławią, w której Anglicy w marcu 1941 roku doprowadzili do przewrotu z powodu przystąpienia Jugosławii do „Paktu Trzech”. Wskutek tego zamachu Jugosławia z paktu wystąpiła, co sprawiło, że Hitler uderzył na Jugosławię i po kilku dniach było po wszystkim. Agentka wywiadu brytyjskiego, hrabianka Skarbek, zamordowana później przez Gestapo, w rozmowie z Catem-Mackiewiczem, na jego pytanie: i cóż zyskaliście na tym, że Jugosławia została pobita w ciągu czterech dni, odpowiedziała: Ach, pan się na tym nie rozumie; to opóźniło o czternaście dni operację na Krecie. O czternaście dni!
45 lat po zakończeniu II wojny światowej, Stany Zjednoczone i – wtedy jeszcze – Związek Sowiecki – porozumiały się co do nowego porządku politycznego w Europie, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. Istotnym elementem tego porządku była ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, dzięki czemu możliwe stało się zjednoczenie Niemiec, które odzyskały w ten sposób swobodę ruchów. Zanim jeszcze ta ewakuacja została zakończona (wojska rosyjskie ostatecznie opuściły Polskę w 1993 roku), nastąpiło odwrócenie sojuszy. USA, podobnie jak Niemcy, stały się sojusznikami Polski, co miało i ma nadal bardzo poważne konsekwencje również dla naszej sytuacji wewnętrznej. Po 1990 roku Niemcy nawróciły się na linię polityczną kanclerza Bismarcka, od której odszedł Wilhelm II i Adolf Hitler, a według której Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją. Zewnętrznym wyrazem tego nawrócenia jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, które, jak dotąd, wytrzymuje wszystkie próby niszczące, jakim jest poddawane. Dopóki prezydentem Stanów Zjednoczonych był prezydent Bush młodszy, USA próbowały uchwycić polityczny przyczółek na Ukrainie i w tym celu urządziły tam „majdan”, w którym Polska, podobnie jak i Litwa, otrzymały zadania wykonawcze. W grudniu 2008 roku Kondoliza Rice, będąca sekretarzem stanu w administracji prezydenta Busha oświadczyła, że USA nie będą forsowały uczestnictwa Ukrainy i Gruzji w NATO, a tylko - „umacniały tam demokrację”. Znaczyło to, że prezydent Bush pod wpływem rozmaitych rozczarowań, nawrócił się na linię polityczną swego poprzednika Wilusia Clintona, który podczas pobytu w Berlinie wezwał Niemcy do wzięcia „większej odpowiedzialności” za Europę. W przełożeniu na język ludzki chodziło to zgodę USA, by Niemcy urządzały Europę po swojemu – a więc w porozumieniu z Rosją. Oznaczało to poszanowanie podziału Europy na strefę niemiecką i strefę rosyjską, prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. W takiej sytuacji o żadnym udziale Ukrainy i Gruzji w NATO nie mogło już być mowy – tylko „demokracja”.
Prezydent Obama poszedł jeszcze krok dalej i 17 września 2009 roku dokonał „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Dlaczego? Tego oczywiście nie wiem, bo prezydent Obama mi się nie zwierzał, a w tej sytuacji chciałbym tylko przypomnieć, że 18 sierpnia 2009 roku z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem spotkał się izraelski prezydent Peres. Zapewnił on prezydenta Miedwiediewa, że Izrael nie uderzy na Iran, a poza tym, że on, czyli prezydent Peres, „namówi” prezydenta Obamę do wycofania elementów „tarczy antyrakietowej” z Europy Środkowej. No i chyba go „namówił”, bo prezydent Obama nie tylko wycofał tę całą „tarczę”, ale dokonał „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, to znaczy – wycofał Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej. Co obiecał prezydentowi Peresowi prezydent Miedwiediew – tego nie wiemy, ale z pewnością musiał mu obiecać coś ważnego. „Reset” prezydenta Obamy na tym się nie skończył, bo w listopadzie 2010 roku na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie, proklamowane zostało „strategiczne partnerstwo NATO-Rosja”. Oznaczało to, że Polska, jako członek NATO, musi też w tym strategicznym partnerstwie się odnaleźć – no i się odnalazła. W sierpniu 2012 roku przybył do Warszawy partriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl, który na Zamku Królewskim, gdzie w 1611 roku królowi Zygmuntowi III bił czołem pojmany przez hetmana Żółkiewskiego do niewoli car Wasyl Szujski – otóż na tym Zamku partiarcha Cyryl podpisał z arcybiskupem Michalikiem, ówczesnym przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Wydawało się, że „strategiczne partnerstwo” z udziałem Polski będzie się zacieśniać, ale w roku 2013 prezydent Obama doznał ogromnego rozczarowania w Syrii, a przyczynę jego upatrzył w knowaniach zimnego ruskiego czekisty Putina, który w międzyczasie znowu został prezydentem Rosji i z tej irytacji zresetował swój „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie, tak zwanego „Majdanu”. Skutkiem „Majdanu” był rozbiór Ukrainy, w następstwie którego Rosja włączyła do swego terytorium Krym, a na wschodniej Ukrainie władzę objęli tak zwani „separatyści”. Oczywiście o „strategicznym partnerstwie NATO – Rosja” nie było już mowy, toteż wszyscy natychmiast o nim zapomnieli, podobnie jak o „pojednaniu” między narodami polskim i rosyjskim. Prezydentura Donalda Trumpa w zasadzie niczego w tej sytuacji nie zmieniła, poza zwiększeniem amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce.
Nowy prezydent USA, Józio Biden, w odróżnieniu od swego poprzednika, postanowił poprawić stosunki z Niemcami – a więc pośrednio również z Rosją, która – w odróżnieniu od NATO – nadal pozostaje w strategicznym partnerstwie z Niemcami. Zewnętrznym wyrazem tego partnerstwa jest gazociąg Nord Stream 2, którego budowa dobiega właśnie końca, więc pod tym pretekstem prezydent Biden odstąpił od sankcji wobec jego budowniczych. Niedawno ogłoszony został termin spotkania prezydenta Bidena z prezydentem Putinem w Genewie. O czym obydwaj prezydenci będą rozmawiali? Tego oczywiście nie wiem, ale wydaje mi się, że prezydent Biden chciałby się dowiedzieć, jak zachowałaby się Rosja w sytuacji, gdyby Stany Zjednoczone postanowiły dokonać ostatecznego rozwiązania problemu chińskiego. Na taką możliwość naprowadza mnie serdeczne zaproszenie Gruzji do NATO. Kiedy tylko ogłoszony został termin spotkania obydwu prezydentów w Genewie, sekretarz generalny NATO oświadczył, że drzwi do NATO stoją przed Gruzją otworem. Być może, że to prawda, ale jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że mamy oto do czynienia z podpuszczaniem Gruzji, podobnym do podpuszczania Polski w roku 1939. Czy nie dlatego właśnie do Tbilisi w charakterze postillon d’amour poleciał pan prezydent Duda, który zresztą wcale nie musi zdawać sobie sprawy ze swojej roli i może uważać, że z tym NATO to wszytko naprawdę. Tymczasem naprawdę może chodzić o poprawienie pozycji negocjacyjnej prezydenta Bidena w genewskich rozmowach. Za ewentualną obietnicę neutralności w konflikcie amerykańsko - chińskim, Rosja z pewnością czegoś by zażądała. Zbytnie wzmocnienie Chin jej też nie jest na rękę, więc obydwie strony mogą być zainteresowane dobiciem targu. W tej sytuacji prezydent Biden mógłby spróbować sprzedać Putinowi Gruzję, podobnie jak w 1945 roku prezydent Roosevelt i Winston Churchill sprzedali Stalinowi Polskę. Czy Putin to kupi, to inna sprawa, ale co to szkodzi spróbować?
Zostałem zdegradowany!
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi między innymi, czy sprzyja reżimowi Aleksandra Łukaszenki, operacji Most, @Konfederacja
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz