Po co komu instytucje kultury czyli sojusz Żydów z esesmanami
Dwa artykuły wpadły mi w oko wczoraj, a właściwie były to wywiady. Jeden mi podesłano, a drugi znalazłem sam. Obydwa pochodzą portalu Krytyka Polityczna i dotyczą kultury. Jeden kultury Śląska, a drugi kultury Żydów, albowiem te dwie kwestie łączą się w Krytyce Politycznej ściśle. Dotyczą one także instytucji kultury, które utrzymuje nasze państwo, w tym Muzeum Żydów Polin i Muzeum Śląskiego.
Zacznę od tytułu pierwszego wywiadu, który brzmi Więcej obywateli polskich służyło w Wermachcie niż w AK. I niech nikt nie myśli, że przeczytałem poza tym tytułem i pierwszym akapitem coś jeszcze. Nie ma to sensu, albowiem w treści są te same, powtarzane od 30 lat brednie, które każdego roku preparuje się na nowo, żeby zainfekować nimi nowe, wchodzące w życie roczniki.
Zacznijmy od razu od kwestii istotnych. Jeśli więcej obywateli polskich służyło w Wermachcie niż w AK, to jest ów fakt wyłącznie powodem do tego, by nigdy już nie dawać Ślązakom żadnej autonomii, albowiem owi obywatele polscy, to w istocie obywatele autonomii śląskiej, funkcjonującej przed wojną. Taka autonomia jest szkodliwa z kilku powodów, po pierwsze podnosi samoocenę agenturze, po drugie, poprzez fakt, że na Śląsku była praca, a być może kiedyś też będzie, ściągają tam podejrzani osobnicy z całego kraju, którzy usiłują odnaleźć się w nowych warunkach i chłoną wszystkie śląskie miazmaty, które – poza mitem modrej kapusty i kluskami – produkowane są w Rzeszy. Przestają mówić po polsku, przestają się ubierać normalnie, stają się karykaturą istoty, którą uważają za Ślązaka lepszej kategorii. I takich przykładów jest mnóstwo, a Gorzelik wcale nie jest najbardziej jaskrawym. Wywiad, który tu zaraz zalinkuje jest rozpaczliwą próbą wymuszenia na państwie polskim finansowania tej czeredy. Oni bowiem, kiedy już przestaną udawać, że pracują, kiedy się już najedzą i napiją, a potem odpoczną, domagają się, by zorganizowano im jakąś rozrywkę. I musi być to rozrywka dotowana, albowiem taka jest w Niemczech i to jest według tych ludzi właściwy trend. Państwo polskie ma dotować instytucje kultury, które będą ponosiły samoocenę separatystów. Po to, by poczuli się oni jeszcze lepiej niż teraz. Oto link
https://krytykapolityczna.pl/kultura/historia/kaja-puto-zbigniew-rokita-slask-wywiad/?fbclid=IwAR06EdfdE4XEQzCtpZZOFyvqyVJi3-l5LerWip6BfCPGY2vkc3liI62DEwM
Pada tam zdanie, że Ślązacy czują się jak przeszczep w ciele Polski, który nie wiadomo czy się przyjął. Powiem tak, jako Polak, mam szczerze dosyć konsumowania na śniadanie, obiad i kolację, mniejszościowych frustracji wynikających nie wiadomo właściwie z czego. To są typowe pretensje do garbatego, że ma proste dzieci. Polska została zredukowana do granic etnicznych. Ludzie robiący wielką politykę w Londynie, Moskwie i USA, wymyślili taką formułę – granice etniczne. Tych granic nigdy nie da się przeprowadzić dokładnie, trzeba zawsze kogoś przesiedlić, albo dać mu wybór. Po wojnie taki wybór ludziom dano. Okoliczności były okropne, ale nie ja je stworzyłem, ani nikt z nas. I dziś, dzieci tych co wybrali chcą, żebym dopłacał do tego, złego ich zdaniem wyboru. A, wypieprzać mi z tym…Istotą tych elukubracji jest to, że kraj nasz ciągle jest za duży, a władzę w nim, co by nie mówić, dzierżą ludzie utożsamiający się z etnosem. A powinni ją dzierżyć inni, którzy inaczej będą rozdysponowywać pieniążki. I nie chodzi bynajmniej tylko o pieniążki na kulturę. Wkrótce skończę 52 lata i wiem, że z tak zwanego dotowania kultury nie wynika nic, obserwuję bowiem ten proceder już trzecią dekadę.
Kiedy jeszcze jeździłem na targi do Katowic przychodził do nas na stoisko taki pan, Ślązak z dziada pradziada, zakorzeniony, osadzony w konkretach, o których Gorzelikowi się nie śniło. I on się zawsze wdawał z delikatnie uszczypliwą pogawędkę z Toyahem, który zawsze sobie na Ślązakach używał. Stał z nami długo i rozmawialiśmy bardzo kulturalnie. Pan ten był górnikiem, mam nadzieje, że jeszcze żyje i czasem tu zagląda. Powiedział mi kiedyś, że przeczytał w życiu dwie tylko książki, pierwszą był Król szczurów, a drugą Dzieci peerelu. Nie wspomniał o żadnej publikacji Muzeum Śląskiego, ani o książce Twardocha, ani też żadnego innego „śląskiego” pisarza. To jest dla mnie koronny dowód na to, tak zwane instytucje kultury, nie tylko na Śląsku, ale w ogóle, są zbędę. Służą one bowiem tylko i wyłącznie do utrzymywania agentury, darmozjadów i kolportowania propagandy wymierzonej w tę grupę, która została przeznaczona do obrabowania. Najważniejszym zaś dowodem na to, jest próba połączenia spraw śląskich z żydami. To jest absurd niemożliwy do utrzymania, z czego ci durnie z Krytyki Politycznej nie zdają sobie sprawy. W tym tekście na temat Śląska jest link do wywiadu z dyrektorem Polin. https://krytykapolityczna.pl/kultura/jerzy-halbersztadt-instytucje-kultury-polin/
Pan ten domaga się wprost pieniędzy i specjalnego traktowania. Ja zaś widząc te wywiady, mogę powiedzieć tylko jedno – tak historia Śląska z pewnością jest trudna, a obywatele autonomii śląskiej, którzy przywdziali mundury Wermachtu z całą pewnością mordowali żydowskie dzieci, dokładnie tak samo jak rodowici Niemcy w te mundury ubrani. Być może dziadek tego entuzjasty Śląska, z którym przeprowadzono pierwszy wywiad też ma na sumieniu jakieś żydowskie dziecko. Myślę, że sprawę powinien zbadać dokładnie IPN. Jak ktoś bowiem dobrowolnie wstępował w struktury zbrodniczej organizacji, a co do tego, że Wermacht był organizacją zbrodniczą, nikt raczej nie ma wątpliwości, nawet Krytyka Polityczna, to zapewne brał udział w pacyfikacjach. I zdarzyło mu się zabijać nie tylko złych, brudnych i niekulturalnych Polaków, ale także czystych i dobrze ułożonych Żydów. Czy nie? Czy może obywatele śląskiej autonomii w niemieckich mundurach mieli jakąś dyspensę od zabijania żydów? Może niech się w tej kwestii wypowie Twardoch?
Na koniec jedna jeszcze kwestia. Celem Krytyki Politycznej jest prowokowanie. To bowiem napędza koniunkturę i przyciąga nowych frajerów, którym się wydaje, że używają mózgu. Ponieważ jednak środowisko to działa w ściśle określonych granicach emocjonalnych, prowokacje mają ograniczoną bardzo formułę, wręcz prostacką. Można je zlekceważyć i unieważnić. Można nawet nie zwracać uwagi na pana Halbersztata, można nie chodzić do Polin, gdzie opowiadają dzieciom o tym, że Żydzi stworzyli cywilizację w Polsce. Można też zapytać dlaczego za pieniądze polskiego podatnika Krytyka Polityczna chce utrzymywać sojusz bogatych przecież Żydów ze śląskimi esesmanami?
O lekarzach
Jak zwykle, w swojej nieopisanej głupocie, obiecywałem sobie niedawno, że już nigdy nie poproszę o nic na blogu żadnego lekarza. Powiedziałem nawet publicznie, że nie lubię lekarzy. Zmieniam teraz uroczyście zdanie – uwielbiam lekarzy, kocham ich po prostu. Dziś mnie bowiem złamali, jak wielki brat Johna Smitha w powieści „Rok 1984”. Ich nieustępliwa postawa, wierność pewnej tradycji i odwaga, powaliły mnie na kolana i sprzed trzeciego odwiedzonego dziś szpitala, nie mając dostępu do komputera, zadzwoniłem do Michała skamląc, żeby umieścił na blogu wpis, że potrzebuję pomocy. Ktoś może spytać dlaczego odwiedziłem aż trzy szpitale. Już odpowiadam. Dwie diagnozy, które postawiono mojej żonie wczoraj były pogodnym bajaniem ludzi, czekających na to, aż covid porwie nas wszystkich wysoko w górę i potem z całej siły walnie nami o ziemię. Jeden pan, bardzo miły i kulturalny przybył tu osobiście, w zielonym stroju kosmity, dokonał oględzin i postawił diagnozę, jak mniemam słuszną. Drugi zaś konsultował się z nami przez telefon, bo taka jest procedura, potwierdził diagnozę tamtego i przepisał dodatkowe leki. Wszystko było okay, ale zapalenie ślinianek ma, pardon, w dupie covida i procedury. Nad ranem znaleźliśmy się w grodziskim SORZE. Jak ktoś kiedyś znajdzie się w pobliżu tego miejsca, niech splunie trzy razy przez lewe ramię, a jak uda mu się złapać czarną wronę, niech ją zarżnie i mury szpitala skropi jej krwią. Potem niech się trzy razy obróci na lewej pięcie i wypowie właściwe zaklęcie. Może go to uchroni przez ektoplazmą, jaką wydziela to miejsce. Przywiozłem tam półprzytomną, płaczącą pacjentkę, która miała dwa razy większą twarz niż normalnie. Nie mogłem wejść do środka. Uspokojony, że wypełniłem swój obowiązek, udałem się do miejsca zamieszkania. Po godzinie odebrałem telefon, że mam ją zabrać, albowiem lekarz dyżurny nie obejrzawszy jej nawet stwierdził, że tam, w tej twarzy jest ropień i on nie będzie go wycinał, bo nie ma stosownych kompetencji. O tym, by podłączyć pacjentkę do kroplówki i dać jej jakiś zastrzyk z antybiotykiem nie było nawet mowy. Tamci dwaj, kazali jej pić dużo, ale już o 3 w nocy jasne było, że o piciu nie może być mowy, bo nie może być mowy o rozwarciu szczęk. Wskazywanie tych okoliczności czarownicom i diabłom z grodziskiego SOR nic nie pomogło. Może gdybym miał tego czarnego gawrona, albo choć czarną kurę…Weźmisz czarno kure – jak pisał Andrzej Pilipiuk.
No i pan doktor kazał nam udać się do naszej przychodni. Tam mieliśmy otrzymać kolejną teleporadę. Nie będę się tu rozczulał nad pacjentką, ani tym bardziej nad sobą, ale jakoś przekonaliśmy lekarza w przychodni, żeby z nią porozmawiał, tak normalnie, jak homo sapiens z homo sapiensem. I się udało. Okazało się, że wczorajsze diagnozy, choć słuszne, nie wzięły pod uwagę dynamicznego rozwoju wypadków w śliniankach. Dostaliśmy skierowanie i mieliśmy jechać do szpitala przy ul. Banacha. Lało. Trwało to i trwało, w drodze pacjentka wyglądała na martwą. W szpitalu przy Banacha nie można zaparkować. Nie można też dowiedzieć się niczego od nikogo. Jakiś biedny żołnierzyna, bo w tym chaosie tylko ci chłopcy, zachowują się w miarę odpowiedzialnie i sensownie, ale są tak zmęczeni, że żal na nich patrzeć, powiedział, że tam nie ma ostrego dyżuru laryngologicznego. No i wskazał nam kolejny szpital – przy Cegłowskiej na Bielanach. Pojechaliśmy tam. Lało. Z parkingiem przy bielańskim jest jeszcze gorzej niż na Banacha. Po prostu nie ma miejsca, a do tego wszędzie jeżdżą samochody budowlańców, którzy rozbudowują obiekt. Pod drzwiami SOR poznałem staruszkę, która w nieznanych mi okolicznościach wepchnęła sobie tutkę do ucha i też chciała się dostać na ostry dyżur laryngologiczny. Bardzo dzielnie szturmowała wejście na SOR. Drzwi bronił jakiś ciężko doświadczony żołnierz z terytorialsów, który składał wszystkim wokół mnóstwo obietnic i wydawało się, że szczerze wierzy w to, że ich dotrzyma. Obok stał jakiś smutny facet. Ten widząc jak zapalczywie tłumaczymy żołnierzowi nasza sytuację, powiedział spokojnie – ludzie ja tu stoję od wczoraj, od dziewiątej.
– Wieczór? – zapytałem
– Nie – on na to – od rana. I wtedy właśnie się załamałem. Bardzo przepraszam, że okazałem się słabeuszem i nie stawiłem czoła okolicznościom, bardzo przepraszam, że jak ostatni mięczak, zadzwoniłem do Michała i poprosiłem go o napisanie tego apelu o pomoc. Nie mogliśmy tam stać do jutra. Okazało się jednak, że jak się pokaże stosowne kwity, to żołnierz wpuszcza ludzi do środka. No i jak raz nasze kwity okazały się stosowne. Było już po dziesiątej. Okay, w takim razie do Michała zadzwoniłem później, ale niedużo później. Widocznie miałem jakieś złudzenia. Na SOR mnie nie wpuścili. Około 15.00, okazało się, że pacjentka idzie na USG ślinianek, a półtorej godziny później, że musi zostać na oddziale. Taka to historia…Idę sobie nalać głębszego, a jutro obejrzę film reżysera nazwiskiem Masaki Kobayashi, zatytułowany „Harakiri”. Jak mi się coś takiego przytrafi, nie będę jeździł po żadnych sorach, mowy nie ma.
Patriotyzm oligarchiczny i idiotyczny
Premier ogłosił, poprawcie mnie jeśli się mylę, że szczepionkę na covid reklamować będą jakieś popularne osoby. Nie wiem co to znaczy dla Mateusza Morawieckiego, ale obawiam się najgorszego. Obawiam się, że na tę okazję przypomną sobie nawet Bohdana Łazukę. Nie to jest jednak istotne, kto będzie ten preparat reklamował. Ważne jest, że premier uważa iż taki zabieg marketingowy może skłonić ludzi do masowych szczepień. Patrzę na to i myślę, że jest to jeden z elementów składowych patriotyzmu idiotycznego. To znaczy władza uprawia politykę życzeniową, przekonując naród, że jako grupa mówiąca jednym językiem, społeczność, diaspora, jak zwał tak zwał, osiągamy jakieś sukcesy, a potem najlepsi z nas, ci którzy te sukcesy osiągnęli mogą z wyżyn swojego autorytetu urabiać resztę. Człowiekiem sukcesu jest bezwzględnie Roksana Węgiel, a także ta druga dziewczynka, która ma romskie pochodzenie, wychowała się w Anglii, ale zdobyła dziecięcą Eurowizję dla Polski. Najlepiej, żeby premier zaangażował obydwie, bo przekaz, który zamierza kolportować przeznaczony jest właśnie dla pokolenia, które się utożsamia z tymi dwiema panienkami. Dla porządku wymienię jeszcze jedną składową patriotyzmu idiotycznego. Jest nią tak zwana literatura werbunkowa, w której prym nieustająco dzierży Łysiak. Chodzi o to, że jak opisze się bohatera, który ma dużego i lecą na niego laski, a do tego jeszcze potrafi jeść nożem i widelcem, a także przeczytał w życiu jedną książkę i jest przy tym młodzieńcem pragnącym poświęcić życie ojczyźnie, to czytelnicy tych treści staną się gotowym materiałem na agentów służb specjalnych. Teraz może coś się w tej kwestii zmieniło, ale przypuszczam, że niewiele. Może tyle, że literatura werbunkowa jest mniej nachalna.
Z takich formatów składa się oferta rządu dla nas. I inaczej nie będzie, musimy przywyknąć, a to oznacza, że musimy stworzyć coś w rodzaju kontrkultury, ale nie w wymiarach znanych z lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. To odpada, bo zaraz się okaże, że Budzyński i Maleńczuk też te szczepionki reklamują, bo zbrakło im na flaszkę.
Prócz oferty dla narodu rząd ma jeszcze ofertę dla oligarchii, w zasadzie próbuje stworzyć rodzimą oligarchię, a czyni to na bazie covida właśnie. Chodzi o to, by spośród wpływowych grup zawodowych, które mają rzeczywisty wpływ na życie każdego z nas, przeciągnąć kilka na swoją stronę. Na razie kokietowani są lekarze. Oni doskonale czują pismo nosem i wiedzą o co chodzi. Pytanie istotne brzmi – na ile zróżnicowana jest ta grupa i na ile rząd może wpływać na nią za pomocą benefitów i zwalniania z odpowiedzialności. Wiadomo bowiem, że konkurencja w tym zakresie jest duża i pierwsza z brzegu firma produkująca jakiś szuwaks do odkamieniania zębów może przebić ofertę Morawieckiego. Co ja mam przeciwko oligarchii? Wiele. Przede wszystkim to, że oligarchia rozumiana tak, jak to się przyjęło rozumieć u nas, w ogóle nie jest oligarchią. To jest grupa ludzi, która kasuje zastraszonych mieszkańców bieda-osiedla, za każdym razem, jak wychodzą z klatki po zakupy do spożywczaka. A czyni to za pomocą bardzo małego scyzoryka, ewentualnie tępej brzytwy. Oligarchia bowiem to grupa, która idzie po wpływy globalne, a nasza może co najwyżej zajumać ipoda z Media Marktu i próbować z tym uciec przed policją. Co nie zmienia faktu, że prawnicy lubią myśleć o sobie jako o oligarchii. Jest to błędny sposób rozumowania. To jednak okaże się dopiero wtedy kiedy państwo nasze będzie likwidowane. Oni zostaną zlikwidowani pierwsi, ale tego nie rozumieją. Myślą, że likwidator będzie ich do czegoś potrzebował. Czy lekarze czują się oligarchią? Niektórzy na pewno tak, ale przypuszczam, że środowisko jest silnie rozwarstwione i przypomina raczej górników z lat siedemdziesiątych. Byli wtedy górnicy, którzy ściskali ręce towarzyszy z KC i robole, którzy zjeżdżali na dół fedrować. Podobnie jest z lekarzami dzisiaj, ale nie zmienia to faktu, że pewna ich grupa otrzymała jakieś propozycje i na bazie tych propozycji będzie próbowała występować w imieniu całego środowiska. Propozycje te, jak sądzę, dotyczą odpowiedzialności. Jak wiemy każdy sprzedawca jest odpowiedzialny za towar który wydaje klientowi. Niestety nie każdy lekarz jest odpowiedzialny za diagnozę, którą stawia i za los pacjenta, który przychodzi do niego po poradę. I ja się o tym przekonałem osobiście przedwczoraj. Piszę o tych oligarchiach, także dlatego, że przypomniała mi się dęblińska trepiarnia w białych kitlach i musiałem sam sobie powiedzieć wprost, że oni by czegoś takiego w życiu nie zrobili. A nie byli to ludzie, z którymi chciałoby się gawędzić czas dłuższy, albo w ogóle mieć z nimi coś wspólnego. Pamiętam, jak ojciec przyniósł mnie na rękach do przychodni, tuż po zamknięciem gabinetu. Pan doktor, w stalowym mundurze, w stopniu pułkownika, laryngolog, bez jednego słowa otworzył na powrót swój gabinet, obejrzał moją nogę, która z jakichś przyczyn odmawiała posłuszeństwa i przepisał lekarstwa, które poskutkowały. A dla tego pana nie było żadnym problemem wyrzucenie pacjenta z gabinetu i puszczenie za nim wiązanki pieśni ludowych o takim natężeniu słów uznanych powszechnie za obelżywe, że mogły od tego spuchnąć uszy. Ta noga, to był chyba zator i obawiam się, że gdyby nie on, nie byłoby tej całej przygody, jaką dziś wspólnie przeżywamy, a ten pan nie był kardiologiem. Czasy te jednak minęły. Rząd zaś układa się z lekarzami, a owe układy mają charakter demaskacji. Rząd im coś proponuje, tak jak się proponuje wpływowej grupie stanowiącej obcy element w etnosie zwiększenie wpływów na tenże etnos. Taką umowę dzierżawną na ludzi. Mogę się mylić, ale tak to wygląda.
Powtórzę – to jest próba stworzenia oligarchii, która w istocie nigdy oligarchią nie będzie. Ta bowiem, działa w innej skali i swoje interesy przenosi i lokuje w miejscach od swojego zamieszkania odległych, albowiem tylko to daje jej władzę rzeczywistą. Średniowieczna Wenecja jest niedościgłym wzorem działania oligarchii. Ludzie, którzy biorą pieniądze za usługi dla polityków i takie same usługi dla koncernów farmaceutycznych, tworząc przy tym jeszcze kontrkulturę prywatnych ośrodków zdrowia, mogą się – w chwili kryzysu – spodziewać samych najgorszych rzeczy. I dla własnego dobra, powinni zacząć myśleć o tych rzeczach już dziś.
Przedwczoraj miałem ochotę zrobić pewien eksperyment. Wiedziałem, że na SORZE w Grodzisku czeka się najmarniej dziesięć godzin na przyjęcie, a przeważnie dwanaście, trzynaście. Zatęskniłem za dęblińską trepiarnią, która nawet jeśli była złośliwa i nie miała duszy, w każdym pacjencie widziała zadanie do wykonania. I wykonanie tego zadania nie zabierało im nigdy więcej niż dwie godziny. Myślałem tak – w jedną stronę samochodem dwie godziny, na SOR w Dęblinie przyjmą mnie od razu. Kroplówka i badanie, nawet jeśli potrwa dwie godziny to góra, potem powrót, też dwie godziny. Wszystko razem załatwiłbym w sześć godzin. W sześć, a nie w dwanaście, nie ruszając się z miasta. No, ale nie chodziło o mnie, a ryzyko jednak jakieś było. Jak mnie coś zacznie boleć tak właśnie zrobię, a potem to opiszę.
Ilustracja © Digitale Scriptor / za: www.tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz