Teatr Telewizji wciąż żyje. Pandemia zahamowała jego produkcje, mieliśmy między marcem i wakacjami niemal całkowitą przerwę, teraz zaś mamy mniej premier – dwie, a nie trzy w miesiącu, jak było jeszcze na początku 2020 roku. Na dokładkę zmieniła się dyrekcja. Ewę Millies-Lacroix, która między rokiem 2016 a 2020 w praktyce odbudowała podupadającą maszynerię tego teatru, zastąpiła w maju teatrolożka Kalina Zalewska.
Kiedy poznaliśmy po wakacjach nowe propozycje Teatru Telewizji, można było odnieść wrażenie pewnej jednostronności – uderzający jest choćby niemal całkowity brak klasyki. Przeważa tematyka historyczna, pojawiła się też współczesna tematyka społeczno-polityczna, swoisty komentarz do kształtu polskiego społeczeństwa, w postaci komedii czy może nawet groteski – jak „Trójkąt bermudzki” Marka Kochana. Dla mnie ten błyskotliwy skądinąd pomysł za bardzo szeleścił publicystyka, i to tą z Twittera.
Zdarzają się wszakże nadal pozycje olśniewające – na czele z „Badylami”, bardzo autorskim, ponadczasowym spektaklem Andrzeja Barańskiego. Największy teatr w Polsce wciąż czerpie z artystycznych zasobów kadrowych całego kraju, występują w nim najznakomitsi aktorzy. Dziś może nawet bardziej jest zapotrzebowanie na jego premiery – od kiedy zamarły sceny pokazujące nam żywy teatr.
Moje typy trzech najlepszych premier:
❶ Tadeusz Różewicz, Marek Gajdziński
„Badyle”
reż. Andrzej Barański
Trzeba zacząć od końca roku. „Badyle” to niesamowita rzecz. Zwyczajność podniesiona do rangi antycznej tragedii. Poezja, typowa dla tego reżysera, przede wszystkim filmowego, wyziera z banalnych miejsc i zwykłych rozmów. Kręci to Barański metodą filmową – w plenerach. Tylko scenki retrospektywne, właściwie migawki, powstały w studiu.
Mamy dwa opowiadanka Tadeusza Różewicza (którego reżyser był artystycznym wychowankiem) – „Ta stara cholera" i „Na placówce dyplomatycznej", pokazywane na przemian. Oba są opowieściami starych kobiet mających poczucie, że nie są potrzebne swoim rodzinom. W pierwszej syn narratorki jest prymitywem, w drugiej – człowiekiem wykształconym, ale efekt jest mniej więcej ten sam, choć matki unikają patosu, są konkretne, nawet męczące w swoich żalach.
Zwieńczeniem okazuje się trzecia fabuła – tekst Marka Gajdzińskiego, młodszego o ponad jedno pokolenie od Różewicza, tłumacza i pisarza, napisany pierwotnie dla radia. O ile Różewicz zostawił nam obrazki realistyczne, o tyle ta historia będzie miała w sobie rys irracjonalny, symboliczny, choć wszystko zacznie się od podwożenia starej kobiety przez parę w średnim wieku – przyjezdnych z Ameryki.
Ta wiązanka, do której Barański przymierzał się od 20 lat, to w sumie triumf życia nad rzeczywistością kreowaną, ozdobną. Teatry od dawna takich rzeczy nie grają - prawie. Tu znalazło się miejsce. Choć dodajmy, nie byłoby tak mocnego wrażenia bez czwórki aktorów. Andrzej Mastalerz. Radosław Pazura. Edyta Olszówka – każde z nich gra po trzy postaci z trzech tekstów. Ale prawdziwą mistrzynią okazuje się Ewa Dałkowska – w roli trzech kolejnych matek. Jej rolę omawiam osobno.
❷ Marian Hemar
„Cud biednych ludzi”
reż. Zbigniew Lesień
Wrocławski aktor i reżyser zaskoczył sięgając po tekst do tej pory niegrany. Hemar, mistrz komedii i musicalu, okazuje się autorem moralitetu. Asymilowany Żyd – człowiekiem zafascynowanym i przesiąkniętym katolicką etyką.
Zza bohaterów tej opowieści o cudownym uzdrowieniu kobiety, dla której mąż gotów jest zrobić wszystko, wyzierają niewesołe stosunki społeczne II Rzeczypospolitej. I toczy się poważna dysputa: co jest złym czynem, a co dobrą intencją, co cudem, a co iluzją. Co wymaga podejścia racjonalnego, a co można dopuścić jako czynnik rozstrzygający wiarę. Czy naprawdę – pytanie zadaje Sędzia Śledczy grany przez Zdzisława Wardejna – wszystko wiemy o otaczającym nas świecie?
Zostało to opowiedziane spokojnie, celnie, bez zbędnej afektacji i przerysowań, choć równocześnie w tempie pasującym do przypowieści będącej po części kryminałem. Siłę stanowi warszawsko-wrocławska obsada: Zdzisław Wardejn, Krzysztof Wakuliński, Jerzy Zelnik, Michał Lesień, Mariusz Kilian, Zbigniew Waleryś, Małgorzata Rożniatowska, Krystyna Tkacz, a nade wszystko Rafał Fudalej w roli Józefa Bylejaka, nieszczęsnego męża nieszczęsnej żony.
❸ Jan Parys, Jacek Suchecki
„Negocjator”
reż. Jarosław Żamojda
Dawny polityk napisał wspólnie z zawodowym scenarzystą swoistą skróconą biografię swojego duchowego opiekuna ojca Józefa Innocentego Bocheńskiego, nietypowego dominikanina, sportsmena i intelektualisty. Osią opowieści jest wszakże jedno znamienne zdarzenie. W roku 1982 energiczny wciąż, choć 81-letni zakonnik emigrant odegrał rolę negocjatora między władzami szwajcarskimi i polską tajemniczą grupą antykomunistyczną, okupującą ambasadę PRL w Bernie.
Ale ten spektakl, choć chwilami kojarzy się z dawnym telewizyjnym teatrem faktu, nie tylko rozbija oschłość paradokumentalnej formy kryminalnym suspensem. Poza tym wątkiem zdołano pokazać nam w skrócie życie osoby nietuzinkowej, fascynującej. To się ogląda. Znaleziono formułę aby pomieścić i wojenne losy ojca Bocheńskiego , który nie wahał się sięgnąć po karabin pod Monte Cassino, i jego powojenne zmagania z komunizmem, i wysiłki, aby w Szwajcarii godzić logikę z wiarą katolicką.
Dziesiątki postaci, krótkie sceny, a wszystko trzyma się kupy. Postaci są żywymi ludźmi, a nie przyczynkami do tej czy innej sytuacji. To zasługa kogoś, kto to wszystko złożył: Jarosława Żamojdy. Świetny operator, a czasem reżyser (film „Młode wilki”) umie nas przekonać, że gonimy tajemnicę za tajemnicą. Łącznie z zagadkowym finałem.
No i galeria znakomitych aktorów, nie tylko nieoceniony Sławomir Orzechowski – ojciec Innocenty. To galeria postaci: od Pawła Paprockiego rysującego nam w kilkadziesiąt sekund osobowość generała Władysława Andersa po Redbada Klynstrę w roli znakomicie uchwyconego, przecież nie przez podobieństwo fizyczne, rzecznika Urbana, czy Łukasza Mateckiego, szefa peerelowskiego wywiadu.
Poza wszystkim zaś, już chyba tylko w Teatrze Telewizji można usłyszeć tak niepoprawne polityczne poglądy, choćby na temat pacyfizmu, cytowane serio i z aprobatą.
I już poza podium, chcę wymienić jeszcze jedno przedstawienie:
● Wojciech Tomczyk
„Bezkrólewie”
reż. Jerzy Machowski
To przedstawienie nie spodobało się nikomu. Liberalni i lewicowi krytycy nie lubią sztuk Tomczyka z zasady. Dramat powstał w roku 2010 – inspiracją była smoleńska tragedia. Nie wystawił go żaden teatr. Z kolei konserwatywni krytycy mieli pretensje, że reżyser pominął bezpośrednie odniesienia do smoleńskiej katastrofy stawiając na uniwersalną opowieść o ludziach wykorzenionych, politykach uciekających od własnego narodu (gwarantuję, że i tak było czytelnie). Machowski powoływał się na zgodę samego Tomczyka, który taką bardziej ponadczasową wersję akceptował.
Byłem jednym z nielicznych, którzy ten spektakl kupili. Tak pisałem po premierze odwleczonej z powodu covidowych trudności: „Mamy tu bez liku znaczeń, aluzji, przyczynków do zastanowienia się nad polską historią, choć nie dostajemy żadnego zdarzenia opowiedzianego dosłownie, od początku do końca. Tomczyk, autor piszący dużo, wznosi się tu na wyżyny teatralnej umowności zwalniającej nas z ciągłego pytania: o czym jest dana scena czy fragment.
Młody reżyser Jerzy Machowski wyczyścił tekst z bezpośrednich odniesień do Smoleńska. Zmienił też kilka niuansów fabularnych. A zarazem nie zmienił najważniejszego: to jest dobitne pytanie o sens narodowej wspólnoty. O to kim jesteśmy. Kim jesteśmy 'my', a kim 'oni'. Szkoda, że klimat kataklizmu odwraca trochę uwagę od tego ważnego kulturalnego zdarzenia".
Dodam, że zdarzenia, które i poza pandemią miało małe szanse na docenienie – z powodu logiki polaryzacji. Dostaliśmy klimat stężonego absurdu, wzmacniany kapitalnymi, biorącymi wszystko w nawias, pokracznymi dekoracjami Aleksandry Gąsior i muzyką Ignacego Zalewskiego nawiązującą do rozmaitych znanych motywów.
Grane to było chwilami niemal jak komedia, co zwiększa skojarzenia ze Sławomirem Mrożkiem (choć można się w tekście dopatrzeć literackich odniesień do wielu innych autorów i motywów).
No i dostaliśmy chyba jeden z najbardziej perfekcyjnych zespołów aktorskich. Spośród całej szóstki wyróżniłem aż dwie osoby: Andrzeja Mastalerza i Krzysztofa Szczepaniaka.
● Najlepsza aktorka – Ewa Dałkowska
Zwracałem już uwagę na prostotę jej gry przy okazji „Wieczernika” Ernesta Brylla – z roku 2019. Mówi jakby z wysiłkiem, chwilami prawie monotonnie, a emanuje od niej tak potężna dawka prawdy. Prosta kobieta w jej wykonaniu staje się, zwłaszcza w końcówce „Badyli”, wielką metaforą ludzkiego losu na etapie starości. Nagle zza prawie jednostajnych, starczych żali wygląda rozpacz, wręcz drapieżna, drwiąca sobie ze świata, ale przecież niemniej przez to tragiczna.
● Najlepszy aktor – Rafał Fudalej
Za mało korzysta się z potencjału tego aktora o wiecznie chłopięcym wyglądzie. W roli Bylejaka w „Cudzie biednych ludzi” był ujmujący, w finale tragiczny. Także w tym przypadku prostota podążała przed aktorską techniką, skłonnością do gierek. I bardzo dobrze.
● Człowiek orkiestra – Andrzej Mastalerz
To aktorski człowiek-orkiestra. W „Badylach” zagrał trzy całkiem różne role, ale najbardziej niesamowity był w trzeciej z nich: ekscentrycznego Amerykanina, który – manipulując rzeczywistością – zdaje nam się nagle być kieszonkowym diabełkiem. W „Bezkrólewiu” jako Karczmarz niby jest ludowy, zwyczajny, a przecież to rola pełna ironii, pastiszowa. Mrożkowa.
● Aktor w roli postaci charyzmatycznej – Sławomir Orzechowski
Aktor, którzy przyzwyczaił nas do postaci ekspansywnych, gruboskórnych, czasem po prostu niemądrych, tu wziął na barki i udźwignął całą siłę osobowości ojca Józefa Innocentego Bocheńskiego. Imponujące wydało mi się studiowanie tej postaci przez Orzechowskiego, poznawanie jej od strony szczegółu. On się nim naprawdę zafascynował. Może bez tego jego kreacja nie byłaby tak przekonująca.
●Aktor najzabawniejszy – Krzysztof Szczepaniak
Jako Kolo, najmłodszy z grupy oportunistów w „Bezkrólewiu”, buduje postać tak rozkosznie przerysowaną, tak naznaczoną rysem jakiegoś infantylnego szaleństwa, a jednocześnie budzącą przewrotna sympatię, że można by rzec: to jest postać na miarę talentu Szczepaniaka. Przekraczającego swobodnie granicę między zabawą, groteską i jednak liryzmem. Jego chwilami satyryczne, a chwilami całkiem absurdalne, dialogi z Karczmarzem-Mastalerzem to mistrzostwo świata aktorów różnych generacji, którym przydarzył się talent do zabawy światem i ludźmi.
● Aktorka najzabawniejsza – Ewa Konstancja Bułhak
Redbad Klynstra w swojej wersji „Zemsty” Aleksandra Fredry mniej postawił na humor, bardziej na spostrzeżenia. Ale akurat Podstolina Ewy Bułhak to jakby trochę odrębna część tej opowiastki. Ona tam przywędrowała, ze swoim wybujałym, ekscentrycznym erotyzmem, z jakiegoś własnego świata. Niezależnie już od tego, że jest to postać najzabawniejsza ze wszystkich w tym mikroświatku, na tej odrębności polega chyba aktorska charyzma. Ta postać rozsadza nawet swoje literackie ramy, gra poza tekstem.
● Liryczny duet – Emilia Komarnicka-Klynstra i Wojciech Solarz
Sztuka Magdy Wołłejko „Duet, czyli recepta na miłość” wydała mi się cokolwiek błaha. Ot kolejna romantyczna komedyjka ozdobiona piosenkami z Kabaretu Starszych Panów. Przyrządzona przed Adama Sajnuka leciutko, ale bez poważnych następstw dla naszej wiedzy o świecie. Para aktorów wypełniająca sobą całą przestrzeń, zdawała się jednak grać samych siebie. Możliwie, że to złudzenie, ale takimi złudzeniami mierzymy tak zwaną prawdziwość roli.
O Solarzu poprzednia szefowa Teatru Telewizji powiedziała, że trzeba było dla niego napisać sztukę o miłości. A on był na dokładkę bardzo autentycznym w swoich emocjach, przykuwającym uwagę swoją niejasną dla widza walką wewnętrzną, szefem grupy terrorystycznej w „Negocjatorze”. Facetem, który do końca skrywa tajemnicę.
☞ Najlepsze filmy roku 2020
Ilustracje:
fot.1
fot.2-6,8-10,12 © brak informacji / za: Film Polski
fot.7,11 © Stanisław Loba / za: TVP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz