I. Wojna plemienna
„Ameryka też się sypie, to osobny rozdział / Bill Clinton palił trawę, ale się nie zaciągał” – rapował w latach 90. Kazik w pamiętnym kawałku „12 groszy”. Patrząc na to, co dzieje się dziś w Ameryce, różne ekscesy Clintona można wręcz wspominać z nostalgiczną łezką. Czym bowiem jest zapalenie skręta czy zabawianie się ze stażystkami w porównaniu z rozrywającą obecnie Stany Zjednoczone wojną domową? Wszak z tym mamy do czynienia – na naszych oczach trwa swoista druga wojna secesyjna, tyle że zamiast Unii i zrewoltowanej Konfederacji teraz ścierają się ze sobą dwa polityczne i społeczne plemiona. Pierwsze poważne sygnały narastającego konfliktu dały znać o sobie jeszcze podczas kampanii przed wyborami prezydenckimi w 2016 r., kiedy to Hillary Clinton obrażała wyborców Trumpa, pokazując stosunek lewicowo-liberalnego establishmentu do pogardzanych „rednecków” z prowincji. Pro-Trumpowi aktywiści spod znaku altprawicy nie pozostali dłużni, prowadząc w Internecie kampanię wymierzoną w lewicowy polityczno-medialny mainstream i walnie przyczyniając się do finalnego zwycięstwa swego kandydata. To jednak były jedynie wstępne utarczki harcowników, niewykraczające w sumie poza kampanijny standard.
Prawdziwa wojna rozpętała się po wygranej Trumpa – amerykańskie i światowe lewactwo zwyczajnie nie przyjęło tego faktu do wiadomości, usiłując w odruchu niekontrolowanej wściekłości zdelegitymizować jego prezydenturę. Elity wygraną Trumpa potraktowały w kategoriach osobistego upokorzenia, zniewagi wyrządzonej im przez ciemny motłoch, jakoby zmanipulowany przez „populistę”. Nieliczne analizy pokazujące rzeczywiste przyczyny poparcia dla Donalda Trumpa, takie jak zapaść zdezindustrializowanej prowincji czy potrzeba symbolicznego dowartościowania jej mieszkańców, ginęły w ogłuszającym, medialnym jazgocie. Już wtedy, na samym początku, usiłowano obalić legalnie wybranego prezydenta, negując jego demokratyczny mandat pod pozorem tego, że w liczbach bezwzględnych Hillary Clinton otrzymała nieco więcej głosów bądź insynuując rzekomą ingerencję rosyjskich służb. Ówczesną metodą były masowe demonstracje przeciwników Trumpa – nawiasem mówiąc, część ich uczestników była opłacona ze specjalnych funduszy wyasygnowanych przez George’a Sorosa.
Warto w tym miejscu odnotować pewien dogmat ideologiczny, typowy dla współczesnych liberałów – dogmatem tym jest „demokracja liberalna” jako jedyna dopuszczalna forma rządów. Kiedy demokracja jest „liberalna”? Po odarciu ze wszystkich pięknych słówek wtedy, gdy największy wpływ na polityczną rzeczywistość mają liberałowie – samozwańczy nadzorcy i mentorzy, pouczający ze swych wyżyn społeczeństwo. Jeśli społeczeństwo się tym „autorytetom” podporządkowuje, wówczas wszystko jest w porządku i demokracja kwitnie. Jeżeli natomiast wyborcy się zbuntują, wówczas mamy złowrogi „populizm”, który należy bezwzględnie zwalczać – i tak właśnie postąpiono z Trumpem, rozpętując histeryczną nagonkę i antagonizując społeczeństwo, w ciągu kilku lat doprowadzając je do stanu wrzenia oraz będącej jego efektem wojny plemiennej.
II. Eskalacja konfliktu
Kolejną odsłoną tej wojny wypowiedzianej własnemu państwu i narodowi przez rosnące w siłę lewactwo były oczywiście protesty spod znaku Black Lives Matter, których prowodyrzy, wspierani przez skrajnie lewicowe skrzydło demokratów, nawet nie ukrywali, że chodzi im o wtrącenie Stanów Zjednoczonych w stan anarchii. Ulice amerykańskich miast zapłonęły ogniem pożarów, wszechobecnej przemocy, rabunków i wandalizmu – oglądając te obrazki można było wręcz odnieść wrażenie, że obserwujemy relacje z wydarzeń w jakiejś Wenezueli czy innym „państwie upadłym”. I tutaj trzeba powiedzieć, iż amerykańskie władze wykazały się zaskakującą niemocą. Do haniebnej historii przejdzie widok policjantów klękających w przepraszającym geście przed rozwydrzonym motłochem czy zgrai antifiarzy okupujących tygodniami dzielnicę Seattle (tzw. Capitol Hill Autonomous Zone) i zamieniających ją w strefę bezprawia. Niestety Trump, poza gniewnymi pohukiwaniami, nie zdobył się na stanowczą reakcję, np. użycie wojska i sądzę, że przyczyniło się to do jego wyborczej porażki, bo niemożność zapanowania nad szerzącą się anarchią zawsze działa na niekorzyść władzy.
Dopiero na tym tle można właściwie ocenić wtargnięcie 6 stycznia grupy zwolenników Trumpa do Kapitolu. W kontekście opisanych wyżej, pozbawionych jakichkolwiek hamulców poczynań drugiej strony i potwierdzonego szeregu wyborczych przekrętów można nawet dziwić się, że ulało im się tak późno. Dotąd bowiem manifestacje wyborców republikańskich przybierały wyjątkowo (zważywszy na okoliczności) pokojową formę. Osobną sprawą jest kwestia ewentualnej prowokacji. Po zamachach 11 września 2001 r. rządowe budynki w USA są chronione jak twierdze, tymczasem dziwnym trafem tego dnia Kapitol zabezpieczała jedynie garstka policjantów. Do tego, wedle relacji świadków, wśród protestujących kręciły się osoby, które widziano wcześniej na zadymach Antify. Kolejną zagadkową kwestią jest koincydencja czasowa – do wtargnięcia doszło przed zaplanowanymi przesłuchaniami w sprawie fałszerstw i nieprawidłowości wyborczych. W efekcie zajść, po wznowieniu obrad z przesłuchań zrezygnowano i gładko przyklepano elekcję Bidena.
Jednak objęcie prezydentury przez duet Joe Biden–Kamala Harris nie oznacza bynajmniej końca wojny domowej. Ukradzione wybory będą dzieliły amerykańskie społeczeństwo jeszcze przez długie lata, a kilkadziesiąt milionów wyborców Trumpa nie rozpłynie się w powietrzu. Jak podnoszą komentatorzy, „Trump odejdzie, ale trumpizm zostanie”. Dalsza eskalacja społecznego konfliktu jest tym bardziej prawdopodobna, że w Partii Demokratycznej coraz większą rolę odgrywa neomarksistowska skrajna lewica, której przedstawicielkami są właśnie Kamala Harris czy spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Ludzie ci to czystej wody komuniści, którzy będą starali się realizować swą agendę wszelkimi możliwymi metodami – a to jest murowany przepis na frontalne starcie z konserwatywnym elektoratem Trumpa. Sam Trump też raczej nie zamierza odejść z polityki i wyraźnie szykuje się do roli lidera prawicowej części opinii publicznej, często pogardzanej bądź ignorowanej przez waszyngtońskie salony, zamieszkującej zaniedbany i zapomniany interior, nad którym postępowe elity jedynie przelatują samolotami w drodze z jednego wybrzeża na drugie. Ludzie ci za sprawą Trumpa po raz pierwszy od bardzo dawna poczuli moc sprawczą i nie pozwolą się z powrotem wtrącić w stan politycznej bierności.
III. Cel – zniszczyć Trumpa
Zaognianiu nastrojów sprzyja również postawa demokratów, którzy otwarcie pokazują, że samo odsunięcie Trumpa od władzy im nie wystarczy – oni chcą go trwale zniszczyć, przebić osinowym kołkiem i zakopać sześć stóp pod ziemią. Krótko mówiąc, dyszą żądzą odwetu zarówno na Trumpie, jak i jego wyborcach. Stąd pomysły w rodzaju pozbawienia Trumpa prezydentury (na dosłownie kilka dni przed końcem kadencji!) pod pozorem niezdolności do wykonywania obowiązków, odebrania mu dostępu do kodów atomowych czy równie absurdalne projekty wszczęcia procedury impeachmentu. Z kolei uczestnicy protestu w Kapitolu są obecnie zwalniani z pracy, a prawicowi wyborcy masowo banowani w mediach społecznościowych. Mało tego – lansujące lewackie „ideolo” korporacje Big Tech chcą całkowicie wyrugować „trumpistów” z przestrzeni internetowej i przypuściły atak na będący alternatywą dla Twittera serwis Parler, za pomocą którego komunikowali się zwolennicy Trumpa. Google Play i App Store wycofały tę aplikację ze sprzedaży, natomiast Amazon zawiesił świadczenie usług hostingowych, w wyniku czego Parler z dnia na dzień zniknął z sieci. Podsumowując, Stany Zjednoczone właśnie wkroczyły na drogę pełzającego totalitaryzmu i pozostaje wielką niewiadomą, czy amerykańskie społeczeństwo zachowało jeszcze dość sił witalnych, by przezwyciężyć ten proces.
Autor publikuje w sieci pod nickiem „Gadający Grzyb”.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz