WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Wściekły generał: zabawy, spory, ekologia polityczna, fundamenty światów, odpowiedzialność zbiorowa i dlaczego Morawiecki został premierem…

Zabawy i spory


      Jeszcze nie przebrzmiały echa epitetów, jakimi „kobiety” obrzuciły Jerzego Owsiaka, zarzucając mu „dziaderstwo”, które w ustach kobiet postępowych jest obelgą jeszcze większą, niż „katolstwo”, a nawet „kaczyzm” - a już mamy nowe i to nawet dwie siurpryzy. Jeśli chodzi o „dziaderstwo”, to dziadersem może zostać każdy, nawet taki, co nie jest ani „katolem”, ani nawet „kaczystą”, - właśnie jak pan Owsiak. Wystarczy tylko, żeby naraził się baberstwu – bo jedną z odmian dziaderstwa jest właśnie baberstwo. Taka babera pasuje jak ulał do opisu Boya-Żeleńskiego: „stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał, a nigdy nie był człowiekiem”, więc nic dziwnego, że reaguje „wkurwieniem” na każdy nawet cień sprzeciwu. Dlatego właśnie aktywistki „rewolucji macic”, jako wiodącą cechę swego stanu emocjonalnego, a nawet – intelektualnego – wysuwają właśnie „wkurwienie”, podobne w objawach do znanej od dawna wścieklizny. Ale podobnie jak epidemia zbrodniczego koronawirusa, co to raz przygasa, by zaraz powrócić w postaci drugiej, albo i trzeciej „fali”, również baberstwo podlega fluktuacjom. Obecnie „rewolucja macic” znajduje się w fazie wygasania, chociaż pani Marta Lempart przy każdej okazji odgraża się, że będzie dusić wrogów nie tylko „macicą”, ale i gołymi rękami. Jednak na te bezsilne złorzeczenia mało kto już zwraca uwagę. Jeszcze kilka miesięcy temu było inaczej i tym właśnie tłumaczę sobie pierwszą siurpryzę. Oto Wielce Czcigodny poseł Pupka wymarzył sobie, że stanie na czele ruchu, który złowrogiemu reżymowi stawia ultimata i w ten sposób zostanie liderem politycznej sceny naszego bantustanu, ale usłyszał krótkie: „wypierdalaj”. W tej sytuacji wykombinował sobie, że powinien wystąpić z ofertą programową, to znaczy – opowiedzieć obywatelom, jak to on i pozostali Umiłowani Przywódcy Platformy Obywatelskiej, będą przychylali im nieba. Jak pomyślał, tak zrobił i oto przed kilkoma dniami, po długotrwałych spękaniach, które zwykle towarzyszą trudnym porodom, Wielce Czcigodny poseł Pupka zwrócił się do narodu polskiego z „Nowym Otwarciem”. Była to garstka banałów, a jedynym konkretem była zapowiedź likwidacji TVP Info. Najwyraźniej musiało ono zajść za skórę i Wielce Czcigodnemu posłowi Pupce i niedoszłemu prezydentowi Rafałowi Trzaskowskiemu. Oprócz tej kategorycznej zapowiedzi obydwaj Umiłowani Przywódcy rozmarzyli się na całego i zaczęli opowiadać, jak to zdobędą władzę. Ma być tak: cała opozycja zostanie zjednoczona i pod przywództwem Wielce Czcigodnego posła Pupki obali znienawidzony reżym, używając w tym celu 276 parlamentarnych szabel. Sęk w tym, że Wielce Czcigodny poseł Pupka komenderuje zaledwie – a i to nie do końca - 133 posłami – bo tylu tworzy parlamentarną reprezentację „Koalicji Obywatelskiej”, to znaczy – Platformy z satelitami w rodzaju „Nowoczesnej”, podczas gdy reżym opiera się na 234 posłach, to znaczy – zaledwie trzech powyżej większości bezwzględnej. Liczba 276 wzięła się stąd, że tylu posłów potrzeba, by obalać weto prezydenta, Muszę powiedzieć, że Wiece Czcigodny poseł Pupka, podobnie jak i pan Trzaskowski, zachował się powściągliwie, bo przecież mogli sobie z takim samym skutkiem wymarzyć posiadanie większości konstytucyjnej, to znaczy – przynajmniej 306 posłów. Skoro tego nie zrobili, to być może dlatego, że poczucie rzeczywistości nie opuściło ich do końca. Mimo to Lewica, na którą najwyraźniej Wielce Czcigodny poseł Pupka liczył, ustami Wielce Czcigodnej posłanki Żukowskiej, z pierwszorzędnymi korzeniami i obydwoma „orientacjami”, odebrała mu ostatnią nadzieję na to, że mu się podporządkuje, podobnie jak PSL z satelitami.

      W rezultacie „Nowe Otwarcie” spaliło na panewce, chociaż posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska też próbowała podlizać się aktywistkom „rewolucji macic”, zapowiadając jakiś „zespół aborcyjny”, czy może „poaborcyjny” – bo dokładnie nie usłyszałem, ale chyba skończyło się to zanim się zaczęło – podobnie jak prezydentura posągowej pani Małgorzaty. Ale naigrawania z „Nowego Otwarcia” Wielce Czcigodnego posła Pupki ucichły na wieść o kryzysie w Zjednoczonej Prawicy. Jak wiadomo, tworzy ją PiS, Porozumienie i Solidarna Polska. W ubiegłym i jeszcze poprzednim roku, prezes Porozumienia, Wielce Czcigodny i pobożny Jarosław Gowin podskakiwał Naczelnikowi Państwa, zwłaszcza stawiając mu ultimatum w trakcie przygotowań do majowych wyborów prezydenckich. Naczelnik Państwa takich upokorzeń ani nie zapomina, ani nie puszcza płazem i oto okazało się, że statut Porozumienia przewiduje trzyletnią kadencję wszystkich władz. Wielce Czcigodny i pobożny poseł Gowin został prezesem Porozumienia w roku 2015, więc powinien zostać wybrany ponownie w roku 2018, kiedy jeszcze o epidemii zbrodniczego koronawirusa nikt nie słyszał. Tak się jednak nie stało, bo Wielce Czcigodny zapomniał zwołać kongres partii i urzędował w charakterze prezesa siłą inercji. Dotychczas nikomu to nie przeszkadzało, ale akurat teraz Wielce Czcigodny pan Adam Bielan z Parlamentu Europejskiego, do którego Umiłowani Przywódcy zazwyczaj zsyłani są na polityczną emeryturę – więc pan Bielan spenetrował prawdę o Wielce Czcigodnym pośle Gowinie – że mianowicie nie jest on żadnym prezesem „Porozumienia”, tylko że władzę tę sprawuje właśnie on, jako przewodniczący Konwencji Krajowej partii. Na takie dictum Wielce Czcigodny i pobożny poseł Gowin najpierw „zawiesił”, a potem wyrzucił pana Bielana i Wielce Czcigodnego posła Kamila Bortniczuka, który posła Bielana poparł. Jednak poseł Bielan odwołał się do Sądu Koleżeńskiego, który uznał, że to on ma rację, że to on teraz kieruje partią i że powinien jeszcze w tym roku zwołać kongres, który lege arstis wybierze nowego prezesa Porozumienia. Pobożny poseł Gowin zaczął podobno Naczelnikowi Państwa znowu stawiać jakieś ultimata, że mianowicie wyprowadzi trzódkę posłów Porozumienia z rządowej koalicji, w następstwie czego rząd utraci większość w Sejmie, kiedy 15 posłów Porozumienia odejdzie sobie gdzie indziej. Ale to ultimatum chyba nie zrobiło na Naczelniku Państwa wielkiego wrażenia, bo doskonale on pamięta, że posłowie Porozumienia kandydowali w wyborach z list PiS, bo samodzielnie nikt by ich prawdopodobnie nie wybrał, więc mając przed sobą alternatywę z postaci lojalności wobec Wielce Czcigodnego i pobożnego posła Gowina, a instynktem samozachowawczym, pójdą za głosem instynktu. I chociaż Wielce Czcigodny twierdzi, że trzyma reprezentację parlamentarną Porozumienia „w garści”, to gdyby kazał im zrezygnować z różnych konfitur władzy i pójść w nieznane, to w garści mógłby trzymać nie 15 posłów, tylko coś zupełnie innego, „co wstydzę się powiedzieć sam”.

      Tymczasem po raz kolejny odezwał się Kukuniek, tym razem zapowiadając, że „stanie na czele” walki o wolność słowa i na początek przedstawił listę największych szatanów. Listę otwiera pan dr Sławomir Cenckiewicz, a zaraz po nim występuje niżej podpisany, wyprzedzając i Naczelnika Państwa i ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka i Rafała Ziemkiewicza i Janusza Korwin-Mikke oraz wielu innych. Ciekawe, czy listę tych szatanów Kukuniek układał sam, czy też pomagał mu w tym jakiś stary kiejkut – ale tak czy owak, ponieważ listę ułożył wprawdzie były, niemniej jednak prezydent, to siłą rzeczy ma ona charakter dokumentu quasi-urzędowego. Ładny interes!



Ekologia polityczna


      Od polityki uciec niepodobna – twierdziła koleżanka Anna Bojarska, studentka podyplomowego Studium Dziennikarskiego przy Uniwersytecie Warszawskim, na przełomie lat 60- tych i 70-tych. I chyba miała rację, bo prędzej, czy później wszystko zostanie przeżarte polityką, czyli staraniami o uchwycenie, albo utrzymanie władzy. Wbrew bowiem lansowanej przez rozmaitych pięknoduchów definicji, jakoby polityka stanowiła „roztropną troskę o dobro wspólne”, doświadczenie historyczne poucza nas, że to nieprawda, że „dobro wspólne”, cokolwiek by to nie znaczyło, jest bez wahania poświęcane na ołtarzu władzy. Tak było i jest w przypadku tworzenia państw i imperiów tak było i jest w przypadku organizacji wyznaniowych. Polityka występuje w życiu społecznym, co możemy właśnie obserwować w postaci „rewolucji macic”, której celem jest wyzwolenie „kobiet” spod władzy patriarchalnej, a nawet w życiu rodzinnym, co zauważył Honoriusz Balzac pisząc, że „małżeństwo jest walką aż do śmierci”. Co więcej – wygląda na to, że polityka występuje również w zaświatach – bo strącenie Szatana do piekła nastąpiło wskutek buntu przeciwko Stwórcy Wszechświata. Ta powszechna obecność polityki bierze się stąd, że gatunek ludzki, podobnie jak wiele innych gatunków przyrodniczych, tworzy stada hierarchiczne, w których walka o władzę przesądza o korzyściach genetycznych i życiowych. Na przykład w wataże wilków prawo do rozmnażania się ma wyłącznie para alfa, która też jako pierwsza się posila do syta, podczas gdy osobnikom stojącym w hierarchii najniżej, przypadają resztki. Widzimy zatem, że występuje tu dużo podobieństw, a podstawową różnicą między społecznościami ludzkimi, a hierarchicznymi stadami zwierzęcymi jest podstawa hierarchii. W stadach zwierzęcych jest to siła i odwaga (Konrad Lorenz podaje przykład „starego” w stadzie pawianów, które w swojej wędrówce napotkało zarośla, gdzie mógł kryć się lew. Stado zatrzymało się w bezpiecznej odległości, a na rozpoznanie wyruszył „stary” pawian sam jeden), podczas gdy w społecznościach ludzkich te podstawy są bardziej skomplikowane. Na przykład wnuk protoplasty Żydów Abrahama, Jakub uzyskał dające pozycję w hierarchii ojcowskie błogosławieństwo podstępem. Ten przykład pokazuje, że nie ma rzeczy, których nie dałoby się wykorzystać dla polityki, a jedną z nich jest ekologia.

      Ekologia jest to, najogólniej biorąc, nauka o funkcjonowaniu przyrody, a ściślej – zależnościami między organizmami, a środowiskiem, w którym żyją. Nie ulega bowiem wątpliwości, że środowisko determinuje, jeśli nie wszystkie, to w każdym razie wiele aspektów funkcjonowania organizmów. Dlatego właśnie organizmy dysponują „wiedzą aprioryczną” i na przykład ludzki noworodek nie musi uczyć się oddychania powietrzem, bo tę umiejętność ma wdrukowaną już w embrionalnej fazie swego życia. Badanie tych zależności jest oczywiście szalenie ciekawe i prowadzi do różnych wniosków, między innymi – również politycznych. W rezultacie na bazie ekologii pojawił się ekologizm, czyli system poglądów określających stosunek człowieka do przyrody, to znaczy – prawidłowy stosunek do przyrody. A jaki stosunek człowieka do przyrody jest prawidłowy? Aaa, o tym decydują specjaliści, którzy z tego tytułu mogą, a właściwie powinni decydować o postępowaniu ludzi, czyli sprawować nad nimi władzę – oczywiście dla dobra gatunku ludzkiego, ale również dla dobra innych gatunków, a także - „planety”, jako takiej. Jednym z dogmatów ekologizmu, na którym opierają się jego uroszczenia do panowania nad ludźmi, jest przekonanie, iż człowiek to znaczy – gatunek ludzki - stanowi dla środowiska i dla „planety” poważne, jeśli nawet nie największe zagrożenie. W zależności od oceny stopnia tego zagrożenia ekologiści dzielą się na umiarkowanych, w różnych zresztą odcieniach i tak zwanych „głębokich”, których m.in. reprezentuje prof. Paweł Erhlich, głoszący potrzebę zredukowania liczebności gatunku ludzkiego najwyżej do miliarda osobników, bo w przeciwnym razie w połowie XXI wieku gatunek ten będzie pożerał być może nawet 80 procent zasobów, wskutek czego dla innych gatunków już niewiele, albo nawet nic nie zostanie.

      Ale nie tylko z tego tytułu. Ludzie eksploatują ukryte w skorupie ziemskiej nośniki energii, z czego powstaje dwutlenek węgla, który powoduje globalne ocieplenie. W związku z tym należy wypowiedzieć dwutlenkowi węgla bezlitosną wojnę, gwoli ratowania „planety” przed zagładą, bo dalszy postęp globalnego ocieplenia doprowadzi Ziemię do sytuacji, w jakiej znajduje się Wenus, gdzie jakiekolwiek życie w znanych nam formach nie jest możliwe ze względu właśnie na panującą tam temperaturę. Z tego spostrzeżenia natychmiast skorzystali ludzie obdarzeni zmysłem handlowym, świadomi, iż „z wszystkiego można szmal wydostać, tak, jak za okupacji z Żyda”. Toteż w 2015 roku zawarte zostało w Paryżu międzynarodowe porozumienie gwoli ograniczenia globalnego ocieplenia do 1,5 stopnia Celsjusza, a szczegółowe wytyczne zostały zawarte w tzw. „pakiecie katowickim” z roku 2018 – bo tam właśnie odbywał się „szczyt klimatyczny”. Generalnie chodzi o zredukowanie emisji tzw. „gazów cieplarnianych” to znaczy – głównie dwutlenku węgla w ciągu najbliższych 30 lat co najmniej o 40 procent, a jak się uda o więcej, to tym lepiej. Środkiem służącym wyegzekwowaniu pożądanych zachowań jest ustanowienie dopuszczalnych limitów emisji dwutlenku węgla – ale jeśli ktoś chciałby wyemitować go więcej, to musi dokupić sobie dodatkowe limity. W ten sposób powstał mechanizm „wypłukiwania złota z powietrza” - o czym już Józef Piłsudski wspominał dla zilustrowania jakiegoś absurdu. Jest to sytuacja całkowicie zgodna z tzw. „prawem Lityńskiego”. Otóż za pierwszej komuny, w środowiskach opozycji demokratycznej panowała moda na doprowadzanie do logicznej skrajności rozmaitych posunięć partii, co dostarczało znakomitej rozrywki. Jednak Jan Lityński przestrzegał, by nie mówić o tym głośno, „bo jak oni to usłyszą, to na pewno to zrobią.” Dla lepszego przekonania rozmaitych sceptyków, że trzeba na gwałt ratować planetę, handełesi wypłukujący złoto z powietrza uruchomili nastolatków, z których najsławniejsza okazała się panna Greta Thunberg, wodząca za nos największych światowych dygnitarzy.

      Ale handełesi to jedna sprawa, a merytoryczna strona zagadnienia to sprawa druga. Kiedy w Stanach Zjednoczonych przez cztery lata z rzędu trafiły się bardzo surowe zimy, głoszenie dogmatu o globalnym ociepleniu stało się trochę ryzykowne, ale raz uruchomionego mechanizmu nie można było, ani też nikt nie chciał zatrzymać, toteż zmieniony został cel wszystkich przedsięwzięć. Już nie chodziło o walkę z „globalnym ociepleniem”, ale o walkę ze „zmianami klimatycznymi”. To było bezpieczniejsze, bo wiadomo, że klimat się zmienia, więc tak czy owak będzie z czym walczyć. Walkę zaś można prowadzić pod warunkiem, że te przyczyny tych wszystkich zmian klimatycznych zostaną przypisane działalności ludzkiej. W ciągu ostatnich 30 lat mnóstwo ludzi, zwłaszcza młodych, w to uwierzyło, z czego dla handełesów wypływa korzyść dodatkowa, bo energia młodzieży nie kieruje się przeciwko nim, tylko wychodzi naprzeciw ich najskrytszym marzeniom.

      Tymczasem przypisywanie zmian klimatycznych działalności człowieka wcale nie jest takie oczywiste. Na przykład pory roku zmieniają się tylko dlatego, że promienie słoneczne zmieniają kąt swego padania. Nie ma to nic wspólnego z działalnością człowieka, tylko z nachyleniem osi ziemskiej do płaszczyzny ekliptyki. Ale młodzi ludzie, nawet ze średnim wykształceniem, w ogóle nie wiedzą, dlaczego zmieniają się pory roku – o czym mogłem kilkakrotnie przekonać się osobiście podczas zajęć ze studentami jeszcze na długo przed wybuchem epidemii, w następstwie której nawet sam minister edukacji proponuje obniżyć kryteria egzaminów maturalnych.

      Ale mniejsza z tym, bo warto odpowiedzieć na pytanie, jak to właściwie jest z tym klimatem; ociepla się, czy nie? Bardzo możliwe, że się ociepla – tylko z jakiego powodu? Będąc w Kanadzie zwiedzałem muzeum dinozaurów, w którym eksponowane też były modele Ziemi w różnych epokach geologicznych. Zwróciło moją uwagę, że w epoce kredy poziom mórz był o 200 metrów wyższy od obecnego i nawet na biegunach nie było czap lodowych, bo średnia temperatura w strefach biegunowych wynosiła 4 stopnie Celsjusza powyżej zera. Jeszcze cieplej było w paleogenie, bo klimat tropikalny panował nawet na 45 stopniu szerokości geograficznej. Musiało zatem być wtedy znacznie cieplej niż na przykład teraz - ale wtedy nikt nie eksploatował paliw kopalnych, ani nie było przemysłu emitującego gazy cieplarniane. Dlaczego w takim razie w tych epokach było ciepło, a potem, to znaczy – w neogenie - się ochłodziło i na przykład Antarktydę pokrywał już lodowiec, być może o grubości 5 kilometrów? Pod koniec neogenu lądolód pokrywa już znaczną część Ziemi, więc musiało ochłodzić się jeszcze bardziej. Potem, w czwartorzędzie, to się ochładzało, to się ocieplało; były co najmniej cztery zlodowacenia: Gunz, Mindell. Riss i Wurm. Dlaczego tak było?

      Warto zwrócić uwagę, że Ziemia, wraz z całym Układem Słonecznym, krąży wokół centrum Drogi Mlecznej. Rok galaktyczny, czyli jedno okrążenie, trwa około 250 mln lat. Dinozaury żyły więc zaledwie w poprzednim roku galaktycznym. Ale Układ Słoneczny wraz z Ziemią nie okrąża centrum galaktyki ściśle w osi swojego ruchu. Poddany działaniu grawitacyjnemu innych gwiazd, obiega oś swojego ruchu wzdłuż jakby spirali. Kręgi tej spirali mają olbrzymie rozmiary, bo też średnica Drogi Mlecznej liczy sobie około 100 tysięcy lat świetlnych. Poruszając się wzdłuż tych kręgów, Układ Słoneczny przechodzi przez rozmaite strefy; raz przez strefy „czystej” próżni, a znowu innym razem przez strefy trochę zanieczyszczone. Wystarczy, że ilość promieniowania słonecznego docierającego do Ziemi zmieni się o 1 procent, a może nawet ułamek procenta, by zaraz się ochłodziło, albo ociepliło. Jeśli tedy Układ Słoneczny przechodzi przez strefę zapyloną to jest zimno, ale jeśli stopień zanieczyszczenia się zmniejszy, to może zacząć się ocieplać. Jednak na te wszystkie uwarunkowania ludzie nie mają najmniejszego wpływu i emisja dwutlenku węgla wskutek działalności człowieka jest 20 razy mniejsza od ilości pochodzącej ze źródeł naturalnych – ale to nie przeszkadza, by gwoli stworzenia jeszcze jednego pretekstu dla polityki rozpętać histerię porównywalną do paniki spowodowanej zbrodniczym koronawirusem.



Wściekły generał, "przemiana" Leszka Millera i Robert Mazurek, który zmusił mnie do wysiłku





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi między innymi o Danielu Passencie, Tomaszu Lisie, Leszku Millerze, Włodzimierzu Cimoszewiczu, Leopoldzie Staffie, a także Robercie Mazurku i jego stylu prowadzenia rozmów. Pan Stanisław poleca ponadto książki Mieczysława Jałowieckiego "Na skraju imperium" i "Pamiętniki 1939-1945" Adama Ronikiera.



Odpowiedzialność zbiorowa


      Ryba psuje się od głowy – powiada popularne porzekadło – i pasuje to jak ulał do systemu prawnego naszego bantustanu. Oto konstytucja, w obronie której stają i niezawiśli sędziowie i postępowe, chociaż „wściekłe” kobiety i oczywiście – sodomici i gomoryci oraz – jakże by inaczej? – Kukuniek, co to z konstytucją podobno sypia – więc ta konstytucja stanowi, że nasz bantustan jest „demokratycznym państwem prawnym”, które w dodatku – jakby tego było mało – „urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej”. To duża sztuka, by w tak krótkim zdaniu zmieścić tyle nonsensów, ale – jak powiada poeta – „gdy władzę twórczy szał ogarnie, to nie ma dla niej rzeczy trudnej” – a cóż dopiero, gdy uczestnikiem „grupy trzymającej władzę” był prezydent Aleksander Kwaśniewski? Chodzi o to, że nie ma takiego zwierzęcia, jak „demokratyczne państwo prawne”. Albo demokratyczne – albo prawne. Demokracja bowiem kieruje się zasadą, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, podczas gdy Prawo opiera się na zasadach które nie są uzależnione od żadnej Liczby, tylko od Słuszności. Na przykład zasada volenti non fit iniuria, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda, jest słuszna, niezależnie od tego, czy ktoś się za nią opowiada, czy nie opowiada się nikt.

      Ta zasada tkwi u podstaw systemu prawnego państwa wolnościowego, podczas gdy podstawę demokratycznego systemu prawnego tworzą lotne piaski masowych nastrojów. Jak pouczał średniowieczny filozof Duns Szkot, konsekwencją przyjęcia sprzeczności wewnętrznej jest cokolwiek, jest wszystko – toteż nic dziwnego, że jeśli Trybunał Konstytucyjny i to niekoniecznie pod przewodnictwem pani Julii Przyłębskiej – stawał w obliczu problemów przekraczających mozliwości umysłu ludzkiego, to jako podstawę swoich rozstrzygnięć przyjmował art. 2 konsttytucji – właśnie ten o „demokratycznym pańastwie prawnym”. Powołując się na ten bełkot można udowodnić dosłownie wszystko, chociaż z drugiej strony każdy taki dowód tworzą jedynie pozory logiki, bo tak naprawdę, to reguły rozumowania są całkiem inne. Znakomitego przykładu dostarcza uzasadnienie orzeczenia TK do oceny ustawy tzw. „lustracyjnej” z czerwca 2007 roku. Jest ono godne uwagi nie tylko z tego powodu, że praktycznie zablokowało lustrację, ale również dlatego, że zgłoszono do niego aż 9 zdań odrębnych, a przede wszystkim, że na 41 zakwestionowanych przepisów tej ustawy, Trybunał zakwestionował aż 40 na podstawie wspomnianego art. 2 konstytucji. Ale najwięcej wesołości wzbudza to, że wśród tych 9 zdań odrębnych, połowa polegała na skrytykowaniu wyroku za jego surowość wobec ustawy, a druga połowa – za jego lagodność. Jest rzeczą oczywistą, że wszyscy autorzy zdań odrębnych nie mogli w tej sytuacji mieć racji. No dobrze – ale którzy mieli rację, a którzy nie – i dlaczego? Poszukiwania odpowiedzi na to pytanie nakazywałaby logika, ale okazało się, że rozumowanie autorów zdań odrębnych z logiką nie miało nic wspólnego. To, czy ocena ustawy była skrytykowana za surowość, albo za łagodność zależało… od daty nominacji! Pierwsza grupa sędziów TK uzyskała swoje nominacje przed 2005 rokiem, podczas gdy druga – po tej dacie. Taka ci to była w praktyce sławna niezawisłość sędziowska i to na długo przedtem, zanim pani Julia Przyłębska objęła przewodnictwo Trybunału. Z drugiej strony sędziowie muszą kierować się jakimiś kryteriami, więc jeśli nie można logiką, to czemu nie datą nominacji? Okazuje się, że Duns Szkot miał rację, więc nie ma co się tak tą niezawisłością nadymać.

      Rozpisałem się o tych wstydliwych zakątkach systemu prawnego i wymiaru sprawiedliwości naszego bantustanu, bo skłoniła mnie do tego jeszcze jedna okoliczność. Oto u podstaw tego systemu teoretycznie leży zasada indywidualizacji odpowiedzialności karnej i cywilnej, to znaczy – że każdy w zasadzie odpowiada za to, co sam zrobił. Od tej zasady, jak zresztą od każdej – są wyjątki – i jednym z nich jest art. 430 kodeksu cywilnego. Stanowi on, że odpowiedzialnością za szkodę wyrządzoną czynem niedozwolonym można obciążyć kogo innego, niż sprawcę tego czynu – ale muszą być spełnione jednocześnie trzy warunki: po pierwsze – że czynność będąca czynem niedozwolonym, została sprawcy przez tę inną osobę zlecona, pod drugie – że podczas wykonywania czynności będącej czynem niedozwolonym sprawca podlegał kierownictwu tej drugiej osoby i po trzecie – że podczas dokonywania tej czynności stosował się do jej instrukcji. Wydawałoby się, że zrozumienie tego nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego, ale nic podobnego! Oto pani sędzia Anna Łasik z niezawisłego – „oczywiście niewątplywie” sądu w Poznaniu przyznała milion złotych odszkodowania za tak zwane „molestowanie” – ale nie od sprawcy, tylko od zakonu Chrystusowców, do którego ów sprawca tempore criminis należał. Powołała się przy tym – a jakże! – właśnie na art. 430 kodeksu cywilnego, chociaż ani jeden ze wspomnianych trzech warunków nie został nawet uprawdopodobniony. Wydawało się, że ten wyrok nie ostanie się przed również niezawisłym – jakże by inaczej – Sądem Apelacyjnym, ale gdzie tam! Sąd Apelacyjny przyklepał go w całej rozciągłości. W ten sposób obydwa sądy ostentacyjnie odeszły od zasady indywidualizacji odpowiedzialności, w stronę zasady odpowiedzialności zbiorowej, zaś Sąd Najwyższy – co prawda przy podmienionym w międzyczasie składzie – odrzucił kasację zakonu, potwierdzając tym samym zasadę odpowiedzialności zbiorowej.

      W tej sytuacji trudno się dziwić, że niezawisły sąd w Opolu przyznał panu Tomaszowi Komendzie, wrobionemu w gwałt i morderstwo i skazanemu na więzienie 12 milionów złotych zadośćuczynienia – ale niestety nie od sprawców tej – najłagodniej mówiąc – pomyłki sądowej, a mniej łagodnie – od sprawców tej zbrodni – tylko od Bogu ducha winnych obywateli! Bo to obywatele będą musieli część swoich podatków przeznaczyć na zadośćuczynienie panu Komendzie, podczas gdy prawdziwi sprawcy żadnej odpowiedzialności nie poniosą. Tymczasem zasada indywidualizacji odpowiedzialności wymagałaby obciążenia obowiązkiem zadośćuczynienia panu Komendzie w kwocie 12 milionów złotych autorów tego wyroku, to znaczy – pana sędziego Mariusza Wiązka, pełniącego funkcję ludowego komisarza w stowarzyszeniu „Iniuria”, czy „Iustitia”, jego kolegi ze składu sądzącego oraz trzech ławników – bo tej niesprawiedliwości dopuścili się wszyscy, działając wspólnie i w porozumieniu. Odpowiedzialnością trzeba by objąć również sędziów sądu apelacyjnego, którzy pierwotną karę więzienia podwyższyli do lat 25. W przeciwnym razie będzie to zachęta dla następnych sędziów do lekkomyślności, albo i gorzej – by gwoli poprawiania statystyki wrabiać kogo się da – bo nawet jeśli sprawa się wykryje, to i tak zapłacą podatnicy.

      Ta sytuacja może zgodna jest z zasadą demokracji, ale na pewno nie z zasadą państwa prawnego. Żeby tę sprzeczność usunąć trzeba wykreślić z konstytucji zasadę nieusuwalności sędziów. Jak wielokrotnie mówiłem i pisałem, muszą oni czuć nad sobą bat – ale tego bata nie powinno się wkładać w ręce rządu, tylko w ręce obywateli. Każdy sędzia w swoim okręgu sądowym musiałby co 5 lat – jednocześnie z wyborami prezydenckimi – poddać się weryfikacji przez obywateli – i jeśli nie uzyskałby przynajmniej bezwzględnej większości głosów obywateli głosujących, to wylatywałby z sądownictwa beż żadnego odwołania. Wtedy były przynajmniej jakiś powód obciążania podatników odpowiedzialnością za szkody wyrządzone skutek pomyłek, czy zbrodni sądowych – że brali udział w powierzaniu takiemu sędziemu pełnienia swego urzędu – bo teraz nie mają na to najmniejszego wpływu.



Chwieją się fundamenty światów


      Nie jest dobrze. Nie tylko dlatego, że właśnie pojawiła się nowa, brazylijska odmiana zbrodniczego koronawirusa, jeszcze bardziej zaraźliwa, niż ta brytyjska czy południowoafrykańska, chociaż plusem dodatnim jest to, że – jak zapewnił minister zdrowia Brazylii – wszystkie szczepionki są przeciw niej skuteczne, podobnie jak margaryna mleczna przeciw ciąży. Za pierwszej komuny, kiedy pojawiły się przejściowe braki masła, tak właśnie partia reklamowała margarynę – więc na tym przykładzie widzimy, że ciągłość jest większa, niż nam się wydaje. Ale jest w tej sytuacji również plus ujemny, bo szczepionkę pod nazwą „Sputnik” wyprodukowała też Rosja, więc w tej sytuacji tylko patrzeć, jak pojawi się transsyberyjska mutacja zbrodniczego koronawirusa, na którą skuteczna będzie jedynie szczepionka rosyjska. Ciekawe, co w tej sytuacji zrobi rząd “dobrej zmiany” - o ile oczywiście przetrwa zawirowania w „Porozumieniu” między Jarosławem Gowinem, a Adamem Bielanem – czy mianowicie kupi rosyjską szczepionkę, czy też będzie nas przekonywał, że te amerykańskie są znacznie skuteczniejsze od „Sputnika”, bo ludzie nimi zaszczepieni, nawet jeśli który by umarł, to jak gdyby nigdy nic – ożyje. Ale nie jest dobrze nie tylko z powodu pojawiania się nowych mutacji zbrodniczego koronawirusa lecz przede wszystkim - z narastającego napięcia w stosunkach z Naszym Najważniejszym, jeśli nie Jedynym Sojusznikiem. Wprawdzie rząd dobrej zmiany z Naczelnikiem Państwa na czele, spekulował na wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa, ale los, a konkretnie – amerykańska żydokomuna - zdecydowała inaczej i w rezultacie prezydentem u Naszego Najważniejszego został Józio Biden, a Donald Trump właśnie został zaciągnięty przed oblicze niezawisłego sądu senatorskiego, który go osądzi w związku z niedawną inwazją na Kapitol.

      Na domiar złego, niezawisły sąd w Warszawie dopuścił się świętokradztwa, nakazując pani Barbarze Engelking i panu Janowi Grabowskiemu przeproszenie pani Filomeny Leszczyńskiej za obsmarowanie jej stryja w sensacyjnej powieści „Dalej jest noc”. Na widok tego świętokradztwa szef Światowego Kongresu Żydów pan Lauder ogłosił, że jest „przerażony” wybrykiem tubylczego sądu, który z rozmysłem “dławi” wysiłki „uczonych” oraz wyraził nadzieję, iż nadejdzie dzień, w którym takie decyzje zostaną pozostawione historykom, a nie politykom, czy sądom. Po tym uderzeniu w stół od razu odezwały się nożyce w postaci pana Michała Schuldricha, głównego rabina Rzeczypospolitej, który swoimi słowami wyraził tę samą myśl i nadzieję.

      Ciekawe, że w uchwalonej w roku 1998 ustawie o IPN włączony tam na życzenie strony żydowskiej art. 55, przewidujący karalność tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, czyli każdej próby podważenia zatwierdzonej do wierzenia wersji historii, przyznaje prawo ostatniego słowa w dyskusjach historycznych właśnie prokuraturze i sądom – ale wiadomo, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Dlatego też urzędniczka Departamentu Stanu, kierowanego obecnie przez pana Blinkina z pierwszorzędnymi korzeniami białostockimi, pani Cherrie Daniels, a ze swego strony pan Bix Aliu, charge d`affairs ambasady USA w Warszawie, zaćwierkali z tego samego klucza – że to karygodna „ingerencja w dyskurs akademicki”. Widać, że wraz z objęciem prezydentury USA przez Józia Bidena powstała sytuacja podobna do opisanej przez Juliana Tuwima w koszmarnych czasach sanacji tyle, że a rebours, czyli z odwrotnej pozycji: „czasy są takie, że gdy Żydek pierdnie, zaraz szukają źródła w Kominterdnie”. Jak widzimy, tresura obejmuje nie tylko maseczki, „dystans” czy „szczepionki”, ale również - niezawisłe sądy. Ciekawe, czy niezawisły sąd apelacyjny odważy się zatwierdzić ten wyrok, czy też uniesie się słusznym gniewem i nakaże pani Filomenie Leszczyńskiej przeprosić panią Engelking i pana Grabowskiego za swoją zuchwałość.

      Ale to jeszcze nic w porównaniu z projektowanym podatkiem od reklam zamieszczanych w niezależnych mediach, skromnie i dla zmylenia przeciwnika nazwanym „składką”. Niezależne media głównego nurtu, z żydowską gazetą dla Polaków na czele, natychmiast wszczęły akcję protestacyjną, publikując czarne, żałobne ekrany, zamiast „ulubionego programu”. Ciekawe, że te same niezależne media nie chciały nawet pisnąć w obronie innych niezależnych mediów, którym Zuckerbergi bez uzasadnienia blokowały programy czy wstrzymywały „monetyzację”, ale wiadomo: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie. Wprawdzie pan red. Michnik dawno temu się zaklinał, że gotów by oddać życie w obronie prawa swego wroga do swobody wypowiedzi, ale wiadomo, że takie frazesy powtarza się za Volterem nie z przekonania, tylko – żeby było ładniej – a tak naprawdę to chodzi o to, co pięknie ujął Mikołaj Machiavelli – że łatwiej przeżyć śmierć ojca – niechby nawet w postaci świętej zasady obrony wolności mediów – niż utratę ojcowizny. A tu przecież chodzi o szmalec – więc nic dziwnego, że płomienni szermierze wolności słowa zawyli jednym głosem. Nie tylko zresztą oni, ale również zasiadający w Senacie Naszego Najważniejszego Sojusznika Wielce Dostojny Robercik Menendez i pani Magdalena Albright, co to, będąc sekretarzem stanu USA, nie mogła się zdecydować, czy jest Żydówką serbską, czy może czeską, no i oczywiście – pan Bix Aliu. Chodzi im o to, że „wolne media”„kamieniem węgielnym demokracji”, a media z opodatkowanymi przychodami z reklam – już nie – i że Stany Zjednoczone „zawsze”... - i tak dalej. Te same Stany Zjednoczone, które nie ośmieliły się nawet kwiknąć, kiedy Zuckerbergi zablokowały urzędującego prezydenta. Co tu ukrywać; te zapewnienia nie są specjalnie wiarygodne, chyba, że chodzi o media żydowskie – bo w ich obronie USA gotowe są użyć nawet swego arsenału jądrowego.

      Tak, czy owak, może to mieć konsekwencje dla stosunków naszego bantustanu z Naszym Najważniejszym Sojusznikiem. Dotychczas uważałem PiS za ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – i tak jest nadal – ale różnica polega na tym, że jeszcze kilka lat temu w kontrze wobec PiS stał tylko obóz zdrady i zaprzaństwa, czyli polityczna ekspozytura Stronnictwa Pruskiego, podczas gdy teraz, Nasz Najważniejszy Sojusznik zawczasu przygotował sobie alternatywę wobec PiS w postaci ruchu 2050 pana Szymona Hołowni. Nie jest tedy wykluczone, że awantura z pobożnym posłem Gowinem może być początkiem procesu, którego efektem będzie przebudowa sceny politycznej naszego bantustanu; jasnym idolem zostanie pan Szymon z panem Kobosko za plecami, a w miejsce „dobrej zmiany” pojawi się Zmiana Jeszcze Lepsza, zbudowana z resztek po Platformie Obywatelskiej i PiS, w której nasz mniej wartościowy naród tubylczy będzie musiał się zakochać.



Teraz trochę lepiej rozumiemy, dlaczego Mateusz Morawiecki został premierem…





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi, dlaczego ma swój kanał na YouTube, jaka jest dziejowa rola Polski, jakie wprowadziłby zmiany w Polsce, gdyby miał taką możliwość, ruchu Szymona Hołowni, Mateuszu Morawieckim, Jerzym Waldorffie, Konfederacji, spotkaniu generała Wojciecha Jaruzelskiego z Rockefellerem, podczas którego rozmawiali o nowym porządku politycznym, który będzie obowiązywał.




© Stanisław Michalkiewicz
12-14 lutego 2021
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA






Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz