Kariera Nikodema Dyzmy, serial całkiem nieśmieszny
Próbowałem, po wielu latach, obejrzeć serial zatytułowany Kariera Nikodema Dyzmy, uznany cztery dekady temu za jeden z najlepszych, polskich seriali. Niestety poniosłem klęskę, mimo iż kilka razy się uśmiechnąłem, to jednak przez większość czasu przesiedziałem przed ekranem z zasłoniętymi oczami. To prawda, że zwykle oglądam w ten sposób wszystkie filmy, ale zawsze bardzo się staram i zmuszam się do patrzenia. Tym razem się nie dało. Mam za sobą także próbę zmierzenia się z prozą Tadeusza Dołęgi Mostowicza, również zakończoną klęską. Próbowałem kiedyś przeczytać książkę Świat pani Malinowskiej. Chyba nawet ją przeczytałem, ale zaraz potem musiałem wszystko zapomnieć, tak strasznie żenujące były te treści. Ja wiem, że Tadeusz Dołęga Mostowicz był najlepiej zarabiającym pisarzem w dwudziestoleciu, ale to tylko świadczy źle o tym okresie i czytelnikach, którzy tę prozę konsumowali. To jest jedna histeria. Tak to trzeba określić. Książki Dołęgi-Mostowicza to projekcje histeryka, który musi być zawsze w centrum uwagi. I zrobi wszystko, by tę uwagę na sobie skupić. To jest demaskatorskie oczywiście i myślę, że gdyby ktoś wpadł na pomysł, by za pomocą bata i rozpalonego żelaza nauczyć pisania Szymona Hołownię, to uzyskałby ten sam efekt. Hołownia pisałby jak Dołęga Mostowicz, może nawet zostałby milionerem, choć mam nadzieję, że nie, bo muszę się pocieszać, iż od czasów przedwojennych wydorośleliśmy trochę i nie ekscytujemy się już głupstwami tak strasznymi.
Oczywiście przyjmuję do wiadomości, że Dołęga Mostowicz zginął jak bohater broniąc mostu na Czeremoszu w miejscowości Kuty, przed nacierającymi sowietami, osamotniony, ostrzeliwując się z karabinu maszynowego. To jednak utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nie potrafił radzić sobie z emocjami i z tego wynikła cała jego literatura. No, a dodatkowo obrobiona przez polskich, powojennych filmowców, zyskała ona urok lafiryndy udającej hrabiankę. W zasadzie nie wiadomo z kogo szydzi w tej książce Tadeusz Dołęga Mostowicz, albowiem życie ziemiaństwa nie wyglądało tak, jak to jest tam pokazane, na pewno zaś nie wyglądało tak, jak to jest pokazane w serialu. W zasadzie możemy przyjąć za pewnik, że autor Dyzmy, postanowił nieco ukryć degrengoladę środowisk władzy w II RP, dodając do niej niczym nie pasującą przyprawę do zupy, jakieś niby szlacheckie środowisko, złożone z brawurowych dziwek rozbijających się samochodami po umajonej kwieciem ojczyźnie. Wszystko to wygląda strasznie. Jedyną postacią, która ratuje ten film, mimo iż odgrywa kogoś absolutnie nieprawdopodobnego, jest Wojciech Pokora. To jemu zawdzięczamy, że nie idziemy zwracać treści żołądka po obejrzeniu tego serialu. Rozumiem, że Dołęga-Mostowicz miał opinię krytyka sanacji i to jest paszkwil na tę sanację, ale to mnie wcale nie uspokaja, albowiem rozwiązania, jakie zasugerowane są w tym filmie, wskazówki dotyczące postaw, nie pocieszają mnie wcale.
Prócz Żorża Poniemirskiego w całej tej produkcji jest jeszcze jedna pozytywna postać, na której skupia się nienawiść autora, scenarzysty, reżysera, czytelników i widzów. Tym człowiekiem jest Leon Kunik alias Leon Kunicki, przedstawiany jako hochsztapler i aferzysta. Kunicki nie jest żadnym aferzystą. Jest to człowiek świadomy bezbłędnie wyczuwający koniunktury, człowiek, który mógłby być ministrem, ale brak mu siły przebicia. Kojarzy on ową siłę błędnie, albowiem wydaje mu się, że jego słaba pozycja towarzyska wynika z braku kultury i stosunków. To nieprawda. Kunicki nie może wejść na salony, bo tam rządzą gangsterzy lepsi od niego, ale ich akurat w filmie nie widzimy. Ludzie ci kręcą jak chcą postaciami stanowiącymi dla Dyzmy tło, czyli tymi wszystkimi ministrami Jaszuńskimi, pułkownikami Waredami i resztą. Kim jest więc sam Dyzma? Człowiekiem, na którego cała ta czereda może zrzucić odpowiedzialność. Nie jest bowiem uwikłany, nie ciągnie się za nim nic, co w oczach tej niby elity, stanowiłoby kompromitację. Przez sam fakt zaś pojawienia się i kilku przypadkowych gestów oraz słów, staje się pożądanym kompanem dla wszystkich, albowiem widzą w nim oni człowieka, który im nie zagraża, a do tego daje złudne poczucie mocy. Kunickim się brzydzą, bo ma za sobą jakieś afery dotyczące podkładów kolejowych. Święci Pańscy, cóż to jest afera podkładowa wobec postawy takiego Zyndrama-Kościałkowskiego, czy innych prominentnych działaczy politycznych międzywojnia? Dyzma zaś, kradnąc pomysły Kunickiego staje się dla mężczyzn kompanem, a dla znudzonych niby-hrabianek ogierem, który wreszcie interesuje się nimi, a nie ich majątkiem i pozycją. On sam w ogóle nie rozumie sytuacji, w jakiej się znalazł i to zostało zaplanowane jako mechanizm wywołujący sytuacje komiczne. Niestety one nie są komiczne. Dyzma wrabiający Kunickiego, do spółki z policją jest gorszy niż Wałęsa śmiejący się z Olszewskiego w sejmie, w czerwcu 1992. Serial Kariera Nikodem Dyzmy jest w ogóle serialem zasmucającym i demaskującym tak zwaną elitę przedwojenną, ludzi całkowicie bezradnych wobec wyzwań, jakie postawiło przed nimi życie i polityka, ludzi którzy wierzą w mit mocnego człowieka i jak ognia unikają odpowiedzialności skupiając się wyłącznie na tym, co można by nazwać przyjemnością, gdyby nie było tak okropnie żenujące.
Oglądałem ten serial z ciężkim sercem, krzywiąc się bez przerwy, także z tego powodu, że widywałem czasem na ulicy i w monopolowym Bohdana Łazukę, który mieszka tu niedaleko. No, a w tym filmie jest on szefem zespołu baletowego, w lokalu gdzie Dyzma ze swoimi kompanami ze sfer bywa notorycznie. Łazuka śpiewa tam piosenki i tańczy, raz przebrany za Cygana, a raz za dziewczynę. I to jest coś absolutnie koszmarnego.
Przerwałem oglądanie w połowie przedostatniego odcinka. Nie zabrałem się za to, co uważane było za demaskacje ostateczną, czyli sceny, w której elita powierza mocnemu człowiekowi ster rządów państwa. No, a on waha się, czy ten ster przyjąć. Na nic szał Żorża Poniemirskiego, który mówi, że Dyzma to oszust, na nic wyczyny samego Dyzmy, który nie radzi sobie z żadną sytuacją. Potrzeba posiadania bohatera, na którego można zwalić wszystko, jest przemożna. I ona była także przemożna później, w naszych czasach, kiedy wykreowano Wałęsę, po to, by reszta tych durniów udających angielskich lordów, francuskich filozofów i amerykańskich biznesmenów, mogła dyskutować ze sobą nawzajem w mediach o problemach nieistotnych dla nikogo. Czekając, rzecz jasna na to, aż ktoś się skompromituje za nich, aż ktoś za nich coś załatwi, aż wszystko samo się rozwiąże. I to się niestety nie zmieniło do dziś. Zmienia się tylko postać Nikodema Dyzmy, albowiem ludzie ci niesłychanie szybko się zużywają, trwała jest tylko potrzeba posiadania kogoś takiego. Może to być Wałęsa, może to być Kijowski, Lempartowa, Hołownia, ktokolwiek. Warunek jest jeden, on nie może mieć zielonego pojęcia o co chodzi i musi brać na siebie odpowiedzialność. Tylko wtedy bowiem życie ludzi, którzy żyjąc za państwowe pieniądze uważają się za wybrańców nabiera sensu, tylko wtedy…
Geniusze
Miałem dziś pisać o Wajdzie, ale napiszę o Orlińskim. Pisałem o nim może ze dwa razy, bo dawno temu zaglądał na mój blog i próbował polemizować z naszymi treściami. Było to żałosne. Od kilku dni media trąbią, że Orliński zrezygnował z pracy w gazowni i poszedł uczyć chemii w szkole. Zrezygnował, albowiem giganci medialni wespół z rządem PiS dobijają wolne media. Szczególnie żal Orlińskiemu śledztw dziennikarskich, które w warunkach dyktatury mediów elektronicznych nie będą możliwe, ale za to będzie możliwa dyskusja na ich temat, pobijająca klikalność czyli fałsz w czystej postaci. Kaczyński, działający w zmowie z googlem, chce dodatkowo wprowadzić podatek od reklam, który całkiem zniszczy wolne media. W zasadzie nie wiadomo co powiedzieć, po przeczytaniu tych idiotyzmów. Gazownia przez dekady całe karmiła się pieniędzmi podatników kosząc honoraria za publikowanie reklam spółek skarbu państwa i wtedy Orliński uważał, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo to „Kali ukraść komuś krowa”. Dziś udrapowany w szaty wieszcza, który już osiem lat temu przepowiadał dzisiejszą klęskę w swojej znakomitej książce, odchodzi w siną dal, do jakiegoś pokoju nauczycielskiego. Orlińskiemu nic się oczywiście nie stanie, podobnie jak i innym geniuszom, którzy przez lata całe, poprzez swoje teksty, sprawiali, że życie czytelników gazowni było pełniejsze, głębsze i bardziej intensywne. Będą pisać książki o niczym, wspominając swoje przeszłe życie. To znaczy co dokładnie? Głównie honoraria i wygodę tego życia, które to atrakcje zakończyły się raz na zawsze, bo media globalne nie mogą dalej utrzymywać takich darmozjadów, mając do dyspozycji dziesięć razy tańszych mediaworkerów, przypieprzających do światu do nocy za jakiś psi grosz. I teraz pytanie – czy Orliński i reszta mogli odwrócić ten trend? Mogli, ale nie chcieli, albowiem ilość wyjść awaryjnych, jakie sobie zabezpieczyli na wypadek nadchodzącego armageddonu była duża i katastrofa nie niepokoiła ich wcale. Tym głupiej dziś wybrzmiewają lamenty pana Orlińskiego, który śpiewa tęskną pieśń o taborach cygańskich, odjeżdżających ku linii horyzontu. I aż dziwne, że nie potrafi porównać rynku mediów w Polsce z rynkiem mediów brytyjskich, gdzie nikt jakoś nie lamentuje z powodu podatku do reklam i nikt nie porzuca pochopnie miejsca w redakcji. Ja oczywiście podejrzewam, że Orliński został z gazowni wywalony, a jego lament ma ów fakt ukryć, ale wobec tego, że rzeczywiście, w Polsce oni się nie mogą utrzymać, nie ma to znaczenia. Dlaczego nie mogą się utrzymać? Bo są nikim. Nie mają żadnego rzeczywistego poparcia poza środowiskowym. To znaczy nie mają czytelników, odbiorców swoich treści. Orliński twierdzi, że będzie pisał książki. Życzę szczęścia, ciekawe kto i czym będzie te jego książki promował. Hurtownie są zawalone tytułami i na miejsce jednego obrażonego na cały świat wydawcy i autora czeka dziesięciu innych. Drukarnie proponują wydawcom terminy z kosmosu i ceny z kosmosu, tak jakby nie było pandemii, a jednocześnie sprzedaż spada. Orlińskiemu zaś wydaje się, że ktoś go zapamięta z czasów gdy pisał przemądre teksty w Wyborczej i wyda 40 zł na jego nową książkę, przez sentyment po prostu.
Środowiskowe poparcie jest na nic w momencie kiedy rynek kształtują media globalne. Środowiska są zamiatane jak pełechy z podłogi i wrzucane do pieca i trzeba być bardzo, bardzo klejącą i twardą gumą do żucia, żeby się na tej podłodze utrzymać i nie dać ściągnąć na szufelkę. Pokusa jednak by polityczne ugrupowania wespół z mediami społecznościowymi prokurowały geniuszy będzie jak dawniej nie do zwalczenia. Tyle, że produkcja i zużycie następować będą szybciej. No i mniejszy będzie nacisk na kontrolę jakości. Taki Orliński, nie umiejąc pisać, przesiedział w gazowni ze 40 lat i przez wielu był uznawany za autora. Dziś takimi głupstwami, jak brak umiejętności pisania nikt się przejmował nie będzie, a dowodem na to są 3 topowe miejsce na liście Empik zajęte przez Blankę Lipińską. To czy ktoś umie, czy nie, nie ma już znaczenia, ważne czym wypełni przestrzeń przeznaczoną na treść. Czy wypełnia Blanka wszyscy wiemy, co do Orlińskiego też nie mamy złudzeń, bo deklaruje on, że jego ukochaną partią jest ugrupowanie Zandberga. Czy mnie to wszystko jakoś bardzo niepokoi? W zasadzie nie. Dostałem dziś rano informację, że YT usunął jakiś wielki katolicki serwis ze swoich zasobów, tak po prostu – nie bo nie. Uważam, że to dobry znak. Po jaką cholerę katolicki serwis ma być oglądany przez satanistyczną klientelę? Niech wreszcie wyrzucą wszystkie niepasujące im treści i zostaną tylko sami ze sobą. Nazwałem to dzisiaj próbą opanowania umysłów po taniości. Wszyscy wiemy czym się kończy działanie „po taniości” i teraz nie będzie inaczej. Śpijmy więc spokojnie. Niech wyrzucają katolickie serwisy z oferty, niech cenzurują treści i niech kreują swoich geniuszy. Żeby się z tym wszystkim utrzymać na powierzchni będą musieli wprowadzić w końcu przymus uczestnictwa w komunikacji elektronicznej. Tak to widzę. Pomyślałem nawet, że gdyby żył Stanisław Lem, mógłby napisać takie opowiadanie fantastyczne: przywódcy nowego, wspaniałego świata zebrali się w obliczu kryzysu dystrybucyjnego. Nikt niczego nie kupuje przez sieć, bo wszędzie są cycki Lipińskiej albo dupa Biedronia. Otępiali ludzie siedzą w domach i zeskrobują zeschniętą gumę do żucia z podłogi, a potem wpychają ją do ust, bo nie widzą innego celu w życiu. Nikt się nie loguje, bo wszystkie ekscytacje są już tak zjechane, że aby wywołać reakcję trzeba klientów tłuc pałą o łbie. Nawet pedofilskie porno puszczane od rana do nocy nikogo nie rusza. Nawet podpisany z koncernami farmaceutycznymi kontrakt na dostawę extasy do każdego domostwa na koszt światowego rządu nic nie pomógł. I wtedy wnuk Orlińskiego, który jest szefem globalnej bezpieki wpada na pomysł, by w każdą niedzielę z rana emitować w globalnych mediach mszę świętą. Może to ruszy trochę muł w kanałach dystrybucyjnych?
Jednocześnie, co dość oczywiste, rozkwita dystrybucja bezpośrednia, która nie jest już naznaczona żadnym piętnem, a domokrążcy stają się posłańcami wolności. No i, to dla globalnego rządu było szokiem największym, okazało się, że ludzie tylko markują otępienie, sadzając przed monitorem w domu jakieś dyżurnego wujka z Alzheimerem, albo dziadka z Parkinsonem, a sami idą na zabawę do remizy, albo stoją przy płotach i śpiewają piosenki.
No, ale takiego opowiadania nikt nie napisze, na razie. Za rok nie jest to wcale takie pewne.
Życzę Wojciechowi Orlińskiemu dużo szczęścia, mając jednocześnie nadzieję, że nigdy nie wróci do tego, do czego nie nadawał się wcale, czyli do pisania. Jest tyle pięknych zawodów….
Na koniec skreślę kilka słów o promocji, albowiem co jakiś czas dostaję listy z prośbami o egzemplarze recenzenckie. Proszę Państwa, wobec wszystkich rynkowych diagnoz i przepowiedni, nie ma już od dawna ani jednego powodu, by komukolwiek wręczać jakieś egzemplarze recenzenckie. Recenzenci bowiem są nikim. I nie mają żadnej mocy. Globalne media, przed którymi umyka Orliński chcą by autorzy także byli nikim. Zero + zero równa się zero i tego rachunku nikt nie zmieni. Żeby sprzedawać, a nawet tylko żebrać, trzeba zająć się kreacją autorską, trzeba wymyślić i stworzyć najpierw siebie, poza systemem. Jeśli ktoś myśli, że pożywi się gdzieś tam na boczku, podgryzając system globalnej dystrybucji, ten niestety oszalał. Ja zaś nie jestem zainteresowany tym, by podtrzymywać czyjeś złudzenia. Dziękuję za uwagę.
Żydowscy fechmistrze i nie tylko
Proszę Państwa, po ponad miesiącu od wysłania plików udało się wreszcie wydrukować książkę, nad którą pracowałem przez całą jesień. Miałem nadzieję, że będzie ona gotowa w grudniu, potem, że w styczniu, ale sprawy tak się ułożyły, że przyjechała dopiero dzisiaj. Nosi ona tytuł Żydowscy fechmistrze i może być uznana za polemikę, po pierwsze z mitem romantycznego rycerza, po drugie z mitem o bezbronnej diasporze wydanej na łup krwiożerczych chrześcijan. Zachodnie uczelnie produkują wystarczająco wiele publikacji całkowicie dezawuujących ten drugi mit, pozostaje jedynie je przeczytać i umieścić konkretne postaci w kontekstach historycznych i politycznych. I to właśnie zrobiłem. Nie naukowe artykuły były jednak główną inspiracją dla mnie podczas pisania tej książki. Była nią powieść, a dokładnie pewna biografia. Napisana współcześnie, w dodatku przez polskiego autora i wydana na pewno w dwóch edycjach. Powieść ta to trzytomowa biografia Zawiszy Czarnego, której autorem jest Szymon Jędrusiak. Pierwszy tom tej powieści nosi tytuł Aragonia i to jest już samo w sobie wystarczająco inspirujące. Co takiego zaciekawiło mnie w książce Jędrusiaka, która wpisuje się w nurt, tak popularnej w Polsce literatury werbunkowej? Otóż Jędrusiak wprost pisze, że Zawisza Czarny to żydowski cyngiel od mokrej roboty, którego sprowadzono do Aragonii, żeby w czasie imprez porachunkowych, zwanych dla niepoznaki turniejami rycerskimi rozprawiał się ze szlachtą wrogą diasporze. W powieści polski bohater zostaje wiernym druhem narratora, Aarona. Turniej Perpignan przesunięty został w lata dziewięćdziesiąte XIV wieku i umieszczony w Saragossie, gdzie Zawisza rozprawia się z wrogo nastawionymi do Żydów Francuzami osadzonymi w Aragonii za czasów Wojny dwóch Piotrów. Ktoś może parsknąć śmiechem i powiedzieć, że to wszystko licentia poetica, a Jędrusiakiem nie ma się co przejmować. Doradzam sprawdzenie z jakim rozmachem była robiona promocja tej książki, która przeszła całkiem bez echa, bo nikt dokładnie nie zrozumiał o co Jędrusiakowi chodzi. On jednak, w każdym wywiadzie, w każdej zajawce swojej książki, podkreślał jak głęboko był zaangażowany w pisanie, jak poważnie podchodził do zagadnienia, jak zgłębiał źródła i jak ciężko pracował nad powieścią. To nie pozwala zlekceważyć tej hagady, albowiem o coś w niej chodzi. Jestem tego pewien. Jeśli zaś poczytamy sobie co o Zawiszy pisali XIX wieczni, polscy autorzy, do których nikt nie zagląda, może zrobić się nieco dziwnie. Jędrusiak nie zrobił wielkiego sukcesu, ale głównie przez to, że jego hipoteza jest po prostu niezrozumiała dla czytelnika w Polsce, choć on sam upiera się przy jej prawdopodobieństwie. Najciekawiej robi się, kiedy jeden z bohaterów mówi, że Zawisza jest mścicielem krwi żydowskiej, a drugi mu odpowiada, że plecie głupstwa, bo żaden goj nie może być mścicielem krwi żydowskiej. Jędrusiak, który zna wszystkie chwyt stosowane przez pisarzy werbowników zawiesza wysoko, na zworniku gotyckiego sklepienia to ciężkie pytanie.
Moja książka nie jest książką o Zawiszy, choć poświęciłem mu półtora rozdziału. Jest książką o tym, że diaspory, a także siły polityczne jawne często, a nie okazyjnie sięgały po pomoc żydowskich fechmistrzów. Ich sława zaś była odwrotnie proporcjonalna do skuteczności, dlatego tak ciężko doszukać się czegokolwiek na ich temat. No, ale jakoś się udało.
Wracając do Jędrusiaka, bitwa pod Grunwaldem została wygrana dzięki bohaterskiej postawie mściciela krwi żydowskiej oraz dzięki temu, że Aaron i syn Lewka, u którego obaj główni bohaterowie zamieszkali po powrocie z Aragonii, zorganizowali fantastycznie robotę wywiadowczą. Postanowiłem wykorzystać metodę zaproponowaną przez Jędrusiaka w tej powieści, co nie było trudne, i przyłożyć ją do innych, świetlanych postaci z historii polskiego średniowiecza. Wyszły z tego straszne rzeczy. Sam smak, rum z melasu, jak napisał kiedyś komentator Dynaq.
Ponieważ także ta książka dotyczy pośrednio spraw związanych z upadkiem Konstantynopola, dołączam do oferty wydaną przez Uniwersytet Łódzki pracę i życiu bizantyńskich cesarzowych.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/bazylisa-swiat-bizantynskich-cesarzowych-iv-xii-wiek/
Czy alchemicy wespół z żydowskimi fechmistrzami podpalili krakowskie archiwum?
Jak wszyscy spekulują pożar w Krakowie, który spopielił tamtejsze archiwum, nie mógł być przypadkowy. I ja tak sądzę. Trudno kierować oskarżenia pod czyimkolwiek adresem, a już na pewno trudno je kierować pod adresem władz miasta. Kraków jednak jest miejscem specyficznym i wiemy, że jak coś tam ginie, albo płonie, to raczej nie przez przypadek, już prędzej dlatego, żeby utrwalić jakieś istotne zmiany, niewidoczne dla zwykłych śmiertelników. Te zaś dotyczą przeważnie rynku nieruchomości, albo rynku treści. Konsekwencje pożarów zaś nie muszą się wcale ujawnić od razu. Mogą trwać niejako w depozycie, a przydać się komuś dopiero po wielu latach. Takie skoczogonki, na przykład, które pożarły akty erekcyjne UJ, w czasie okupacji niemieckiej, ciągle czekają na swoją kolej i ich postępek nie został jeszcze do końca wyzyskany. Przyjdzie jednak moment, kiedy tak się stanie. Jak będzie z pożarem? Nie mam pojęcia. Być może jego zagadka zostanie rozwiązana niebawem, a być może za dwie dekady.
Kraków to jak wiadomo historia, można powiedzieć, że jest to jądro historii Polski, choć brzmi to raczej idiotycznie. Wszystko co wydarzyło się w Krakowie ma znaczenie potrójne w stosunku do zdarzeń z innych miast i determinuje nasze postrzeganie przeszłości. Wykazała to dobitnie Antonina z Kremerów Domańska, w powieści dla dzieci zatytułowanej „Historia żółtej ciżemki”, którą wszyscy się kiedyś ekscytowaliśmy. Jakiś Wawrzek zgubił za ołtarzem w Kościele Mariackim ciżmę i już się z tego cała afera zrobiła i wszyscy płaczą i śmieją się na przemian….Ktoś może pomyśleć, że zwariowałem, albowiem Domańska to wszystko przecież wymyśliła, choć dziecięca ciżma za ołtarzem rzeczywiście była, tak więc historia ta nie jest bynajmniej nieprawdopodobna. Po co ją jednak mieszać do pożaru archiwum i skoczogonków pożerających dokumenty na UJ? To proste, należy to czynić, albowiem schemat wykorzystany przez Domańską jest formatem, którzy rządzi historycznym piśmiennictwem popularnym. Precyzyjniej byłoby powiedzieć – rządził, albowiem teraz zastąpił go inny nieco format. Dziś główny bohater Historii żółtej ciżemki, były trochę starszy, miałby romans z żoną mistrza Wita, którą obrabiałby w czasie, kiedy ten ostatni wydłubywałby z pnia postać zasypiającej Matki Bożej. Sam zaś, po kryjomu, kiedy mistrz wracałby do żony, która nie czekałaby nań wcale, rzeźbiłby głowy apostołów z semickimi rysami, na polecenie miejscowego kahału, który choć przeciwny produkowaniu wizerunków, to jednak był zainteresowany tym, by jego członkowie zostali sportretowani w samym centrum najważniejszej chrześcijańskiej świątyni w mieście.
Zanim pociągnę ten wątek dalej, wrócę do schematu jaki zaprezentowała w swojej powieści Domańska. Był on stosowany powszechnie i wystarczy sięgnąć po dowolną książkę, dowolnego autora z dowolnego kraju, traktującą o historii XV i XVII wieku, żeby się o tym przekonać. To jest dokładnie tak samo, jak ze współczesnymi powieściami psychologicznymi, wszystkie mają ten sam początek: Zdzisław obudził się przed świtem, w ustach poczuł smak goryczy. Gdzie byście nie zajrzeli to samo, tylko imię się zmienia i pora wstawania czasem. Ja sięgnąłem wczoraj po biografię Leonarda da Vinci autorstwa Dymitra Mereżkowskiego, już po przeczytaniu pierwszej strony zorientowałem się, że to jest Historia żółtej ciżemki dla nieco starszych dzieci. Starszy cechy florenckich farbiarzy, pan Buonaccorsi, po całym dniu ślęczenia w kantorze, przyjmuje swojego podwładnego, zajmującego się, na zlecenie pana Buonaccorsi, wykopywaniem z ziemi pamiątek przeszłości. Rozmawiają o tym, jak głupi są ludzie przetapiający brązowe fauny, wydobyte z ziemi, a wyglądające jak diabły, na kościelne dzwony. Pan Buonaccorsi nie jest ponurym gangsterem, który boi się tylko Kosmy Medyceusza, ale dobrotliwym wujaszkiem, co to nieba by światu przychylił. Identycznie jest z Witem Stwoszem u Domańskiej, ale ta jest usprawiedliwiona, bo pisała dla dzieci. Gdzie by się miało w tej powieści znaleźć miejsce na spekulacje mistrza Wita, które doprowadziły go do sądu w Norymberdze i upokarzającej kary przebicia obydwu policzków rozpalonym żelazem…
A propos Florencji, renesansu i Europy środkowej, gdzie ów renesans został implantowany…Nie wiem czy wiecie, kto był dowódcą wojsk cesarskich w czasie II krucjaty przeciwko husytom? Tej, zakończonej niesławną bitwą pod Niemieckim Brodem, kiedy to Żiżka, geniusz i strateg, rozwalił niemieckie hufce idące na Pragę? Na pewno nie wiecie. Był nim ten oto facet:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Pippo_Spano
Wszyscy zainteresowani poważnie kulturą renesansu i historią w ogóle widzieli go przynajmniej raz w życiu, ale kojarzą go jedynie z freskiem Andrei del Castagno, a nie z bitwą pod Niemieckim Brodem. No, a to on przyczynił się do klęski Niemców, żeby nie powiedzieć, że był jej głównym winowajcą.
Filipek Hiszpan, bo tak chyba można tłumaczyć jego ksywę, nie został w żaden sposób pociągnięty do odpowiedzialności, a jego niezwykła kariera robi wrażenie nawet dzisiaj. Syn, jak piszą, ubogiego szlachcica z Toskanii, zostaje dowódcą wojsk cesarskich, a na dodatek jeszcze administruje wszystkimi kopalniami złota w cesarstwie. Jakie to niesamowite. Zapewne uczyniono mu ten zaszczyt w uznaniu jego zasług i przymiotów…Nikt jednak nie wskazuje skąd wziął się jego przydomek – Hiszpan…być może chodzi o tę spiczastą bródkę, sam nie wiem.
Bitwa pod Niemieckim Brodem jest ciekawa, albowiem kiedy już wszyscy cesarscy rycerze uciekli przed husytami, albo pochowali się w lesie, gdzie później byli zabijani bez litości, na placu boju został jeden człowiek. Nie bał się wcale, podniósł ręce do góry i oddał miecz pierwszemu nadbiegającemu husycie, a ten zamiast rozwalić mu łeb pyzdrą, potraktował go nader uprzejmie. Tym rycerzem był oczywiście Zawisza Czarny z Garbowa. Po kilku dniach spędzonych w areszcie Zawisza został wypuszczony, choć przecież był jednym z najznamienitszych rycerzy cesarza Zygmunta Luksemburskiego i odjechał w swoją stronę, czyli do Polski. Nie wyznaczono zań okupu, nie czyniono mu żadnych trudności.
Jak pamiętacie historię Zawiszy opisał Jan Długosz. Jest on w zasadzie jedynym autorem, który podnosi znaczenie i osiągnięcia tego człowieka. Nikt poza nim tego nie czyni. Wszyscy, którzy piszą o Zawiszy po Długoszu dopisują jedynie jakieś niesprawdzone hagady. A to, że zdobył sztandar pod Grunwaldem, a to, że zwyciężył w czasie turnieju w Budzie, choć wcale nie jest to prawdą. Wszystko po to, by polscy harcerze mieli się na kim wzorować. Mity bowiem w procesie wychowawczym są niezwykle ważne. Ja się z tym w zasadzie zgadzam. Pod jednym jednakowoż warunkiem, one są ważne jeśli proces wychowawczy ma doprowadzić do wygubienia dwóch albo trzech pokoleń w niepotrzebnej wojnie. W żadnym innym przypadku mity służące wychowaniu potrzebne nie są. Potrzebna jest prawda, albo taka legenda, która pozwoli bezpiecznie przetrwać. Zawisza Czarny doczekał się jednej tylko literackiej biografii, tej najnowszej, o której wspominałem wczoraj, napisanej przez Szymona Jędrusiaka. Autor ten na targach książki historycznej, dwa albo trzy lata temu, zajął poczesne miejsce obok Jacka Komudy i razem dyskutowali nad perspektywami jakie ma przed sobą pisarstwo historyczne. Jędrusiak, powtórzę, podkreśla za każdym razem swoją erudycję, to, jak mocno wgryzł się w źródła i legendę, a efektem tego jest opowieść o Zawiszy, który został wynajęty przez Żydów z Saragossy do załatwiania ich porachunków z Francuzami. Potem zaś przeflancował się do Polski, wraz z głównym bohaterem i narratorem powieści, który ma na imię Aaron i – teraz wchodzimy na grunt grząski, o którym już pisałem wyżej – jest suto wyposażony przez naturę, dziewczyny go lubią, a do tego ma romans z arabską niewolnicą swojego wuja, która robi wrażenie na całej męskiej populacji miasta Saragossa. Powieść Jędrusiaka to Historia żółtej ciżemki dla dorosłych. Podobnie zresztą jak powieści Komudy. I mowy nie ma, żebyśmy poza ten schemat wyszli. No, ale Jędrusiak, na zlecenie czy też może z wrodzonej głupoty, wskazał nam pewien kierunek eksploracji. Ja już go widziałem wcześniej, ale pewne rzeczy mi umykały. Dzięki tytanicznej pracy pana Szymona, który pisze, że pierwszy akapit pierwszego tomu biografii rycerza z Garbowa, konstruował dwa lata (czy coś koło tego), wszystko się poukładało. Pippo Spano, bitwa pod Niemieckim Brodem, Grunwald, zamek Gołębiec, Wojna Trzynastoletnia i kolonie genueńskie na Krymie. No i te niezwykłe kariery ubogich szlachciców, którzy dostają w dzierżawę sieć kopalń złota rozsianych po całej Europie. A propos…nie wiem czy wiecie, ale krakowscy erudyci, piszą o Janie Długoszu, że był pierwszym, polskim heraldykiem… Otóż pierwszy polski heraldyk, autor legendy o Zawiszy Czarnym, nie miał herbu. To znaczy miał, ale był to herb własny – Jan Długosz…On też był nikim, ale dzięki pracy i wrodzonym zaletom, opisanym przez Jasienicę, został wychowawcą synów królewskich. Jasienica pisze, że Długosz, kiedy był dzieckiem, wrzucił do stawu zabawki, żeby nie odrywały go od studiowania poważnych pism. Król Kazimierz zaś mawiał do swoich synów – to także możemy przeczytać u Jasienicy – że mają dwóch ojców – jego, rodziciela i mistrza Jana herbu własnego. Zapomniał o trzecim ojcu – Filipie Buonaccorsi, spokrewnionym zapewne ze starszym cechu florenckich farbiarzy, tureckim szpiegu, niedoszłym zabójcy papieża. On też był „ojcem” królewiczów.
Historia żółtej ciżemki rulez! I nie da się z tym niestety nic zrobić, choć niektórzy twierdzą, że archiwa nie płoną. A tu macie linki do książek i pism, gdzie możecie poczytać o tych skomplikowanych sprawach.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-zabil-bartolomeo-berecciego/
Czy rotmistrz Pilecki był socjopatą?
Co jakiś czas na blogu, albo za kulisami, rozpoczyna się dyskusja o tak zwanych mitach, które możemy określić i uzupełnić wyrazem „wychowawcze”. Ja bardzo nie lubię takich dyskusji i zaraz wyjaśnię dlaczego. Problemy są dwa: prostszy i bardziej złożony. Zacznę od bardziej złożonego. Ma on naturę psychologicznego uzależnienia. Tragiczna historia naszego narodu, która ciemnych barw i krwawego odcienia nabrała także z winy bardzo konkretnych osób, prowadzących idiotyczną politykę, sprawia, że wielu Polaków, szczególnie nastawionych emocjonalnie do historii uważa iż najważniejszą wartością, w jakiej należy wychowywać młodzież jest poświęcenie. Do poświęcenia własnego życia włącznie. To nie jest prawda i należy jak najszybciej od takich projekcji uciekać. Przede wszystkim jest to efekt pewnej bardzo niechrześcijańskiej wizji, którą ilustruje nam hasło Polska Chrystusem narodów. Już o tym pisaliśmy, ale nie zaszkodzi powtórzyć. To są brednie. Polska nie jest i nigdy nie była Chrystusem narodów, a jeśli ktoś tak twierdzi, jest głupi albo nasłany. Przenoszenie zaś kultu Chrystusa i jego boskości z osoby samego Zbawiciela, na inne osoby, które dobrowolnie lub nie, oddały życie dla jakiejś sprawy, jest po prostu herezją. I tak właśnie jest z rotmistrzem Pileckim. Szczytem były, podejmowane przez różne środowiska, próby beatyfikacji rotmistrza. Nie można kroczyć tą drogą. Próba wychowywania młodych ludzi w kulcie ostatecznego poświęcenia, bez zrozumienia okoliczności i drugiego planu historii, a także okoliczności współczesnych, w jakich szerzy się kult rotmistrza ma znamiona syndromu sztokholmskiego, a w mojej ocenie powinno być klasyfikowane jako grzech ciężki. Osobiste doświadczenie przekonuje mnie, że osobą rotmistrza i próbą wyjechania na jego legendzie, do jakiejś tam kariery publicystyczn-literackiej, zajmują się ludzie bardzo cyniczni, albo zaburzeni. Czasem są to wręcz terroryści emocjonalni, nie potrafiący oprzeć się pokusie tego świeckiego kultu. Czynią to zaś nie po to, by cokolwiek wyjaśnić, ale po to, by zyskać narzędzie wpływu na innych, narzędzie bardzo trudne do unieważnienia. Nikt nie będzie chyba przecież protestował przeciwko kultywowaniu mitu bohatera niezłomnego? Owszem, ja będę protestował. Niezliczona ilość osób w Polsce lansuje się na Pileckim w sposób nieprawdopodobnie głupi i szkodliwy. Myślą one przy tym, że propagują właściwe postawy. To nieprawda, propagują postawy szkodliwe, albowiem nie sposób wskazać jednej choćby, poza emocjonalną stymulacją szaleństwa pojedynczych osobników, korzyści jaka płynęłaby ze znanego nam wszystkim kultu i sposobu opisywania rotmistrza. Przeciwnie, przynosi to same straty i nie chodzi mi tylko o mącenie dzieciom w głowach.
Przechodzimy teraz do drugiego problemu. Państwo nasze, wielkim nakładem kosztów utrzymuje tak zwany Instytut Pileckiego. Organizacja ta wsławiła się niedawno tym, że podczas jednej z imprez zatytułowanej Formy zniewolenia podczas II wojny światowej, rozdawała „pileckie” skarpetki. Analogiczny numer przeprowadziło Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie zorganizowano imprezę poświęconą Tyrmandowi, a zatytułowaną Niewinni czarodzieje, i też rozdawano skarpetki. Jakby tego było mało, zorganizowano też warsztaty pisania kryminałów. Wszystko to wśród uśmiechów, za państwowe pieniądze. Instytut Pileckiego nie wydał do tej pory żadnej biografii rotmistrza, a powinien wydać z pięć, każdą o innym zabarwieniu emocjonalnym. Ja bym przynajmniej tak zrobił. Instytut ten nie opracował, kierując się naukowymi kryteriami, raportu jaki Pilecki napisał w Oświęcimiu, nie ukazują się prace komentujące ten dokument. Za to na imprezach poświęconych rotmistrzowi rozdaje się skarpety.
Tak wyglądają ograniczniki spektrum zjawiska, które rozpoznajemy i nazywamy niczym gwiazdę, albo mgławicę, wyrazami Rotmistrz Pilecki. Z jednej strony indywidualne, nastawione na bardzo konkretne korzyści, niewymierne często w dodatku, szaleństwo, z drugiej strony obłąkanie urzędnicze, które szasta państwowymi pieniędzmi, udając, że prowadzi działalność wychowawczą. Prowadzanie dzieci i młodzieży na eventy firmowane przez jednych albo drugich jest w mojej ocenie przestępstwem.
W tym czasie Pilecki i jego legenda cały czas pozostają w orbicie zainteresowań autorów obcych i obcych ośrodków propagandy. Próby zrobienia z Pileckiego Żyda, podejmowane są bez przerwy i w końcu któraś się powiedzie, albo władza w Polsce zmieni się na tyle, że nagle Instytut Pileckiego odkryje nieznane dokumenty wskazujące, że przodkowie Rotmistrza handlowali w Kaffie z Genueńczykami, sztukami barwionego sukna. Ostatnio, brytyjski dziennikarz pochodzenia walijskiego napisał książkę o Pileckim. Instytut zaś jego imienia tę książkę promuje jeżdżąc po świecie. Nie wiem doprawdy co jest z tymi Walijczykami, po co oni się tu pchają.
https://instytutpileckiego.pl/pl/instytut/aktualnosci/jack-fairweather-autor-ksiazki-the-volunteer-w-polsce
Jak myślicie? Czy zostanie ona przetłumaczona na polski? A jeśli tak to po co? Tutaj macie fragment recenzji, którą na okoliczność wydania tego dzieła napisał prof. Chodakiewicz. Nie wiem w zasadzie co powiedzieć.
Witold nigdy nie doszedł do tego, aby ujrzeć Holocaust jako czyn definiujący II wojnę światową czy cierpienie Żydów jako symbol ludzkości. Nigdy nie porzucił swojej polskości czy swego poczucia walki narodowej. Miejscami w swoim raporcie z 1945 r. jest brutalnie szczery, pisząc o trudnościach, jakie czuł z identyfikowaniem się z gazowanymi Żydami, ponieważ koncentrował się na przeżyciu swego kraju, jego ludzi, siebie samego” (s. 389-390). Polski nacjonalista chrześcijański, Rotmistrz, bardziej martwił się o wolność swego narodu niż o losy ludu żydowskiego. Mimo tego, żydowska tragedia męczyła go tak bardzo, że postanowił zaalarmować świat o ludobójstwie. To plasuje go w jednym szeregu z większością polskiego podziemia, ale odróżnia od większości zachodniej elity.Doszliśmy już do tego, że ludzie, którzy według nas reprezentowali na niwach publicystyki międzynarodowej polską rację stanu, muszą publicznie tłumaczyć Pileckiego, że nie wskoczył do komory gazowej razem z Żydami, a zajmował się pisaniem jakiegoś głupiego raportu, z perspektywy polskiej w dodatku. A jak był taki sprytny i odważny, to dlaczego nie zorganizował zamachu na komendanta Auschwitz, no? Może ktoś to wyjaśnić, a…?
Pomijam już to, że Pilecki nie alarmował świata o ludobójstwie, pomijam już fakt, że był w Oświęcimiu zanim przywożono tam masowo Żydów, przez co jego postać naprawdę przeszkadza w napisaniu na nowo, w jedynie słusznym duchu, historii II wojny światowej. No bo jak to…Holocaust, Konferencja w Wansee, a tu rok wcześniej jakiś Pilecki, typowy nieżyt, idzie dobrowolnie do Auschwitz? Nie znam tekstu raportu, ale przypuszczam, że jeśli jest tam coś o gazowaniu Żydów, to wyłącznie w tym jednym miejscu wskazanym przez Chodakiewicza. Na pewno można tam przeczytać o zagazowaniu jeńców sowieckich przywiezionych po wybuchu wojny z ZSRR, no i o męczeństwie polskiej inteligencji. Tylko, że takie treści, choćby były szczerą prawdą, nie mieszczą się w hagadzie. I muszą być z niej usunięte. W mojej, być może błędnej ocenie, Instytut Pileckiego, pracuje głównie nad wymyślaniem sposobów owego usunięcia, tak, by nie było zbyt wielkiego szumu. Żeby taka operacja się udała poziom pojmowania historii przez następne pokolenia ma być tak niski, jak poziom wody w kałuży. I do tego właśnie, do obniżania tego poziomu służy kult Pileckiego. Innej funkcji on nie ma.
Ja rozumiem oczywiście, że nikogo nie przekonam, albowiem chęć uczestniczenia w masowych imprezach inspirowanych porywem serca, jest nie do zwalczenia, szczególnie jeśli stymuluje ją szczere szaleństwo z jednej strony i zimny cynizm z drugiej. No, ale będę się upierał przy swoim. Chyba mogę? Jeszcze…
Pozostaje jeszcze, bynajmniej nie naiwna, wiara w to, że lansowanie takich postaw jak postawa Pileckiego, może coś dobrego przynieść przyszłym pokoleniom. Powtórzę, nie sposób wskazać ani jednej, czy to indywidualnej, czy to zbiorowej korzyści odniesionej z propagowania kultu rotmistrza. Nie licząc oczywiście tych etatów w Instytucie. Ludzie jednak zdają się tego nie widzieć, albowiem wszyscy chcieliby być jak Pilecki, ale bez Auschwitz i bez okropnej śmierci w ubeckim więzieniu. Te aspekty kapłani kultu Pileckiego odrzucają, pozostawiają je dla przyszłych pokoleń.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Raport Pileckiego został opublikowany przez wydawnictwo Capital i jest dostępny. No, ale wydała go firma prywatna, a nie Instytut i brakuje w nim aparatu krytycznego, jest tylko przedmowa i różne entuzjastyczne glossy, w tym jedna autorstwa prof. Chodakiewicza. Proszę bardzo, można ją kupić na stronie Multibook. https://multibook.pl/pl/p/Rotmistrz-Pilecki-raporty-z-Auschwitz/7134 Nie wiem, jak jest teraz z prawami autorskimi, ale jeśli Capital je nabył przez wydrukowanie tego raportu, no to Instytut i wszyscy inni, którzy chcieliby cokolwiek z tym tekstem zrobić mają kłopot. Wynika on, jak zwykle, z fałszywych intencji, lenistwa i przyrodzonych dysfunkcji funkcjonariuszy obsługujących państwową machinę propagandową. No, ale jeśli Raport nadal jest dostępny dla wszystkich nie widzę powodu, dla którego Instytut nie podejmuje działań mających zaowocować kolejną, krytyczną edycją.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz