Scena polityczna fermentuje
Zamęt na politycznej scenie naszego nieszczęśliwego kraju się pogłębia, a tak zwane znamiona zewnętrzne wskazują na to, że stan zapalny trwa już od co najmniej 2 miesięcy. Chodzi o informację ujawnioną przez „Rzeczpospolitą”, że Naczelnik Państwa, wraz z garstką pretorianów, podczas głosowania w grudniu ub. roku nad ustawą o wspieraniu ferm energetyki wiatrowej na morzu, „usunął” swoją kartę do głosowania, a za jego przykładem poszli inni, co sprawiało wrażenie, jakoby na sali ich nie było, podczas gdy oczywiście byli. „Pełno nas, a jakoby nikogo nie było” - pisał Jan Kochanowski w „Trenach” z powodu śmierci Urszulki. Jest to tym bardziej zagadkowe, że przedtem nie tylko klub Zjednoczonej Prawicy, ale niemal cały obóz zdrady i zaprzaństwa tę ustawę poparł, a nic przeciwko niej nie miał nawet Senat. Tylko jeden z pretorianów puścił farbę, że udał nieobecnego, bo „niektóre przepisy mu się nie podobały” - ale nie powiedział, które „niektóre”, ani dlaczego się nie podobały. W tej sytuacji jesteśmy skazani na domysły, między innymi i taki, że jakieś Moce, przed którymi, niczym dziób pingwina, zgina się każde kolano rządowe i nierządne, kazały ustawę poprzeć, ale jednocześnie – że było w niej coś takiego, w czym Naczelnik Państwa i pretorianie woleli nie brać udziału, żeby w razie czego mogli powiedzieć, że byli przeciw. Ponadto wydaje się, że osobistością forsującą tę ustawę mógł być sam premier Morawiecki, dzięki temu lepiej możemy zrozumieć peany, na cześć prezesa Orlenu, pana Daniela Obajtka, który na naszych oczach wyrasta na najukochańszą duszeńkę Naczelnika Państwa. W tej sytuacji kto wie – może gwiazda premiera Mateusza Morawieckiego zaczyna przygasać, jak większość jego wspaniałych planów?
Jakby tego było mało, to kryzys w Zjednoczonej Prawicy, spowodowany pierwotnie zamieszaniem wokół pobożnego posła Jarosława Gowina, wydaje się daleki od zakończenia. Wykonujący egzekucję pan Adam Bielan skierował bowiem tę sprawę do niezawisłego sądu i jeśli przypadkiem trafi ona do sędziego opozycyjnego, to nie ulega wątpliwości, że dołoży on wszelkich starań, by zamęt i wojna domowa jeszcze się pogłębiły. Na to liczy też nieprzejednana opozycja, z której dobiegają tęskne okrzyki: „Ja-ro-sław – Pol-skę-zbaw!”, normalnie zarezerwowane dla Naczelnika Państwa, ale tym razem – do Jarosława Gowina. Nieprzejednana opozycja pod groteskowym przewodem Wielce Czcigodnego posła Pupki liczy bowiem na to, iż pobożny poseł Gowin, wraz z gronem pretorianów, opuści Zjednoczoną Prawicę, no a wtedy perspektywa celu w postaci 276 mandatów by się przybliżyła. Nie jest to jednak takie pewne, bo Koalicja Obywatelska póki co dysponuje tylko 132 mandatami, więc nawet gdyby doszlusowała do niej Lewica ze swoimi 48 mandatami oraz Koalicja Polska, czyli PSL z 23 mandatami i Kukiz-15 z pięcioma, to i tak nie wystarczyłoby na większość wystarczającą do utworzenia alternatywnego rządu, bo byłoby to tylko 208 mandatów, podczas gdy większość bezwzględna wynosi 231 mandatów. Tymczasem Porozumienie ma tylko 13 posłów, więc o żadnym „zbawieniu Polski” mowy być nie może. Co innego, gdyby Zjednoczoną Prawicę opuściła również Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry i przyłączyła się do nieprzejednanej opozycji. Wtedy miałaby ona 238 mandatów, ale myślę, że Zbigniew Ziobro nie wyobraża sobie czegoś takiego nawet w gorączce. Co więcej, posłowie Porozumienia dają do zrozumienia, że ani im w głowie opuszczać rządową koalicję. Dostali się bowiem do Sejmu tylko dlatego, że kandydowali z list PiS, bo w przeciwnym razie nie zobaczyliby Sejmu nawet z daleka. Skoro tedy poprzez oddziaływanie na instynkt samozachowawczy administratorom pandemii udało się poddać tresurze cały świat, to dlaczego ten sam instynkt nie działałby mitygująco na posłów, skłaniając ich do rozwagi w myśl pełnej mądrości sentencji quiquid agis, prudenter agas et respice finem, co się wykłada, ze cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca – w tym przypadku – roku 2023, kiedy to zgodnie z konstytucyjnym harmonogramem mają się odbyć wybory – a jest różnica, czy staje się do nich z pełną kabzą, czy też na golasa.
Inna sprawa, że niedawno doszło do zdymisjonowania wiceministra aktywów państwowych Janusza Kowalskiego z Solidarnej Polski z powodu – jak wyjaśnił – jego sprzeciwu wobec planów „dekarbonizacji” polskiej gospodarki i w ogóle – polityki energetycznej. W przełożeniu na język ludzki „dekarbonizacja” oznacza odejście od węgla, jako nośnika energii, który Polska u siebie posiada, na rzecz nośników, których nie posiada i będzie musiała kupować je za granicą. Ponieważ Niemcy podtrzymują strategiczne partnerstwo z Rosją, a gazociąg Nordstream 2 jest na ukończeniu, może się okazać, że ta strategia zakończy się tym, iż Polska będzie kupowała rosyjski gaz nie od Rosji, tylko od Niemiec – i oczywiście – nie za darmo. Fermami wiatrowymi zapotrzebowania na energię się nie opędzi, chociaż niewątpliwie panna Greta Thunberg mogłaby Polskę pochwalić, że tak dzielnie dba o jej przyszłość i przyszłość „planety”. Zarząd Solidarnej Polski oświadczył, że zdymisjonowanie wiceministra Kowalskiego jest „sprzeczne z umową koalicyjną”, co może oczywiście nie mieć żadnych konsekwencji, ale nigdy nic nie wiadomo, bo właśnie zdymisjonowany wiceminister powiedział, że gdyby trzeba było powstrzymać komunistów, Platformę, czy Szymona Hołownię, to Solidarna Polska nie wyklucza wspólnego startu z Konfederacją. Dotychczas Konfederacja przez KO, Lewicę, PSL i Zjednoczoną Prawicę uważana była nie bez słuszności za najgorszego wroga, ale deklaracja pana Kowalskiego pokazuje, że w polityce nie ma ani odwiecznych przyjaciół, ani odwiecznych wrogów – tylko interesy. Dodatkową przesłanką jest to, że premier Morawiecki, z którym Zbigniew Ziobro drze koty, jest coraz bardziej kojarzony z demolką całych segmentów gospodarki, więc nic dziwnego, że – może jeszcze nie teraz, ale na rok przed wyborami – dotychczasowi koalicyjni partnerzy będą chcieli się od tego balastu uwolnić.
Tymczasem również w obozie zdrady i zaprzaństwa pojawiły się rysy, niczym na lustrze Lisa Witalisa, w związku z przyjęciem przez zarząd PO stanowiska w sprawie aborcji, sprowadzającego się do bezwarunkowego poparcia wszystkich żądań „rewolucji macic”. „Skrzydło konserwatywne” Platformy nie może się z tym pogodzić, bo rzeczywiście – poddanie się pod pośrednią komendę pani Marty Lempart, która będzie przecież na Wielce Czcigodnego posła Pupkę naciskała z coraz to nowymi pomysłami, może zaprowadzić ich na manowce zwłaszcza, gdyby pani Lempart nieoczekiwanie zlała się z panem Szymonem Hołownią.
Smartfony z truflami
Kiedy prezydentem Francji był Valery Giscard d’Estaign, pewnego razu wpadł na pomysł, by zbliżyć się do obywateli również na gruncie towarzyskim. Wykombinował sobie, albo jacyś doradcy mu podszepnęli, że najlepszym sposobem będą wspólne posiłki. Wobec tego prezydent zaproponował, by obywatele zapraszali go do swoich domów na śniadanie. Żeby nie wprowadzać ich w konfuzję co do menu, Giscard ogłosił, że najlepiej lubi jajecznicę. Pismo „Le Canard Enchaine”, czyli „uwiązana kaczka”, które wychodzi od 1915 roku, a w podtytule ma napis: „Journal bete et mechant” (pismo głupie i złe), natychmiast tę jajecznicę skomentowało słowami: „on myśli, że wszyscy jedzą ją z truflami” - co było aluzją do arystokratycznych fumów prezydenta.
Wypadki chodzą po ludziach, więc tak się przytrafiło, że od 27 lutego zostaliśmy poddani przez Sanepid 17-dniowej kwarantannie z powodu zbrodniczego koronawirusa. Najpierw zadzwoniła do mnie miła pani z Sanepidu, która poinformowała mnie, że rozmowa jest nagrywana, a następnie – powołując się na faszystowskie rozporządzenie Unii Europejskiej w sprawie ochrony danych osobowych - zapytała, czy „wyrażam zgodę” na „przetwarzanie” moich personaliów. Ponieważ uważam że bezpośrednia recepcja unijnych rozporządzeń stanowi uszczuplenie suwerenności Polski, po drugie – uważam to prawo za faszystowskie, a po trzecie – że podejrzewam, iż to „przetwarzanie”, to nic innego, tylko jedna z form inwigilacji, zapytałem, czy mogę tej zgody nie wyrazić. Miła pani powiedziała, że mogę, więc oświadczyłem, że w takim razie nie wyrażam. Na to miła pani odparła, że w takim razie nic już dla mnie nie może zrobić i na tym rozmowa się skończyła. Następnie z taką samą propozycją zwróciła się do żony, która uznała, deklarację miłej pani , iż „nic już nie może dla mnie zrobić”, za zapowiedź odmowy leczenia w razie czego, od razu zgodę na „przetwarzanie” wyraziła. Jakie było jej przerażenie kiedy usłyszała, że „wobec tego” zostaje poddana 17-dniowej kwarantannie – a tymczasem akurat wtedy ma wyznaczone zabiegi rehabilitacyjne, na które długo czekała i które w tej sytuacji jej przepadną. Próbowała tę zgodę wycofać, ale gdzie tam! Odsyłano ją od Annasza do Kajfasza i skończyło się na niczym – ale potem i ja dostałem zawiadomienie, że kwarantanna obejmuje również mnie, więc sprawa „wycofania” przestała w tej sytuacji mieć znaczenie.
W związku z tym otrzymałem wkrótce wiadomość treści następującej: „Jesteś na kwarantannie. Masz ustawowy obowiązek używania aplikacji Kwarantanna domowa jest dostępna w AppStore i Google Play.”. W ten oto sposób zostałem osobą podejrzaną nie tylko o zbrodniczego koronawirusa, ale i o przestępcze złamanie „ustawy”, bo – po pierwsze – mam telefon starego typu, na którym żadnych „aplikacji” nie da się uruchomić. Po drugie – nie wiem, czym jest ta cała „aplikacja” ani - jak się ją uruchamia – bo telefonem posługuję się tylko do rozmów. Po trzecie – co mają w takiej sytuacji zrobić obywatele, którzy nie mają nawet takiego telefonu komórkowego i tym bardziej nie wiedzą, gdzie mieliby te „aplikacje” instalować i jak z nich korzystać? Nie prowadziłem żadnych badań, ale wydaje mi się, że co najmniej zwłaszcza ta starsza, połowa obywateli nie ma telefonu komórkowego, ani nie ma też pojęcia o żadnych „aplikacjach”. Co w sytuacji skierowana na kwarantannę mają zrobić, żeby zadośćuczynić „ustawowemu obowiązkowi”?
Okazuje się, że Umiłowani Przywódcy, którzy ten „ustawowy obowiązek” ustanowili, zachowują się podobnie, jak Valery Giscard d’Estaing, z tą różnicą, że nie myślą, że wszyscy jajecznicę jedzą z truflami, tylko – że wszyscy, nie wyłączając stojących nad grobem starców, mają smartfony i w dodatku wiedzą, jak się nimi posługiwać. Tymczasem, o ile mi wiadomo, nie ma w Polsce ustawowego obowiązku posiadania smartfona, ani w ogóle telefonu komórkowego, nie mówiąc już o umiejętności korzystania z aplikacji i to w dodatku dlaczegoś tylko AppStore i Google Play. Widać, że od Umiłowanych Przywódców, którzy te „ustawowe obowiązki” ustanawiają, nie możemy oczekiwać poczucia rzeczywistości, a to oznacza, że – podobnie jak to bywało za pierwszej komuny - „partia utraciła więź z masami”. „Idąc przodem przed narodem odbiliśmy mimochodem i przewagi mamy z milę, bo się masy wloką w tyle” - pisał podówczas poeta, Ponieważ w tej sytuacji nie zadośćuczynię „ustawowemu obowiązkowi”, to tylko patrzeć, jak pojawi się policja, która już nauczy mnie rozumu po swojemu.
Sprowadzam do wspólnego mianownika
No nie, tego już za wiele! Sanacyjny reżym „dobrej zmiany”, tak, jakby nie wystarczyło mu nieprawomocne skazanie Barbary Engelking i Jana Grabowskiego, których cały świat podziwia za skrupulatność i rzetelność w opisywaniu holokaustu, który jest przecież podstawą niezwykle rentownego przemysłu, na przeproszenie Filomeny Leszczyńskiej za obsmarowanie w najnowszej powieści sensacyjnej „Dalej jest noc” jej nieżyjącego stryja, to właśnie dopełnia miary swoich nieprawości, ciągając przed niezawisły sąd Wdowę Narodową, czyli panią Magdalenę Adamowicz, pod wyssanym z brudnego palca zarzutem, jakoby zataiła przed fiskusem 400 tysięcy złotych dochodu. Nawiasem mówiąc, w bezcennym Izraelu pojawiły się publikacje, jak to zbrodniczy reżym prześladuje „polskich historyków piszących o holokauście”. Skoro tak się sprawy mają, to tylko patrzeć, jak niezawisły sąd II instancji dostanie rozkaz unieważnienia tego niesłychanie zuchwałego wyroku, skieruje sprawę do ponownego rozpoznania, a tam już niezawisły sąd powinność swej służby zrozumie („wiecie, rozumiecie, sędzio”) i przykładnie ukarze panią Filomenę Leszczyńską, nakazując jej zapłacenie obojgu „polskim historykom” stosownego odszkodowania za swoje zuchwalstwo. Jeśli chodzi o Wdowę Narodową, to zbrodniczy reżym połamie sobie zęby już na pierwszej instancji, bo czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może sobie wyobrazić, żeby niezawisły sąd w znanym na całym świecie z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym odważył się skazać osobę nie tylko wybitnie zasłużoną dla naszego nieszczęśliwego kraju, ale która w dodatku już wkrótce odda nieocenione usługi republice? Oczywiście mam na myśli Republikę Federalną Niemiec, która od stu lat niezmiennie interesuje się Wolnym Miastem Gdańskiem, którym, wbrew usiłowaniom reżymu, rządzą nieodmiennie przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa, ściśle koordynując swoją politykę zagraniczną z polityką zagraniczną Naszej Złotej Pani. Ludzi obdarzonych taką perwersyjną wyobraźnią na szczęście w naszym bantustanie nie ma i – da Bóg- nie będzie.
Pewność swoją opieram na energicznej interwencji pana prezydenta Andrzeja Dudy, który przerwał sen zimowy, żeby nieubłaganym palcem wytknąć i napiętnować nieprawidłowości w polityce personalnej, uprawianej przez znienawidzony Instytut Pamięci Narodowej. Z tym Instytutem to w ogóle mamy prawdziwy krzyż Pański, bo od samego początku znajduje się on nie tylko na celowniku dawnych komuchów, co to obrzezali się na demokrację, ale również na celowniku przedstawicieli przewielebnego duchowieństwa, którzy w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody” - i tak dalej, nie mówiąc już o autorytetach moralnych, zatwierdzonych przy okrągłym stole. To między innymi za jego przyczyną doszło w 2018 roku do niesłychanego skandalu, kiedy to w ustawie z 1998 roku o IPN, zbrodniczy reżym podjął próbę dopisania do art. 55, traktującego o karalności „kłamstwa oświęcimskiego”, a więc każdej próby podważania podanej przez „historyków” polskich i jeszcze ważniejszych, zatwierdzonej wersji historii II wojny światowej - artykułu 55 A, przewidującego karalność „kłamstwa obozowego”, czyli opowieści o „polskich obozach zagłady”. Bezcenny Izrael i organizacje przemysłu holokaustu podniosły niebywały klangor, a w tej sytuacji sojuszniczy Departament Stanu tupnął nogą, że jak Polska się nie opamięta, to „zagrozi swoim interesom strategicznym”. Na takie dictum zbrodniczy reżym z podkulonym ogonem z projektowanej nowelizacji się wycofał, po dyskretnym spotkaniu jego wysłanników z agentami Mosadu, którzy z pewnością obsztorcowali głupich gojów za niewczesne pomysły. Karać to można, a nawet trzeba, za „kłamstwo oświęcimskie”, ale nie żadne inne. Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!
No a teraz, jakby tego wszystkiego było mało, to dyrektorem wrocławskiego oddziału IPN został 39-letni pan Tomasz Greniuch, który w młodości należał do Obozu Narodowo-Radykalnego. Na prezesa IPN pana Jarosława Szarka runęła fala krytyki nie tylko ze strony zagranicznej żydokomuny, nie tylko ze strony bezcennego Izraela, ale również ambicjonerów krajowych, którzy najwyraźniej w tym wydarzeniu zwęszyli swoje pięć minut. Najłagodniejsze głosy zarzucały panu prezesowi Szarkowi bezmyślność, albo lekkomyślność – ale surowsze sugerowały działanie celowe – że mianowicie pan prezes Szarek to ukryty faszysta i żydożerca. Rykoszety uderzały oczywiście i w zbrodniczy reżym „dobrej zmiany” - bo sejmowa większość zbrodniczego reżymu rekomendowała go na to stanowisko, przeciwko czemu protestuje obóz zdrady i zaprzaństwa, a także „maleńcy uczeni”, jak np. pan Adam Leszczyński z „Krytyki Politycznej” i „OKO-press”. Powiadają oni, że pan Szarek „nie ma dorobku naukowego”, bo napisał parę książek „dla dzieci”, podczas gdy prawdziwi naukowcy, jak „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross, czy pani Engelking, albo pan Grabowski, piszą powiastki dla mikrocefali dorosłych, z dodatku zgodne z wersją zatwierdzoną przez Sanhedryn, którego, nawiasem mówiąc, „nie ma”, podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych, czy izraelskiej broni jądrowej. Wprawdzie Kolegium IPN rekomendowało pana Szarka jednomyślnie, ale to tym gorzej, bo widać, że faszyzm nie ma względu na osoby i potrafi wcisnąć się przez każdą szczelinę w nie dość – jak się okazuje – uszczelnionym systemie.
Największym przestępstwem pana Greniucha było tak zwane „hajlowanie”, to znaczy – podnoszenie ręki w rzymskim salucie. Tymczasem rękę to można podnosić nie z otwartą dłonią, tylko z zaciśniętą pięścią – jak to zatwierdził jeszcze Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju, klasyk demokracji Józef Stalin. Ileż to autorytetów moralnych, zmarłych i żyjących, podnosiło w ten sposób rękę na Parteitagach z okazji Rewolucji Październikowej, czy Pierwszego Maja? Wprawdzie Józef Stalin, przy pomocy wykonawców owych gestów, wykończył znacznie więcej ludzi, niż wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, ale to byli ludzie w większości albo należący do ras mniej wartościowych, albo do klas, których przedstawicieli trzeba było, w imię „nienawiści klasowej” eksterminować, nawiasem mówiąc, przy dość wydatnym udziale Żydów, którzy na tamtym etapie nieugięcie stali na nieubłaganym gruncie komunizmu. Dlatego też nikt dzisiaj nie ośmieli się wytykać nieubłaganym palcem takiemu na przykład panu red. Adamowi Michnikowi, albo Sewerynowi Blumsztajnowi, albo Janowi Lityńskiemu przynależności do stalinowskiej organizacji młodzieżowej, tak zwanych „walterowców”, szykowanych na przywódców naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, kiedy starzy bolszewicy zaczną tracić i „wzrok bystry i rękę niechybną”.
W tej sytuacji pan prezydent Duda obudził się ze snu zimowego i nakazał panu ministrowi ze swojej Kancelarii zająć nieubłagane stanowisko. Pan minister Wojciech Kolarski stwierdził tedy, że dyrektorem IPN może być wyłącznie osoba „o nieposzlakowanej opinii”. Ciekawe skąd w naszym nieszczęśliwym kraju wziąć takie osoby, skoro nawet Kukuniek ma w swojej opinii tak zwane „wstydliwe zakątki”? Poza tym – jakie Kancelaria Prezydenta stosuje kryteria przy ocenie opinii? Pytam, bo Obóz Narodowo-Radykalny od 2012 roku działa w Polsce oficjalnie, zarejestrowany jako stowarzyszenie. Czy przynależność do uznanego prawnie stowarzyszenia może być uznawana jako obciążenie, uniemożliwiające zajmowanie stanowisk państwowych, czy samorządowych? Dyć byłoby to sprzeczne z konstytucyjną zasadą równości obywateli wobec prawa! Pan prezydent Andrzej Duda, jako doktor praw, nie może przecież takich rzeczy nie wiedzieć, a w każdym razie podejrzewanie go o to byłoby niegrzeczne. W takim razie, dlaczego wydaje ministrowi swojej Kancelarii takie faszystowskie rozkazy? Czy z własnej inicjatywy, czy ktoś mu to („wiecie, rozumiecie, Duda”) surowo przykazał? Tymczasem 39-letni pan Greniuch twierdzi, że „hajlował” w „młodości”, z czego zresztą się kaja, moim zdaniem – zupełnie niepotrzebnie – bo wymowni Francuzi słusznie zauważają, że qui s’excuse, s’accuse (kto się tłumaczy, ten się oskarża) – a cóż właściwie takiego strasznego zrobił? Czy w Polsce obowiązuje prawo regulujące, jakich gestów nie można wykonywać, a jakie można? Nic mi o tym nie wiadomo, ale nawet gdyby było, byłoby ono faszystowskie, podobnie jak przepisy RODO, więc w imię słusznej walki z faszyzmem można byłoby je lekceważyć w ramach modnego ostatnio „obywatelskiego nieposłuszeństwa”. Tymczasem stanowisko zajęte po wybudzeniu się ze snu zimowego przez pana prezydenta Andrzeja Dudę pośrednio prowadzi do oddania polityki kadrowej w Polsce w ręce jakichś Żydów, więc jest bardzo poważnym wykroczeniem przeciwko suwerenności państwowej, co do której już dwa razy przysięgał on, że będzie jej „niezłomnie strzegł”. Mam tedy nadzieję, chociaż niewielką, że i pan prezydent Andrzej Duda i pan dr Cenckiewicz się opamiętają i nie bedą ani forsowali, ani popierali żadnych praktyk faszystowskich, ani też nie będą podejmowali prób amputowania Polsce kolejnego fragmentu suwerenności.
Zajmuję się sprawą pana Greniucha, chociaż ani mi on brat, ani swat, również dlatego, że ostatnio przez premiera Mateusza Morawieckiego, prawdopodobnie z inspiracji Naczelnika Państwa, zdymisjonowany został wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski. Przyczyną tej dymisji było – jak sam przyznał – że sprzeciwiał się „transformacji energetycznej, niekontrolowanej dekarbonizacji i wysokim cenom energii i ciepła oraz uzależnieniu od rosyjskiego gazu”. W przełożeniu na język ludzki oznacza to, że wiceminister Kowalski wyleciał z rządu za sprzeciw wobec polityki rezygnowania z własnych źródeł energii – co poprzez instytucje Unii Europejskiej forsują Niemcy, pozostające w strategicznym partnerstwie z Rosją. To ważne i to z czterech powodów; po pierwsze – że tak w praktyce wygląda zachwalana przez Naczelnika Państwa i opłacaną przez rząd czeredę płatnych języków, „repolonizacja gospodarki”, dla której dostęp do własnych nośników energii jest przecież sprawą zasadniczej wagi. Po drugie – że wiceminister Kowalski rekomendowany był na to stanowisko przez Solidarną Polskę, której władze oficjalnie stwierdziły, że dymisja nastąpiła „wbrew umowie koalicyjnej”. Zatem Naczelnik Państwa podjął ryzyko rozpadu koalicji „Zjednoczonej Prawicy” i upadku rządu „dobrej zmiany” - więc ta ostentacyjna dymisja oznacza, że i Naczelnik Państwa podlega jakiejś Mocy, do życzeń której akomoduje cały nasz nieszczęśliwy kraj i – po trzecie – że interesy tej Mocy nie pokrywają się z polskimi interesami państwowymi oraz – po czwarte – że w tej sytuacji wszystkie opisane tu przypadki mają ten sam wspólny mianownik.
Głupiec zawsze znajdzie głupca, który go uwielbia (Wojewódzki) i dziecko specjalnej troski (Kukuniek)
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Wypowiada się na temat Kuby Wojewódzkiego, pojedynkowania się, kabały, wypraw krzyżowych, inkwizycji, starym i nowym testamencie. Mówi także o Marii Czubaszek, ratownictwie medycznym i Lechu Wałęsie (Kukuńku)
Pandemia, krach gospodarczy, a na deser wojna? Piękna koncepcja!
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi kiedy obywatelskie nieposłuszeństwo staje się obowiązkiem, co sądzi o Jarosławie Gowinie (zdaniem Pana Stanisława jest karierowiczem), wspominając przy tym ruch Szymona Hołowni i Jarosława Kaczyńskiego. Wypowiada się na temat Jana Potockiego i @Konfederacja i Aleksieja Nawalnego.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz