Czy Jarosław Kaczyński i Jerzy Urban dożyją czasów prezydentury Czarzastego?
Nie wiem jak Wy, ale ja bym sobie tego życzył. Zasiadłbym wówczas wygodnie przed telewizorem, który mam wreszcie, bo przywiozła go babcia i tuż po orędziu pana prezydenta, posłuchałbym talk show w wykonaniu prezesa i naczelnego NIE. Tak, jak to drzewiej bywało kiedy Urban w telewizji Jaruzelskiego prowadził inteligentne rozmowy z Zygmuntem Kałużyńskim. Przyznacie, że tego brakuje – inteligentnych rozmów ludzi, którzy się na czymś znają i wiedzą o co chodzi. Prezesem radiokomitetu byłaby wtedy Monika Jaruzelska, która serwowałaby nam bardzo dynamiczną ofertę programów, gdzie byłby w zasadzie sam pluralizm. Orędzia bowiem przeplatane byłby doniesieniami z ulicznych kryteriów, które organizowaliby prawicowi działacze, wrzeszcząc ile sił w płucach do kamer – Oszuści! Oszuści! W studio zaś u Pospieszalskiego, którego przecież nikt by z telewizji nie wyrzucił, Roman Giertych z ironicznym uśmiechem opowiadałby o zdolności koalicyjnej poszczególnych partii politycznych. Ja zaś siedziałbym sobie ze szklaneczką piwa i patrzył na to wszystko rozanielony. Za oknem rozkwitałby Nowy Ład, który każdemu gwarantowałby, jak to się poetycznie wyraził premier Morawiecki, miskę ryżu. Wszyscy to słyszeli i nie ma powodu udawać, że było inaczej. Sam premier zaś nie potrafi wskazać momentu, w którym jego pogląd na kwestie dokarmiania Polaków zmienił się i wizja miski ryżu ustąpiła w jego wyobraźni innej – kociołkowi ryżu, który każdy z nas dostanie, kiedy już Nowy Ład zostanie zaprowadzony. Na razie wszystko się kotłuje i waha, nie wiadomo – miska czy kociołek…kociołek czy miska…która opcja przeważy? Premier sugeruje dziś, że jednak kociołek, ale każdy wie jak to jest z politykami. Dziś z samego rana przeczytałem, że rzecznik PiS pan Fogiel dementuje rewelacje Sośnierza na temat inwigilacji rodziny Gowina i Banasia. Naprawdę, nigdy nie przypuszczałem, że napiszę jakieś słowo w obronie Gowina, ale – kwestia pierwsza – oto sławny bon mot księcia Gorczakowa: nie wierzę w wiadomości nie zdementowane. Kwestia druga – ciągle nie potrafię zrozumieć na czym polegają negocjacje polityczne z Jarosławem Kaczyńskim, który nie może porozumieć się z koalicjantami w kwestiach raczej, z naszego punktu widzenia, drobnych, a łatwo porozumiewa się w ideologicznym i politycznym wrogiem w kwestiach istotnych i ciężkich. To jest dla mnie, szeregowego konsumenta treści politycznych, niepojęte. No, ale powtórzyło się już dwa razy, to znaczy, że jest to metoda, a jeśli nie metoda, to jakaś, pardon, skaza, która nie pozwala prezesowi na ustalenie granic kompromisu. Wygląda na to, że Jarosław Kaczyński w ogóle nie rozumie wyrazu kompromis, nie pojmuje go w takich zakresach, jak my tutaj, czyli, że czasem po prostu trzeba ustąpić.
Ktoś może powiedzieć, że jestem człowiekiem naiwnym i to pewnie będzie prawda. No, ale nie stać mnie na inne jakieś wnioski, albowiem nie wiemy w istocie o co chodzi, nie wiemy co takiego przeszkadza prezesowi w Gowinie i w Ziobrze, że woli on Czarzastego od nich. Tak samo jak nie mogliśmy zrozumieć co takiego przeszkadzało mu w Beacie Szydło.
Nie wiem, jak Wy, ale ja czuję się, jakbyśmy cofnęli się nagle do epoki kamienia gładzonego. I przypomina mi się rok, w którym prezes „musiał” oddać władzę, bo inaczej się nie dało. Wszyscy wtedy czekali na wielkie jutro, ale ono nie nadeszło. Przyszli za to Tusk z Palikotem i zaczęli swoje występy. Te zaś miały swój znaczący interwał 10 kwietnia 2010 roku. Były to lata gorące, lata wielkiej aktywności politycznej blogosfery, mogę śmiało rzec, że były to lata, w których ukształtowała się pewna forma komunikacji. Ta właśnie, którą cały czas eksploatujemy. Być może nie byłoby jej, gdyby prezes poszedł na kompromis. Być może nie znaleźlibyśmy się w tym miejscu gdzie jesteśmy i nie w ogóle nie byłoby Szkoły nawigatorów. Nie wiem. Chcę tylko przypomnieć nadzieje z tamtych czasów, która kazała wielu Polakom głosować na PiS mimo wszystko. Przypomnę też ile razy komunikacja pomiędzy partią a wyborcami zawodziła i wyborcy ci czuli się wystawieni. Tak było, na przykład, przy każdej kretyńskiej kampanii wyborczej projektowanej przez jakichś durniów, którzy sformatowali przeciętnego wyborcę PiS jako płaczliwego nieudacznika, nie potrafiącego o siebie zadbać. Tak było też w innych wypadkach.
Nie mam zamiaru zastanawiać się co by się stało, gdyby sprawy potoczyłby się inaczej. Myślę jednak, że warto byłoby rozważyć taki scenariusz, w którym prezes wreszcie komuś ustępuje. Bo tego jeszcze nie grali. Leppera już nie ma, Giertych zajął się swoimi sprawami, a więc mamy pole do popisu. To znaczy prezes ma. A jeśli nie mamy, my jako wyborcy, chętnie dowiedzielibyśmy się dlaczego go nie mamy. No chyba, że nadchodzący Nowy Ład, zmieni nasz status i z wyborców zamienimy się w inną jakąś grupę, określaną innymi wyrazami.
Jedno jest wszakże pewne. Sytuacja z roku 2005 i lat późniejszych, kiedy idiotyczna decyzja prezesa, została przykryta inicjatywą określaną jako polityczne blogi, nie powtórzy się już na pewno. Bo chyba mogę tak napisać, co? Kaczyński oddał władzę Tuskowi, bo „musiał”, a blogerzy prawicowi zrobili z tego wydarzenie na miarę obrony Jasnej Góry opisanej przez Sienkiewicza. Charakter tego wydarzenia ujawnił się po latach, w chwili kiedy zaistniało coś podobnego. No i trzeba rzecz nazwać po imieniu. No, ale co z polityczną blogosferą? Nie ma jej, albowiem w tym, jakże wymownym i wyrazistym momencie, jej najważniejszy symbol, czyli salon24, stał się własnością Sławomira Jastrzębowskiego. I teraz nowy właściciel podejmie próbę, którą z takim sukcesem przeprowadzono w latach 2005-2015 – złagodzenia wymowy tragicznego gestu wykonanego przez Jarosława Kaczyńskiego oraz dalszej polityki PiS, która stanie się po prostu gierkowską propagandą sukcesu, potrzebującą asekuracji na wszystkich obszarach porozumień i komunikacji. Tyle, że już bez tych głupich blogerów, którzy wypisują nie wiadomo co. Salon24 będzie normalną platformą informacyjną z jakąś tam domieszką blogów. Pan Sławomir Jastrzębowski już był u Moniki Jaruzelskiej, już otrzymał wszystkie uwierzytelnienia i może śmiało wkraczać w nową rzeczywistość. My zaś zostaniemy w starej, a pisać tu będziemy o samych nieważnych i nieistotnych sprawach.
Wydanie specjalne.
Dwóch kłusowników w gaciach
Po raz pierwszy od wielu miesięcy udało się nam wyjechać do Dęblina, żeby trochę odpocząć. Nie wiem ile lat nie jeździliśmy rowerami, ale teraz wreszcie pojechaliśmy na wycieczkę. Wzdłuż Wisły, wałem, piękną ścieżką rowerową, która prowadzi ku terenom niemal dziewiczym. W czasie tej jazdy widać z jednej strony Wisłę, a drugiej starorzecza. Jest ich kilka. Najpierw stężycka Łacha, potem Prażmów, a na końcu Drachalica. Jak ktoś pojedzie dalej, dojdzie do kolejnego ciągu starorzeczy. Woda jest bardzo wysoka, zarówno w Wiśle, jak i w tych starorzeczach. Wszystko wokół wygląda jak tereny plemienne Seminolów, drzewa stoją w wodzie. No, ale to będzie tak trwało jeszcze z miesiąc i wyschnie. Na prażmowskiej łasze, na samym jej końcu utworzyło się spore rozlewisko. Ono jest tuż przy śluzie, która odprowadza nadmiar wody ze starorzecza do Wisły. Kiedy tam dojechaliśmy okazało się, że całe jest wypełnione trącymi się karasiami. Płycizna pełna ryb, coś niezwykłego. Nagraliśmy film i pojechaliśmy dalej. Kiedy po godzinie wracaliśmy ryb już nie było. W wodzie stali jacyś dwaj kolesie bez spodni, w samych gaciach, jeden z podbierakiem, a drugi z siatkną na ryby. Zwróciliśmy im uwagę, że kłusują, ale oni stwierdzili, że nie było w tej wodzie żadnych ryb. Obok stał samochód a w nim beczka. Na dworze plus 5 stopni, jest naprawdę zimno, do teraz nie czuję rąk, a te dwie świnie łaziły po tej wodzie w gaciach wyciągając ryby na tarle. Jestem wyjątkowo wyczulony na takie zbydlęcenie, szczególnie, że jeden z nich bardzo bezczelnie się na mnie gapił. Powiadomiliśmy policję w Dęblinie, podając numer rejestracyjny samochodu, w którym znajdowała się beczka, ale pan policjant powiedział, że jak będzie miał wolny patrol to kogoś tam wyśle. Wszyscy wiemy jak jest, wyśle albo nie wyśle. Mnie najbardziej wkurza, że tą ścieżką, choć jest to zabronione, jeżdżą różni zaangażowani działacze PZW w wieku przedpochówkowym i teraz też jeździli. I żaden nie zwrócił uwagi na te dwa wieprze. Nikogo to nie zainteresowało. No więc mnie zaineresowało. Kłusownicy jeżdżą granatowym samochodem, prawdodpodobnie marki peugot o numerze rejestracyjnym LRY 2J14. To jest po prostu nieojęte. Wszędzie pełno żarcia, wszyscy poszukują ludzi do pracy, a te bydlęta wyciągają ryby z tarła. Kiedy te ryby są chudsze niż kartka papieru, wymęczone i nie ma szans, by mogły uciec. To zbydlęcenie zdaje się nie skończy się nidgy i żadna edukacja ekologiczna nic tu nie pomoże. Szczególnie, że postawa tak zwanych legalnych wędkarzy jest co najmniej dyskusyjna.
Życie na innej planecie
Przygoda, którą opisałem wczoraj miała jeszcze jeden epizod. Dopiero w domu połączyłem go jednak w całość z opisanymi wypadkami. Oto kiedy dzwoniłem na policję, w pewnym oddaleniu od tych dwóch śmieci, co chodzili w majtkach po wiślanym wale ( nie dość, że kłusownicy to jeszcze ekshibicjoniści) minął nas samochód marki Hyundai. Zatrzymał się jakieś 50 metrów przed nami, cofnął trochę, tak by wpasować się w zatoczkę i wyszło z niego dwóch facetów. Dużo starszych od tych kłusowników. I to z całą pewnością byli członkowie jednego z okolicznych kół PZW. Jeden miał charakterystyczny „wędkarski” strój, to znaczy wojskowe moro, a drugi był po cywilnemu, ale mogę się założyć o wszystko, że byli to wędkarze, być może nawet zasłużeni. Nie upieram się, że mieli związek z tamtymi, ale poczekali aż podjedziemy bliżej, a stwierdziwszy, że nie należymy do lokalnej elity, ale reprezentujemy przyjezdny motłoch i nie da się z nami porozmawiać charakterystycznym dla miejscowych salonów językiem – ty ch…u, dwaj ten telefon… Podeszli parę kroków ku koronie wału. Nie mieli tam żadnego interesu, bo zaraz wrócili. Zatrzymałem się i patrzyłem na nich przez chwilę.
Dziś z rana zaś pomyślałem, że wszyscy żyjemy na innej planecie i zachowujemy się tak, jakby za chwilę jakiś wielki statek miał nas stąd zabrać i wywieźć w nieznane. Objawem tego jest między innymi zachowanie takie jak opisałem wczoraj. Ludzie z całą pewnością miejscowi, posiadający samochód i na pewno mający pracę, nie bacząc na zimno, włażą w majtkach do wody, po to by rabować dobro, które zarówno z mocy ustawy, jak i praw boskich, jest dobrem nas wszystkich. Czynią to w dodatku po barbarzyńsku, nie licząc się z tymiż boskimi prawami, które niektórzy nazywają prawami przyrody.
Nie wpadną na żaden inny pomysł spędzenia wolnego czasu poza tym najprostszym – złodziejstwem. Mieli przy sobie sprzęt ze sklepu wędkarskiego, a więc jak przypuszczam należeli do koła PZW. Niemal obok, na drugim brzegu stały samochody innych członków PZW, którzy łowili ryby legalnie, wszak wczoraj rozpoczął się sezon szczupakowy. Wszystkie starorzecza wiślane obstawione były samochodami. Rejestracje radomskie to norma, ale było też sporo śląskich. Niektórzy, na terenach wydawałoby się całkiem niedostępnych, poustawiali przyczepy kampingowe i namioty. Nie wiem jak tam wjechali, no ale dla chcącego nie ma nic trudnego, mnie spędził z drogi w pewnym momencie gość jadący samochodem Rover 75 kombi, prawie takim samym, jak moje stare auto, które ma jedno z najniższych istniejących zawieszeń…Wjechał wprost na niewielką plażę przy starorzeczu, coś mu tam zastukało, zachrobotało, ale się nie przejął. – Mój stary jest fanatykiem wędkarstwa – jak powiedział klasyk. Większość wędkarzy siedzi cicho i większość zabiera śmieci ze sobą. No, ale ilość odpadków pozostawionych w miejscach naprawdę malowniczych wciąż mnie zdumiewa. Poza tym miejscowe elity nie widzą żadnego problemu w tym, by zostawiać śmieci nad wodą. I PZW, które zabiera od każdego członka 260 zł rocznie, plus jakieś dodatkowe opłaty, nie jest w stanie zorganizować sprzątania terenu. To mnie przyznam dziwi. Tak, jak ten podbierak w rękach kłusownika. Na razie mogłem ten trend zaobserwować przed sezonem, ciekawe co będzie po sezonie. Wody, o których piszę należą, nie wiadomo na jakiej zasadzie do PZW Radom, choć zawsze były lubelskie. Nie ma więc opcji, że jakieś przejęte ekologią siły przyjadą z Radomia by sprzątać nad tymi starorzeczami. Miejscowi zaś, skoro to nie ich woda i muszą dopłacić 10 zł, za możliwość łowienia ryb za domem, nawet o tym nie pomyślą. Na gminę nie ma co liczyć. Są to jednak wody rybne i każdy kto się tu zjawia czuje się już na samym początku królem polowania. Poznajemy to po charakterystycznych odgłosach dobiegających z koczowisk rozłożonych w tych, opisanych wyżej, pozornie niedostępnych miejscach. Jest to język bardzo zbliżony do języka miejscowych elit, choć może nieco wzbogacony jakimiś naleciałościami, no ale fraza – ch…u, dwaj ten telefon – powtarza się tam często, a woda starorzeczy, niesie ją hen, hen, ku wioskom położonym na prawym brzegu i ścieżkom rowerowym, którymi pomykają spragnieni rekreacji mieszkańcy Dęblina i okolic, z lewej strony.
Pomyślałem sobie wczoraj, całkiem irracjonalnie, że ktoś może to wszystko obserwować i pomyśleć, tak jak anonimowy autor tekstu zatytułowanego Propozycja poskromienia Hiszpanii, że ludzie którzy się tak zachowują, nie zasłużyli na to, by żyć w tak fantastycznej okolicy. To jest po prostu nie dla nich, bo oni nie rozumieją jak istotne jest pielęgnowanie dóbr danych od Boga, w ten sposób, by mogli się nimi cieszyć wszyscy. Są jednak, dokładnie tak, jak wskazał to autor wymienionej książki, inni ludzie, którzy tajemnicę gospodarowania ziemią i naturą posiedli w stopniu daleko dokładniejszym. Nie używają oni języka miejscowych elit, nie rozbierają się i nie latają w gaciach w oczekiwaniu na nadjeżdżające z Dęblina rowerzystki, kłusując przy tym ryby na tarle. Są to ludzie poważni, dla których cała opisana tu czereda zaopatrzona w legitymacje PZW, mundury kupione z demobilu, przekonanie o tym, że niczego nie można im odebrać i zwykłą bezczelność, cała ta czereda – powtarzam – to kupka śmieci. I sprzątnięcie jej nie będzie przedstawiało najmniejszego problemu. Charyzmaty bowiem, którymi popisują się ci ludzie – znam tego, znam tamtego – i struktura organizacyjna w jakiej tkwią, są mniej więcej tak samo trwałe, jak struktury plemienne Seminolów wobec amerykańskiego kongresu, który postanowił ich pewnego dnia usunąć z Florydy. Bo była dla nich za dobra po prostu.
Ludzie, o których piszę, każdym swoim postępkiem potwierdzają tę prawdę – w oczach sił poważnych nie zasługują na nic. Najmniej zaś na litość.
Ten defekt, wrośnięte w mózg i serce przekonanie, że żyję na terenie obcym, który może być w każdej chwili odebrany, widać wszędzie. Wiedziony ciekawością sprawdziłem poziom i jakość miejscowych serwisów informacyjnych. No i stopień zainteresowania redaktorów tym co się dzieje w okolicy. Przyzwyczajony do tego co mamy w Grodzisku i stałej właściwie wymiany poglądów na forach, byłem zaskoczony bezwładem tych portali. Tam nie ma nic. Tak, jakby redaktorzy prowadzący nie wychodzili w łazienki w swoim M3 i próbowali opisać życie, już nie w Prażmowie, nie nad starorzeczami, ale na swoim osiedlu. To jest dno i wiele, wiele bezpodstawnych aspiracji. Szkoda, że nie mam czasu, bo założyłby miejscowy portal informacyjny. Pierwszego dnia, na hot spocie dałbym materiał zatytułowany – Ekshibicjoniści z Prażmowa. Po pół roku zgarnąłbym wszystkie reklamy z miejscowego rynku. Może się skuszę na jesieni, kto wie, niech tylko uporam się z książkami, które zaplanowałem napisać w tym roku.
O drodze ku prawdzie i kierunkach w sztuce
Nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się wczoraj radziecka aktorka Lubow Orłowa. Pisałem już o niej, przy okazji pewnego filmu, który oglądałem jako dziecko. Film opowiadał o przestępstwie rasowym, jakiego dopuściła się biała kobieta, zachodząc w ciążę z Murzynem. Ową kobietę grała właśnie Orłowa. W filmie ucieka ona z USA i jedzie wprost do ZSRR ojczyzny wolnych i dzielnych ludzi, którzy nie boją się mówić prawdy. Jej tropem podąża złowrogi agent FBI. Wszystko oczywiście kończy się dobrze, miłość zwycięża, a zło zostaje pognębione. No, ale wczoraj przeczytałem o jeszcze jednym filmie z udziałem Orłowej, który nosił tytuł Spotkanie nad Łabą. Ten z kolei obraz opowiada o tym, jak ludzie radzieccy pomagają Niemcom odbudować się po wojnie, a Amerykanie po drugiej stronie Łaby eksploatują ich bezlitośnie. Finałem jest ustawienie punktu granicznego na Łabie. Po jednej stronie szczęście i dobrobyt, po drugiej nędza i ucisk. Film był wielokrotnie nagradzany w różnych konkursach, także z udziałem międzynarodowego jury.
Po co o tym piszę? Myślę, że cała propaganda en masse, której tak wiele miejsca poświęcamy w naszych rozważaniach, jest nieistotna. Służy tylko temu, by odwrócić uwagę od rzeczy najiważniejszej – od kiedy Kościół zmienił naukę dotyczącą lichwy, a zrobił to pod przymusem, nie ma mowy o tym, by zbudować jakiś system ekonomiczny oparty na zdrowych zasadach. Żeby w ogóle można było prowadzić gospodarkę kredytową, pół świata musi być zmienione w obóz koncentracyjny gdzie uprawia się tanią produkcję, a drugie pół musi z owoców tej produkcji korzystać i bawić się w inwestycje. Dla niepoznaki organizuje się wojnę propagandową, która jest festiwalem pozorów. Chodzi wyłącznie o dostarczenie uzasadnień dla istnienia piekła na ziemi i przekonanie tych, którzy zostali tam wtrąceni, nie za swoje winy przecież, że od teraz będzie już tylko lepiej. Stan ten trwa już prawie tysiąc lat, ale my nie mamy stosownych narzędzi by go opisać, albowiem wszystkie rozważania budowane są w odniesieniu do wojen propagandowych. Początkiem tego wszystkiego była wielka schizma wschodnia i namnażanie się herezji w Bizancjum, które skupione były wokół produkcji najważniejszych dla cywilizacji komponentów – stali i tkanin. Kiedy zaś Kościół ostatecznie oddał pole i nie udzielił przeciwnikom zadowalającej, na gruncie filozofii, odpowiedzi na kwestię najważniejszą czyli konieczność, czy też rzekomą konieczność istnienia lichwy, powstało to, co dziś nazywamy społeczną nauką Kościoła, czyli zastępnik. W rzeczywistości podstępnik, ale dziś nie będę o tym pisał. Chętnie za to posłucham głosów polemicznych. Z grubsza chodzi o to, co zrobić z biednymi, którzy zawsze będą. Póki co jedyną, odpowiedzią jakiej udzielają przeciwnicy Kościoła jest stwierdzenie – wtrącić wszystkich do piekła i udać, że to jest coś innego. No, a my nie mamy na to dobrej odpowiedzi, bo jest przecież społeczna nauka Kościoła, a tamci mogą mieć dobre intencje. Nie można im niczego zarzucać bez udowodnienia winy. No tak, ale żeby udowodnić winę trzeba mieć dwóch świadków. Skąd ich wziąć? To taki żart, nawiązujący do kilku poprzednich tekstów.
Dlaczego ja te kwestie w ogóle łączę z jakimś całkiem zapomnianym radzieckim filmem i aktorką, której nikt już nie pamięta? Powodów jest kilka. Zacznę od tych, które wyłoniły się przede mną dziś rano, kiedy otworzyłem sobie newsy. Oto okazuje się, że Dorota Kania jest członkinią zarządu Grupy Polska Press. Nie uwierzyłem od razu i przeczytałem to jeszcze raz – członkini zarządu. Można było napisać, że zasiada w zarządzie. Nie ma takiego wyrazu w języku polskim jak członkini. Wczoraj jechałem samochodem w radio był wywiad z osobą, którą przedstawiono jako „nasza gościni”. To już chyba lepiej byłoby napisać gościówa. Członkini i gościni rządzą. Gościni była pisarką, opisującą nędzę kobiet w zmaskulinizowanym świecie, a członkini, na dowód, że to czasy minione, wymieniła jedną decyzją wszystkich naczelnych najważniejszych regionalnych pism i wstawiła tam swoich ludzi. Zarówno wyrzuceni, jak i mianowani to sami faceci. Widzimy jasno, że od teraz będzie już tylko lepiej.
Wokół mianowanych rozpoczęła się od razu dzika, propagandowa sarabanda, której celem jest przedstawienie ich w świetle niezwykłym. Niestety jeden z nich, niejaki Pokora Wojciech, został przez dzisiejszych sojuszników PiS, czyli ekipę SLD, wywalony z roboty, albowiem czegoś tam nie rozliczył. No, ale to jest ponoć drobiazg, bo facet jest świetny. Będzie naczelnym Kuriera Lubelskiego. Najlepsze kawałki jednak latają o znanym hipsterze prawicy, promowanym swego czasu, wraz z Dawidem Wildsteinem i Samuelem Pereirą, przez gazownię, czyli Wojciechu Musze. Pamiętacie to? Trzech młodych, dynamicznych ludzi, przed knajpą na Placu Trzech Krzyży. Hipsterzy prawicy po prostu. Nawet jakaś pani napisała książkę na tę okazję. Nazywała się ona Spotkałam prawdziwego hipstera, czy jakoś tak…? Dokładnie nie pamiętam.
Dziś zaś okazuje się, że Mucha jest po prostu bohaterem, a Dawid Wildstein wspomina o tym, że o mało nie zginął na wojnie rosyjsko-ukraińskiej, a do tego pomagał Kurdom. Zapewne. Bez niego Kurdowie byliby po prostu, w kropce, żeby nie powiedzieć, pardon, w czarnej dupie. I z całą pewnością nie odnieśliby żadnego sukcesu. Od teraz będzie już tylko lepiej. No i Mucha – co dla przekazu propagandowego jest szalenie ważne – to Krakus z dziada pradziada, panie dziejaszku, żartów więc nie będzie. Będzie już tylko lepiej….
No, ale Wy ciągle nie wiecie po co ja to wszystko piszę, a także dlaczego dałem taki dziwny tytuł. Otóż w porach, kiedy komunistyczny telewizor emitował filmy radzieckie z Lubow Orłową, puszczano też czasem inne filmy. Te pory emisji były niesłychanie dziwne, bo na przykład film Kobayashiego, Harakiri, o facecie co rozpruł sobie brzuch bambusową atrapą miecza wakizashi, rozpoczął się kiedyś o jedenastej przed południem. Wiem, wiem, często do tego wracam, ale wierzcie mi, że są dobre powody. O jedenastej, w sobotę rozpoczął się też kiedyś sławny film Pies Andaluzyjski oraz jeden z obrazów wyreżyserowanych przez Jeana Cocteau, zdaje się, że Orfeusz, ale głowy nie dam. Był schyłek komuny, koniec lat siedemdziesiątych, dookoła rozciągał się raj wymarzony przez ludzi pracy, a ja siedziałem przed maleńkim, czarno białym telewizorem, w towarzystwie mojej babci, która potrafiła tylko czytać, bo na naukę pisania zabrakło jej czasu i oglądałem wraz z nią filmowe dzieła towarzyszy surrealistów. Ich nowatorskie podejście do sztuki po prostu zwalało z nóg. No, ale ja i babcia jakoś dawaliśmy radę. I żadne z nas nie przyznało się nigdy do jakiegoś psychicznego dyskomfortu. Myślę sobie więc, że zarówno gościni, jak członkini, a także Mucha i wszyscy nowi naczelni regionalnych dzienników, oraz ich propagandowi promotorzy będą się jeszcze musieli dużo nauczyć zanim dokładnie zrozumieją co to znaczy – prawdziwy surrealizm.
Egzamin dojrzałości czyli o kłamstwach i przeinaczeniach szkolnych
Moje dziecko pojechało dziś zdawać maturę. Kasztanowce nie kwitną, jest zimno i człowiekowi nie chce się wychodzić z domu, ale matura to pewna stała, niezależna od pogody. Niestety niezależna też od logiki, prawdy i innych istotnych jakości, przynajmniej ta, która dotyczy przedmiotów zwanych humanistycznymi. Jak wszyscy wiemy w szkole uczą, że konstytucja 3 maja była najważniejszym dokumentem w naszej historii, a do tego drugim takim na świecie. To jest jawne kłamstwo, które powiela się w zasadzie nie wiadomo po co. Jak wczoraj słusznie zauważyli koledzy piszący o tym dokumencie, nie mieści się on w polskiej tradycji prawnej, która wywodzi się wprost z socjalistycznych ustaw II RP i mowy nie ma by sięgnęła dalej. Bo dalej, jak to się pisało kiedyś na obrzeżach map, są już tylko smoki. I my za chwilę z jednym takim się zapoznamy. Czym była konstytucja 3 maja? Prowokacją, jak słusznie zauważył jeden z autorów. Zaaranżowaną przez głupka i człowieka złej woli, czyli przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Ten drugi miał na względzie wyłącznie osobiste korzyści i nic ponadto. Spodziewał się chyba, że będzie żył wiecznie. Mało kto pamięta, że po upadku Warszawy, rzezi Pragi i wszystkich okropieństwach, których dopuścili się Rosjanie w Polsce, Hugo potajemnie wyjechał ze stolicy i udał się do Galicji, a stamtąd miał przeniknąć do Wenecji. Niestety plan się nie powiódł, albowiem z rozkazu samego cesarza Kołłątaj został aresztowany. Przypuszczam, że jako pruski szpieg. Ci bowiem, mimo politycznej sztamy, jaką Austria trzymała z Prusami w sprawie Polski, byli traktowani przez Wiedeń bardzo surowo. Przyzwoicie dodajmy, ale surowo. Hugo miał ponoć, a tak to przedstawił swego czasu reżyser Królikiewicz, człowiek chyba obłąkany, w swoim paradokumentalny filmie o konstytucji, przesiedzieć 10 lat w więzieniu, w Ołomuńcu. To nie była prawda, bo siedział w tym Ołomuńcu od 1798 roku, a wypuszczono go po licznych interwencjach rodziny, w roku 1802. Podczas odsiadki Kołłątaj napisał trzytomowe dzieło pod tytułem Rozbiór krytyczny zasad historii o początkach rodzaju ludzkiego. To jest, uważam, wyczyn niezwykły, napisać takie dzieło w austriackiej tiurmie, szczególnie kiedy się jest wyświęconym księdzem. Po uwolnieniu Hugo pojechał na Wołyń, gdzie współorganizował Liceum Krzemienieckie, instytucję fantastyczną, ale mało przydatną dla kraju, albowiem tego kraju nie było. Do jego zaś likwidacji walnie przyczynili się właśnie twórcy owego liceum, będący także twórcami nowoczesnych programów nauczania. Wszystkie te fakty, pozostają ze sobą w ścisłym związku, czego niestety nie ujęto w nowoczesnych programach nauczania. Te bowiem nie służą do poznawania prawdy, ale do odciągania od niej uwagi rzesz młodzieży wchodzącej w życie. Egzamin z tych bredni nazwano właśnie, dla niepoznaki, egzaminem dojrzałości.
Pierwszą konstytucją na świecie była uchwalona w roku 1755 konstytucja Korsyki, marionetkowego państwa, którego przywódcom zdawało się, że uwolnili się od wpływów upadającej Genui, bo znaleźli możnego protektora w Londynie. Anglicy postanowili zrobić z Korsyki swój lotniskowiec, w epoce kiedy nikomu się jeszcze o lotniskowcach nie śniło. I prawie im się udało. Konstytucja korsykańska obowiązywała przez 14 lat, a polska tylko przez rok. Jestem przekonany, że nasza była powtórzeniem tamtej, ale wykonanym w całkiem złej intencji z podpuszczenia Prus, za którymi stał Londyn. Konstytucję korsykańską firmował niejaki Pasquale Paoli, przywódca marionetkowej republiki, wspartej siłą brytyjskiej floty. Pomnik tego człowieka, o czym wspomina Stanisław Karpiński w swoich wspomnieniach zatytułowanych Złe czasy, stał przez jakiś czas w Londynie, ale potem zniknął. Korsykanie mieli tego pecha, że Genua była winna dużo pieniędzy Ludwikowi XV, królowi Francji. No i zgodziła się oddać Korsykę Francuzom w zamian za umorzenie długu. Francuzi zajęli wyspę, w roku 1769 i Napoleon Bonaparte urodził się jako poddany króla z dynastii Bourbon. Dlaczego Anglicy pozwolili sobie wydrzeć tak słodki owoc? Tego nie wiem, ale może Wy na to wpadniecie. Wnioskuję jednak, że wyciągnęli naukę z utraty Korsyki. Gibraltar był już w ich rękach, ale to nie zapewniało panowania na Morzu Śródziemnym. Po wojnach napoleońskich Brytyjczycy uzyskali Maltę, co zapewne osłodziło im gorycz porażki na Korsyce. No i nauczyli się jednego – konstytucja to znakomita pułapka na frajerów, którzy aspirują do tego, by nazywać ich narodem cywilizowanym. Postanowili więc, za pomocą pośrednika w Berlinie przenieść ideę konstytucji na wschód. Prócz pośredników w Berlinie, Londyn miał też swoich ludzi w Polsce, a należał do nich sam król Stanisław August. Do tego byli też agenci w Petersburgu. Jeśli zaś ktoś myśli, że Rzeczpospolita była głuchą prowincją, która nikogo nie interesowała, prowincją, gdzie szlachcic na zagrodzie równy był wojewodzie, niech przeczyta ten tekst. Jest to fragment książki, wydanej w roku 1839, a napisanej dziesięć lat wcześniej.
Podróż Kontryma, urzędnika skarbu polskiego, odbyta w 1829 po PolesiuJa w związku z tym fragmentem mam tylko jedno jeszcze pytanie: kim był i po co jechał do Londynu Michał Kelofas Ogiński, urodzony tu niedaleko, w Guzowie. Nawet z jego życiorysu umieszczonego w wiki wynika, że był po prostu zdrajcą stanu, a także wielokrotnym agentem. Jego rzewny polonez zaś to emocjonalna ściema, która ma ukryć, jak podręczniki szkolne, wszystkie deprawacje jakich się dopuścił.
W części skarbowej znaczne są jeszcze wały z ziemi sypane, dawnego zamku, gdzie teraz stoi kościół parafialny drewniany; podobnież i wszystkie budowle w całem miasteczku są z drzewa. Część ta dzisiaj skarbowa, z wielu wioskami i z rozległemi z obu stron Przypeci lasami była dziedzictwem Sołohuba, do czasu, kiedy tu zaczęli byli spekulować Anglicy. Mając oni, jak pokazuje się z informacyi Ministra Pitta danej P. Ogińskiemu, który w r . 1790 posłany był w tym interessie z Gdańska, pilne z dawna i rozeznawcze oko na ważność pod względem handlu naszego Polesia, przyłączenie jego w roku 1793 do Rossyi poczytali za sposobną porę do rozwinięcia swoich projektów. Tym końcem wyjednali pozwolenie kupowania dóbr nad Przy – pecią. A zatem kompania Wielko-Brytańska przez kommissanta swego pana Forester nabyła na pierwszy początek od pana Sołohuba Turów, za rubli ośmkroć sto tysięcy, a za pięćdziesiąt sześć tysięcy rubli odkupiła od generała Sielahina, majętności jemu darowane. Assygnacye wtenczas były po 92/100 na srebro. Powiadają , że w planie Anglików było, opuszczając gospodarstwo dworskie, całą robociznę włościańską obracać na wycinanie lasów, od najmniejszego do największego drzewa; a wszystko do Chersonia spławiwszy, pozostałą ziemię z ludźmi za co bądź odprzedawać krajowcom; potem inne w tymże celu nabywając majątki, postępować tak w dół i w górę Przypeci. Wszakże imperator Paweł, z insynuacyi, jak powiadają, samegoż pana Sołohuba, przeciął rozwijanie się tego planu, rozkazując zwrócić Anglikom zapłacone pieniądze, a Turów wziąść na skarb; poczem oni i od Sielahina nabyty majątek samym krajowcom wyprzedali. I na tem skończczyło się trzyletnie gospodarstwo angielskie nad Przypecią. Jednakże nie ustała o niem pamięć w powiecie mozyrskitn, i nie jednemu teraz jeszcze daje się we znaki. Turów bowiem poruczony w administracyą obywatelom, nie przynosząc skarbowi odpowiedniego dochodu, stał się powodem, że jedni administratorowie poszli pod sąd , innych majątki własne wzięto także w administracyą, i sformowało się wielkie o tem jak nazywają dzieło, to jest proces, w który wiele jest wplątanych Mozyranów, i który zrodził wiele komissyi śledztwiennych, jaką i teraz w przejeździe zastaliśmy w Turow ie. Pomimo, że ten majątek nie przynosi skarbowi odpowiedniego dochodu (co atoli może wynikać, z nieczynienia nakładów ), wszelakoż jeden z nabywców części posielahinowskiej, pan Lenkiewicz, powiadał nam, że plan Anglików, jakożkolwiek uważać się może w ekonomii krajowej, na którą bez wątpienia imperator Paweł wzgląd miał zwrócony, dla nich przecie wielkie przynosiłby korzyści. Zdanie znawcy, jako miejscowego, wiele znaczy, jednakże nie dosyć jasno przekonywa; bo jeżeli korzyści p e w n e, za cóżby nikt z krajowców za tym planem nie poszedł? Chyba, że wykonanie jego uskutecznić się nie może inaczej, jak tylko za wyłożeniem wielkich kapitałów, przy dołączonej spekulacyi na wyrobach leśnych, wielkiego tu udoskonalenia jeszcze czekających, jakiemi są : potaż, smoła, węgle, oleje, i różne drewniane artykuły, co w szystk o większego na przerobienie i transport, niż na pierwiastkowy materyał wym ag a nakładu, o który, w znaczniejszych mianowicie ilościach, bardzo trudno w tym kraju, gdzie kredyt niezmiernie mały, a zatem naturalnie nader wysoką prowizyą i lichwą nawet przygnieciony, assocyacye zaś zgoła praktykowane nie są.
Na koniec jeszcze link. https://wiadomosci.wp.pl/adam-michnik-apeluje-o-wsparcie-ogloszenie-zamiescil-w-szwedzkiej-gazecie-6635955290692352a Michnik, który jak Kołłątaj, pisał w więzieniu opasłe książki, rozpoczął żebraninę w Szwecji. Czyni to, albowiem wolne media w Polsce są krępowane. Uprzejmie informuję nadredaktora, żeby spał spokojnie. One nie są krępowane, ale likwidowane. Ludzie bowiem wyznaczeni przez Kanię do prowadzenia tych mediów nie nadają się nawet do tego, żeby w samych majtkach wyławiać trące się ryby z prażmowskiej odnogi. Jedyne co mogą zrobić, to te media zdewastować. Przed nadredaktorem więc ciągle jeszcze wiele dobrych dni i niepotrzebnie doprawdy wylewa on swoje żale za morzem. Jeszcze każą mu coś kompromitującego podpisać w zamian za te zapomogi? Kto to ich tam wie…
Czy zatęsknimy za Gazetą Wyborczą?
Dopiero teraz wrzucam tekst, albowiem przez godzinę prawie rozmawiałem z prezesem koła PZW w Stężycy, który poprosił mnie o telefon. Chodziło oczywiście o kłusowników-ekshibicjonistów. Stąd opóźnienie.
Kwestia dzisiejsza dotyczyć będzie tego, czy przyjdzie taki moment, kiedy na wspomnienie Gazety Wyborczej zakręci nam się w oku łza. Jestem przekonany, że tak, a teraz w skrócie wyłożę swoje racje. Pierwszy argument dotyczy samego Adama Michnika. Jeśli jego zabraknie, a wielu wierzy święcie, że to będzie dzień sprawiedliwości, redaktorem naczelnym zostanie Jarosław Kurski. Będziemy więc mieli z jednej strony media rządowe, którymi kierował będzie Jacek Kurski, a z drugiej opozycyjne, którymi zarządzał będzie jego starszy brat Jarek. Nad obydwoma unosił się będzie zaś duch ich stryjecznego dziadka Lewisa Namiera. I nastanie wtedy taki pluralizm, o jakimś się filozofom nie śniło. Każdy będzie mógł sobie wybrać co woli, czy program z Zenkiem Martyniukiem, czy noblistkę Tokarczuk i jej koleżanki feministki z girslbandu.
Kwestia druga dotyczy funkcji mediów. Tylko ludzie bardzo prostoduszni wierzą, że media służą do informowania ludzi o różnych ważnych sprawach. Jest w istocie inaczej. Media to charyzmat władzy, coś jak zęby niedźwiedzia na szyi indiańskiego wojownika. Im ich więcej tym lepiej. Każdy mniej więcej pamięta, jak wyglądał podział gazet RSW, po roku 1989. Partie polityczne rozdzieliły pomiędzy siebie poszczególne tytuły, a następnie je zarżnęły, bo im się zdawało, że wystarczy mieć media, by promować istotne dla siebie treści. To nieprawda, o czym wszyscy dobrze wiedzą. W pustą, medialną przestrzeń weszły gazety niemieckie, które robiły politykę nie używając do tego celu politycznych treści. To jest jak najbardziej możliwe. Krajem rządziła Gazeta Wyborcza, pożerając reklamowe budżety spółek skarbu państwa i utrzymując jeden ostentacyjnie antysemicki tytuł, czy Gazetę Polską, prowadzoną przez Piotra Wierzbickiego. Kiedy pan ten, którego wielu ludzi uważało, za głównego wroga Adama Michnika, spełnił swoją funkcję, został u tegoż Michnika felietonistą od muzyki. Nie wiem czy jeszcze żyje. Załatwiono to bardzo dyskretnie i wiele osób w ogóle tego nie zauważyło. Naczelnym zaś Gazety Polskiej mianowano Tomasza Sakiewicza. On zaś wypracował całkiem nową formułę mediów, która daje się streścić w zdaniu umieszczonym przeze mnie powyżej – media to charyzmat władzy. To zaś wywołuje efekt następujący – nie ma żadnego znaczenia to, co media emitują. Mają one jedynie zabezpieczać interes władzy, a to w praktyce znaczy przedstawiać władzy obywatela, poddanego, tak by nie wywołać w niej szoku. Nie zaś na odwrót – przedstawiać władzę obywatelowi, tak by nie wywołać szoku. I to jest metoda wypracowana przez ostatnie dekady w Gazecie Polskiej. Ona ma tę przewagę nad sposobem zarządzania właściwym dla Gazety Wyborczej, że jest tania. Gazownia promowała niezliczone formaty, dając zatrudnienie wielu ludziom, przeważnie swoim, ale nie tylko. Format „naszych” daje zatrudnienie i profity garstce wybrańców i lansuje treści, w które ci wybrańcy nie wierzą, ale są przekonani, że wierzy w nie odbiorca. To nie jest prawda, ale znaczenia nie ma to żadnego, albowiem media nie są do informowania. Już od dawna nie są. Spektrum w jakim operują i operować będą nowe media, skupione w grupie Polska Press, wyrosłe na tradycji Gazety Polskiej, będzie się rozciągało od piosenek Żenka i Zapały do wierszy Wencla. Będzie to jednym słowem festiwal rzewnych emocji, które każdy z nas zmuszony będzie połykać codziennie, żeby w ogóle móc się komunikować z władzą i przedstawicielami mediów. Nowe media oznaczają dramatyczne uproszczenie kodów komunikacyjnych, w porównaniu z tymi, jakie stosowała gazownia. Oczywiście, były to kody zaszyfrowane, wrogie z istoty Polakom i Polsce, ale silnie rozbudowane, które nawet w odbiorze negatywnym stanowiły materiał do polemiki i dyskusji. Treści, które zostaną zaproponowane teraz będą jak garść gipsu w gębie. Wkrótce się o tym przekonacie. Współpraca z mediami zaś będzie wprost przypominała adorację bałwanów. To już się zaczęło od zaprezentowania nowych prowadzących kluczowych dzienników regionalnych. I to jest chyba jedyny punkt styczny, który upodabnia nowe media wyrosłe z tradycji Gazety Polskiej, do mediów gazowni, do razu bowiem przypomniał mi się wywiad z „piekielnie inteligentnym” posłem Rokitą z Krakowa, który gazownia opublikowała 30 lat temu. Dziś „piekielnie inteligentny” poseł Rokita zapuścił sobie brodę, całkiem siwą i udaje mędrca Zosimę z powieści Biesy Fiodora Dostojewskiego. Czasem go widać na YT. I zapewne jeszcze nie raz wystąpi w mediach.
Komuś może się zdawać, że media pisowskie są antytezą gazowni i będą ją zwalczać ile sił. To jest duże uproszczenie. One tak będą czynić rzeczywiście, ale nie po to przecież, by zrobić krzywdę Jarosławowi Kurskiemu i jego poddanym. Mowy nie ma. Tak będzie, albowiem lud musi wiedzieć, że patrioci walczą ze sprzedawczykami. Ten sam schemat będzie wobec swoich czytelników i widzów stosował Jarosław Kurski, kiedy Adam Michnik ostatecznie się wycofa i przestanie wygłupiać się dając ogłoszenia w szwedzkich gazetach. I to wszyscy dyrektorzy „naszych” mediów będą wówczas zdrajcami. Do tego wesołego oberka, jak mawia Stanisław Michalkiewicz, nikogo nie będą zapraszać, będą za to siłą wciągać i zmuszać do kręcenia się w kółko. I wielu ludzi się na to złapie, albowiem są święcie przekonani, że wszystko to jest traktowane bardzo serio, że chodzi o dobro Polski, a zatroskane miny braci Kurskich tylko to potwierdzają. Poza tym każdy będzie chciał uczestniczyć w czymś ważnym. I nie będzie świadom tego, że w tym przedstawieniu nie ma żadnych ważnych treści, tak jak nie ma żadnych ważnych treści w występach Martyniuka i Zapały. Media zmierzają prostą drogą do formuły, którą znamy z czasów późnego Gierka i Jaruzelskiego. Do polemik Kałużyńskiego z Urbanem i Dziennika telewizyjnego. Trzeba wobec tego postawić pytanie – czy można żyć bez mediów? Oczywiście, że można. Przez całą komunę ludzie żyli bez mediów traktując Trybunę Ludu jako narzędzie do mycia okien, a telewizją nie przejmując się w ogóle. Jedynym usprawiedliwieniem istnienia tej telewizji w oczach odbiorców były Teleferie dla dzieci, no i Kaczor Donald, a dla dorosłych piłka nożna i westerny puszczane w sobotę o 20.00. Można to ująć jeszcze krócej – jedyną racją istnienia mediów komunistycznych była w oczach widza amerykańska produkcja rozrywkowa. Dziś nawet tego nie ma, bo jest internet, netflix i inne wynalazki. Pozostała więc dęta polemika, Zenek, Zapała i rzekome sukcesy sportowe, których już nie można kupić, jak za Jaruzelskiego, bo i władza stała się znacznie mniej poważna. Nawet FIFA nie zamierza się z nią liczyć.
Tak więc sądzę, że za niewiele lat, zatęsknimy za gazownią i tym dreszczem emocji, który towarzyszył nam kiedy oni napisali tam coś, co rzeczywiście było bardzo irytujące.
O nepotyzmie
Zadzwonił do mnie wczoraj kolega, który powiedział, że koniecznie muszę obejrzeć wywiad jakie Mazurek przeprowadził z niejakim Sobolewskim. Nie miałem świadomości, że w PiS jest ktoś taki, jak Sobolewski, a także, że jest ważny. Nie lubię Mazurka, jego stylu, sposobu wymowy i formuły, którą wypracował, ale postanowiłem, że wywiad obejrzę. W zasadzie to wysłuchałem tego wywiadu, bo z zażenowania musiałem odwrócić komputer, aby nie patrzeć na obydwóch. Mówimy bowiem o Robercie Mazurku, człowieku, o którym pisała w listach do Toyaha Zyta Gilowska. Pisała też o jego bracie, a jak ktoś chce przypomnieć co pisała, niech przejrzy teksty Toyaha pod tym kontem. Chodzi mi o to z grubsza, że Mazurek jest może nie ostatnią, ale jedną z ostatnich osób, które powinny wypowiadać się na temat nepotyzmu. Mimo wszystko rewelacje, które wyciągnął z Sobolewskiego, wstrząsnęły mną trochę. Chodziło głównie o to, że PiS ustami Beaty Szydło zapowiedział zakończenie kolesiostwa i załatwiania posad tak zwanym swoim. Ja wiem, że to jest po prostu niemożliwe, bo żadna organizacja tak nie działa. Sprawa zaś zakończyła się po prostu odsunięciem Beaty Szydło, która jak przypuszczam, traktowała serio tę wypowiedź. Przyczyny jej odsunięcia były zapewne różnorodne, ale i ta się wśród nich znalazła.
Cóż się okazało? Z rewelacji, które mnie najbardziej poruszyły wymienię nominację Doroty Arciszewskiej Mielewczyk na prezesa Polskich Linii Oceanicznych. Pani Mielewczyk jest z Gdyni, a jej tata był kapitanem żeglugi wielkiej. I to są jej jedyne zasługi dla Polskich Linii Oceanicznych. Analogicznie, ja powinienem być, przez ojca kolejarza, dyrektorem lubelskiej DOKP – co najmniej – a przez pochodzenie z miasta Dęblina, zastępcą dowódcy sił powietrznych. Jeśli oczywiście należałbym do PiS i był zakolegowany z kim trzeba. No, ale na szczęście nie jestem. To jest nominacja najbardziej spektakularna, mówię o Arciszewskiej-Mielewczyk. No, ale są inne. Mazurek zaczął dekonstrukcję Sobolewskiego od pytania czy jest on utracjuszem, albowiem w deklaracji majątkowej nie wykazał niczego. Musiał więc wszystko stracić. Sobolewski coś tam bałaknął i stanęło na tym, że rzeczywiście jest biedny i całe życie wynajmuje mieszkania. Potem padło pytanie o rozdzielność majątkową z żoną, której ( rozdzielności nie żony) nie ma. Żona ta zaś, była inspektor handlowa w Szczecinie, zasiada w radach nadzorczych czterech spółek, w tym Orlenu i ma jeszcze jakieś własne interesy. Te zaś, jak by wynikało z indagacji Mazurka i zapewnień Sobolewskiego, nie idą najlepiej, bo małżeństwo nie posiadające rozdzielności majątkowej, a jedynie dług w wysokości kilkunastu tysięcy złotych, ledwie żyje. Tego oczywiście nie widać po Sobolewskim, który jest raczej spasiony niż wygłodzony, ale być może chodzi o to, że dokarmiają go koledzy z partii, żeby miał siłę pchać te taczki, do których go przykuto, dla dobra kraju, rzecz jasna.
Mazurek jest człowiekiem dalekim od pojęć takich jak wdzięk. On tego chyba nie wie i stara się zanadto w owych, kojarzących się w wdziękiem, rejestrach pozostawać. Wychodzi to tragicznie, no ale Sobolewski był jeszcze gorszy. No i słusznie dokonał na nim Mazurek tego rytualnego mordu wizerunkowego, bo dawno nikt tak nie łgał w wystąpieniu publicznym.
Niestety po ostatnich dogoworach pomiędzy PiS a lewicą, to kto jak się zachowuje i co wpisuje w deklaracjach majątkowych, a także jakie dochody ma jego żona, z którą pozostaje we wspólnocie majątkowej, nie ma najmniejszego znaczenia. Dobro Polski bowiem jest najważniejsze i w imię tego dobra, wspólnego przecież, nie można zawracać sobie głowy drobiazgami. Ten świat nie zmienia się przecież wiele, a standardy i ograniczenia nie są przeznaczone dla zwycięzców.
Wczoraj także ukazało się w mediach przedziwne zdjęcie. Widać na nim grupę osób w maseczkach, a wśród nich z trudem można rozpoznać posła Zandberga i posłankę Nowicką, tę od Palikota. Wszyscy ci ludzie są teraz współpracownikami PiS, w zbożnym dziele pozyskania miliardów z UE, które to miliardy mają nam zapewnić dobrobyt na długie lata. Mają też stworzyć nową jakość w polityce, czyli – napiszę to wprost – nowe elity, które połączą się ponad dotychczasowymi podziałami. Aż żal, że poseł Urbańczyk się utopił i nie dożył tych czasów, a poseł Szmajdziński, który przestrzegał Macierewicza przed likwidacją WSI zginął w Smoleńsku. Dziś mogliby cieszyć się razem ze wszystkimi patriotami. I pani Sierakowska też nie dożyła tych szczęsnych czasów, a tak niewiele jej zabrakło.
Nie ma co narzekać w sumie. Chodzi przecież o to, by PiS jak najdłużej utrzymał się u władzy, gwarantując nam stabilizację, za którą zapłacą przyszłe pokolenia. Tylko czym? Skoro majątek już wyprzedany? Trzeba coś na nowo znacjonalizować, podzielić raz jeszcze, zadłużyć, a potem oddać za bezdurno. W zamian za to, siły ciemności nie wywołają na naszym terenie wojny światowej, nie zbudują tu obozów koncentracyjnych i nie wymordują połowy narodu. Bo o to, jak się zdaje chodzi. Zadłużanie przyszłych pokoleń w zamian za iluzoryczny bardzo święty spokój. To jest jedyna metoda, którą rozumieją politycy PiS z Mateuszem Morawieckim na czele, bo o Jarosławie Kaczyńskim nie ma już nawet co mówić.
No, ale….my jesteśmy dość daleko od rozdzielni idei, którą obsługują ludzie nam nieznani. Nie wiemy też dokładnie jak wygląda scenariusz zdarzeń, który jest rozpisany z podziałem na rolę. To co napisałem wyżej, jest jedynie intuicją, która ma duże szanse na spełnienie, ale pewności co do tego, że się spełni nie ma żadnej. Nie ma, albowiem polskie elity, choćby nie wiem jak się napinały, nigdy nie znajdą się nawet w przedsionku owej rozdzielni, wspomnianej przeze mnie wyżej. Jedyne więc w czym mogą się realizować to załatwianie posad w radach nadzorczych dla zasłużonych działaczy i rodziny. No i komunikacja z wyborcami oparta na fałszywych lub wręcz nieistniejących nigdy poza propagandą, symbolach i rzekomych sukcesach. No i na współczesnych memach. To wszystko, na nic więcej ich nie stać, a że z tego są jakieś pieniądze, nawet spore, to ludzie ci są przekonani o swojej powadze i znaczeniu. Są takimi samymi paprochami jak my, a może nawet drobniejszymi, ale o tym dowiedzą się później.
Polecam Wam ten wywiad Mazurka, tylko wyłączcie wizję, będzie łatwiej.
O konkursach
Czasem, żeby się trochę odstresować, oglądam fragmenty brytyjskiej wersji programu Mam talent, a czasem też jego wersji amerykańskiej. Próbowałem oglądać australijską, bułgarską i serbską, ale nie dałem rady. O naszej na razie nawet nie wspomnę. Jak wiemy sprawy układają się tak, że w centrach dystrybucji charyzmatów i propagandy, rozrywka jest traktowana serio. To zaś znaczy, dla przykładu, że w jury konkursu Mam talent, nie może zasiadać, jak w Bułgarii, jakaś pani, która wygląda tak, jakby 30 lat temu tańczyła na rurze w klubie dla cudzoziemców w Złotych Piaskach. Nie może tam zasiadać jakiś aspirujący wieśniak z wielkim brzuchem, jak to widzimy w jury konkursu australijskiego, czy dziewczyny mafiozów, jak w Serbii. W konkursach, które dominują, czyli w brytyjskim i amerykańskim, wszystko musi być wyreżyserowane tak, by wyglądało na naturalnie zgrane. Mamy więc w jury Simona, który jest absolutnie najgorszy. Jest gorszy niż Cyrankiewicz swego czasu, albowiem występuje we wszystkich najważniejszych konkursach. Nawet ci Żydzi, co siedzą po naszej lewej stronie zawsze się zmieniają. Dziewczyny się zmieniają, a Simon trwa i jest, jak przypuszczam, nie do usunięcia. Ma też najgorsze zadanie, przerywa utalentowanym, małym dzieciom, ale głównie białym. Nie widziałem, żeby zatrzymał występ jakiegoś kolorowego. Przerywa wrażliwym dziewczynom po trzydziestce, włazi na scenę i coś tam poprawia. No i generalnie się przypieprza. Nie chcę nawet myśleć o tym jakie Simon ma plecy i kogo zna w tym całym interesie. Całe jury, mówię o tym, które widać najczęściej, jest ustawione w taki mniej więcej sposób – Simon jest najgorszy, wredna jest Alesha, mimo że jest kolorowa, a Amanda i David są mili i służą do tego, żeby się występujący nie stresował. W amerykańskiej wersji Davida, zastępuje taki Żyd, całkiem łysy, czasem występujący w kapelusiku i on tez jest miły i łaskawy dla uczestników programu. Czasem w Ameryce sadzają w środku taką dziewczynę, która – to jest rzecz nie do pomyślenia w Wielkiej Brytanii – nawiązuje błyskawiczny, intymny kontakt z facetami, którzy są na scenie, oczywiście z młodymi. To nie jest wulgarne, żeby było jasne, ale zaaranżowane tak, żeby dać im nadzieję. To się nie zdarza w nigdzie poza Ameryką i pewnie jest zaplanowane. Ja w ogóle jestem pod wrażeniem, jeśli idzie o reżyserię tego spektaklu, nie wiem kto za tym stoi, ale musi to być wielki bardzo macher.
Dziewczyny w jury są dobierane bardzo starannie pod względem urody i pochodzenia. Tę co nawiązuje kontakt zastępuje czasem mówiąca po hiszpańsku Sophie, o efektownej, ale w oczywisty sposób przejaskrawionej urodzie, na pograniczu wulgarności. Tak nigdy nie wyglądają dziewczyny kolorowe, ani Brytyjki. Sophie, potrafi się ostentacyjnie przeżegnać, jest bowiem katoliczką i wszyscy uważają, że to jest świetne, nawet jak trochę z niej drwią. Wiadomo bowiem, że ona pochodzi z innego kręgu kulturowego.
Co jest w tym wszystkim najistotniejsze? To mianowicie, że ci wszyscy jurorzy, poza Simonem, nie są pewni dnia ani godziny. Można ich zmienić, można dobrać na ich miejsce kogoś odpowiedniejszego, kto zostanie wyselekcjonowany według jeszcze subtelniejszych kryteriów niż wszyscy dotychczasowi jurorzy minus Simon. Oni sami też pewnie mają dosyć tego programu, albowiem okazuje się, że utalentowanych ludzi jest na świecie mnóstwo. I oni wszyscy są w najbardziej oczywisty sposób lepsi niż to co jest pokazywane w prime time wszystkich światowych telewizji, prywatnych i państwowych, wliczając w to telewizję narodu Mali i wszystkie telewizje amerykańskie. Ileż w końcu można oglądać występy iluzjonistów, którzy odkręcają sobie głowę, jak gdyby nigdy nic, a ze środka potem wylatują gołębie. Ileż można się gapić na dwunastoletnie dziewczynki śpiewające arie lepiej niż gwiazdy światowych scen operowych, albo na te same dziewczynki udające, ze znacznie większym efektem, gwiazdy rocka lat sześćdziesiątych? To może znużyć każdego, z wyjątkiem Simona oczywiście. Wielu jurorów ma na pewno tego dość, tym bardziej że przy każdym występie muszą się uśmiechać i zadawać ciągle te same pytania. Tylko Simon się nie uśmiecha, bo może. Każdy taki konkurs to dla jurorów ciężka praca, w dodatku pewnie reżyser jest człowiekiem bezlitosnym i gnębi ich jak może, nie ufając ani ich predyspozycjom, ani ich aktorskiemu warsztatowi. My zaś, analizując to, mamy całkowitą pewność, że konkursy w Wielkiej Brytanii i Ameryce organizowane są po to właśnie, by wskazać macherom od rynku i produkcji, jak powinny wyglądać interesujące publiczność występy. Czasem nazywa się to dawaniem szansy młodym. Ten konkurs to bardzo tania inwestycja w rynek rozrywki. Uczestnicy sami się zgłaszają, kształcą się na własny koszt, są zdyscyplinowani i posłuszni. Producent ma ich tylko wyselekcjonować, zaproponować im gażę, 100 razy mniejszą niż jego zysk z ich występów, i kręcić tym biznesem, jak korbą od starej studni. Oni zaś zrobią wszystko, byle tylko publiczność była zadowolona z ich pokazów. Bo chcą być sławni. Tak jest w tych zagranicznych konkursach. Zadajmy teraz pytanie – po co konkurs Mam talent organizowany jest w Polsce? On ma u nas inną zgoła funkcję. Służy do tego, by za każdym razem promować ten sam garnitur jurorów. Żeby ich utwierdzać w tym, jacy są fajni, przebojowi i jak świetną karierę zrobili w show biznesie. Ci ludzie, którzy się przewijają przez scenę, z nielicznymi wyjątkami, zjawili się tam po to, by nie peszyć jury. Żeby Chylińska nie pomyślała czasem, że są lepsi od niej. Tak zostali wyselekcjonowani. O tym, by jury Mam talent, oceniające polskich uczestników, było w stanie zagrać coś takiego jak David, Alesha, Amanda i Simon, nie można nawet pomyśleć. To tak, jakby prosiaki miały zatańczyć jezioro łabędzie. To jest bowiem konkurs, który służy nie do tego by talenty promować, ale by powiedzieć tym ludziom, że nie mają najmniejszych szans na nic. Choćby jeden z drugim odkręcił sobie łeb, a ze środka nie wyleciały gołębie, ale wypełzło stado krokodyli. Nie ma to żadnego znaczenia, albowiem sława i sukces są dla jurorów tego konkursu. Na tym polega różnica.
Jest jeszcze inna, która dotyczy wszystkich absolutnie konkursów organizowanych w Polsce, po prostu wszystkich. Spróbuję ją teraz opisać. Te występy w zachodnich edycjach Mam talent, mam na myśli nagradzane i oklaskiwane występy, to jest masa pracy jednego człowieka lub zespołu ludzi, która służy temu, by „opowiedzieć” trwający kilka lub kilkanaście sekund żart. Powiem Wam, że warto i że o to właśnie chodzi. Konkursy organizowane w Polsce służą czemuś innemu. Temu mianowicie, by przekonać nas wszystkich, że żartów nie ma i nie będzie.
Dostałem wczoraj informację, że ruszyła kolejna edycja konkursu na książkę historyczną roku. Jak wiecie, nie uczestniczę w konkursach, nie ma to najmniejszego sensu, albowiem ich funkcja jest taka, jak opisałem wyżej. To promocja jurorów i betonowanie ich pozycji. Nawet jeśli nagradza się publikacje, określane czasem jako „lekkie” lub „nostalgiczne” czy też „wspomnieniowe”. To jest zmyła, mamy ciągle do czynienia z tym samym betonem, który ciągnie nas na dno. Nawet jeśli o historii opowiadać ma ten facet z wyłupiastymi oczami, któremu się wydaje, że jest śmieszny. To jest gorsze niż była bułgarska striptizerka w konkursie dla młodych talentów. I w ogóle nie jest śmieszne. Reżyser bowiem, brytyjskiej i amerykańskiej edycji programu Mam talent, nie mówi jurorom wszystkiego. I przez to właśnie oni są często naprawdę zaskoczeni. W polskich konkursach od poinformowania jury jak ma się zachowywać i jak reagować na określonych ludzi, wszystko się zaczyna. I inaczej nie będzie.
O formatowaniu
Jak wiemy kluczem do sukcesu medialnego, publicystycznego, rozrywkowego, nawet politycznego jest słowo format. Tego nie rozumieją nasi pastuszkowie, albowiem im się wydaje, że kluczem tym jest coś innego, coś co nie ma określonej nazwy, ani kształtu, a jest jedynie zbiorem jakichś życzeń, nie zawsze pobożnych. Tymczasem polityka polska, a także publicystyka i komunikacja w ogóle, podlegają formatowaniu zewnętrznemu, co zwykle witane jest przez lokalsów z entuzjazmem. Teraz uwaga – definiuję lokalsów – są nimi w Polsce ci wszyscy ludzie, którym się zdaje, że właśnie osiągnęli sukces i rządzą. To oni są przede wszystkim traktowani jak lokalsi. My zaś, co moim zdaniem jest korzystne, nie jesteśmy jakąś mierzwą, mieszkającą w dżungli na drzewach, ale ciekawymi, mówiącymi niezrozumiałym językiem, okazami etnograficznymi. Niektórzy z nas, być może, trafią po wypchaniu, do jakichś gabinetów osobliwości. Póki jednak żyjemy i nie zgłaszamy żadnych pretensji w zrozumiałych językach, traktuje się nas jako ciekawy, lokalny format, nie mający przełożenia na żadne istotne rynki. Co z lokalsami prawdziwymi czyli osobnikami tej konduity co poseł Sobolewski, redaktor Mazurek, albo wszyscy ludzie związani z Instytutem Sobieskiego? Oni są jak perska konnica próbująca atakować falangę. Obejrzyjcie to sobie na tych komputerowych rekonstrukcjach, które pokazują wojny Aleksandra, latających w sieci. Żadnemu nie udało się dojechać nawet do pierwszego szeregu hoplitów. Teraz mała dygresja, te rekonstrukcje, są, jak wszystko prawie, bardzo demaskatorskie, w sposób mimowolny oczywiście. Pokazują to z góry, a my widzimy szarobrązowe szeregi Macedończyków i Persów w papuzio kolorowych ubraniach i już wiemy o co chodzi. W starożytności, przemysł stalowy pokonał branżę włókienniczą. I być może cała historia, może być opisana w ten właśnie sposób, jako nigdy nie kończący się konflikt między lobby hutniczym a tekstylnym. No, ale wracajmy do naszych baranów. Oni padają już na samym początku, kiedy otworzą usta, próbując przemówić w języku angielskim. I to jest pierwszy narzucony im format, którego działania nie rozumieją, albo nie chcą rozumieć. Moje dziecko wróciło niedawno z rozszerzonej matury z języka angielskiego. Okazuje się, że na tej maturze trzeba napisać rozprawkę na – uwaga – 250 słów. Tak naprawdę to na 280, ale tej informacji nie umieszczono na arkuszu maturalnym, ale w informatorze, którego nikt przecież nie czyta. No, ale to jest ciągle 280 słów. Ja do tej pory napisałem 365. Gdybym tak postąpił na maturze z rozszerzonego angielskiego, odjęto by mi punkty za zbyt długą pracę. No, ale niektórzy, a właściwie większość, potrafi napisać tę rozprawkę znacznie większą. Co muszą zrobić, jeśli okaże się, że jest za długa? Trzeba wykreślać wyrazy. Uczeń ma się ograniczać, żeby nie peszyć sprawdzającego, jak mniemam, a do tego jeszcze w czasie pisania liczyć słowa, czy nie jest ich za dużo. Oczywiście są tacy, co nie muszą liczyć słów. To ci, którzy nie umieją angielskiego, a rozprawkę, czy inną formę pisemnej wypowiedzi wyduszają z siebie wyraz po wyrazie, jak pastę do zębów ze starej tubki. Oni są promowani i wskazywani, przez ten format, jako ci, którzy potrafią. Potem spotykamy ich w polityce, dziennikarstwie i mediach w ogóle. Kiedy się odzywają do nas, wywołują wrażenie przykre, kiedy zaczynają mówić do ludzi „posiadających język obcy” powstaje wyżej opisany efekt konnicy atakującej falangę. No, ale oni o tym nie wiedzą, bo zdali rozszerzony angielski. Ta bariera jest pierwszą, która ich definiuje. Pół biedy jeśli pozostaną na stołkach takich jak poseł Sobolewski, czyli ich funkcja ogranicza się do porządkowania szatni po zawodnikach. No, ale są inne przypadki. Poseł Budka na przykład. Poseł Budka przedarł się w pobliże pierwszego szeregu hoplitów i ogłosił, że trzeba pozbyć się teologii i części historii z uniwersytetów, bo bez tego nie zbudujemy nowoczesnego państwa. Co to oznacza w języku taktyki starożytnej? Oto jeden z perskich wodzów, widząc, że konnica nie przebije się, za Chiny ludowe, przez falangę, zamiast wydać rozkaz, by wszyscy, pardon, spieprzali, to może ktoś się uratuje, a po przegrupowaniu będzie można pomyśleć o nowym jakimś ataku, ogłosił, że wszyscy mają zsiąść z koni i walczyć na piechotę. Choć przecież żaden nawet dobrze nie widzi przeciwnika. Taki jest realny, taktyczny wymiar pomysłów posła Budki, który udzielił swego czasu wywiadu w gaciach i marynarce. Powinien tak jeszcze pobiegać po wiślanym wale. Z pewnością zbudowałby potem nowoczesne państwo. Dziękujmy Bogu, że Budka nie ogłaszał swoich koncepcji w rozszerzonym angielskim, bo mogliby go zakwalifikować do bułgarskiej edycji programu Mam talent. Rumuńska jest za dobra.
W ten sposób definiują się politycy opozycji, którzy chcą uchodzić za mądrych. Człowiek zaczyna od razu tęsknić za Mirem i Zbychem, co organizowali partyjne mityngi wśród nagrobków. Żeby nastrój był odpowiedni czyli poważny, jak mniemam.
Ludzie naprawdę wtajemniczeni w politykę, tacy jak Jarosław Kaczyński, Tomasz Sakiewicz, premier Morawiecki, dobrze wiedzą, że te wszystkie formaty, o których piszę, to – jak mawia klasyk – makagigi dla gawiedzi. Co innego się liczy. To znaczy programy socjalne, tanie mieszkania i inne „konkrety”. Gawędy teologiczno-historyczne są po to, by umożliwić robienie karier uniwersyteckich właściwym ludziom, ci zaś mają potem swoimi głosami wspierać partię i przekonywać wyborców, że nie tylko samotne matki, nie tylko emeryci i dziecioroby dotknięte manią religiozą, popierają Dobrą Zmianę, ale także poważni ludzie z poważnych uczelni. Jak wiemy, nie ma w Polsce poważnych uczelni, a format, który każe w to wierzyć, został tu zaimplantowany i jest, bardzo słabo, zwalczany przez niektórych akademików, uznających, że rankingi to bzdura. I tak i nie. Bzdura, albowiem, jak wszystkie rankingi są one ustawione pod kogoś. Prawda, albowiem realizując swoje misje w formatach zadanych, polskie uczelnie i polscy uczeni, mam na myśli politologów, humanistów i podobną czeredę, pędzą ile sił ku zwartym szeregom falangi najeżonym sarissami, przekonani, że zmiotą je jednym uderzeniem.
To jest – mam na myśli całą tę bitwę – hologram, który da się wyłączyć takim pstryczkiem z boku projektora. Potem zaś, z pierwszego rzędu krzeseł podniesie się Jarosław Kaczyński, albo Andrzej Duda, i w kulturalnych bardzo słowach opowiedzą, że teraz będziemy budować Międzymorze, w oparciu o tradycję Konstytucji 3 maja. Ktoś przytomny zapyta – czy oni w ogóle tę konstytucję przeczytali? Czy wiedzą o co w niej chodzi? A także, czy pamiętają, jakie były konsekwencje jej wprowadzenia? Oni uśmiechną się na te słowa i poproszą jakiegoś sławnego profesora, by ten wyjaśnił nam, ciemnemu etnosowi, jak to było naprawdę. Kiedy zaś mędrzec skończy przemowę, projektor zostanie uruchomiony ponownie.
Na dziś to tyle.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz