WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Jakub z Gaety o globalnej polityce w austro-węgierskim dworku

O globalnej polityce krajów peryferyjnych


W późnym średniowieczu najbardziej wizjonerską politykę prowadziły, prócz republik italskich oczywiście, Kastylia i Aragonia. No i Turcy rzecz jasna. Ciekawe jest, że w takiej Aragonii wszyscy doskonale rozumieli tureckie zagrożenie, a w Anglii już wcale. O Francji szkoda gadać, choć nie była ona jeszcze wtedy sojuszniczką sułtana, jej polityka skupiała się wokół kwestii, która dziś zyskałaby poklask wszystkich polskich, politycznych realistów – opanowania półwyspu Apenińskiego i posadzenie po raz kolejny Andegawenów na tronie w Neapolu. To nie była polityka realna, czego dowiodły dzieje, a to z tego względu choćby, że flota Francuzów w porównaniu z genueńską, nie mówiąc już o weneckiej, to była jakaś żałosna parada łupin od orzecha, puszczonych na większy trochę ściekowy kanał. No, ale za takową uchodziła by ta polityka dzisiaj, bo w Polszcze dziś, realia polityczne wyznacza się według przysłowia – bliższa ciału koszula. No i generalnie rządzą w niej mądrości ludowe, co znacznie ułatwia komunikację niektórych polityków z wyborcami, ale nie przynosi, mimo tego „realizmu”, żadnych realnych sukcesów. Nie sądzę, by Francuzi w XV wieku zastanawiali się nad realizmem bądź jego brakiem w swojej polityce. Ich priorytetem była odbudowa kraju po wojnie z Anglikami i wyniesienie wojny za granicę. To były cele krótkofalowe i one się musiały zakończyć tak, jak się zakończyły – sojuszem z Turkami.

Co innego królestwa iberyjskie. Tam świadomość tego co się dzieje na świecie była dogłębna i politykę opierano na założeniach istotnych. To jest godne podziwu także dzisiaj i jeśli ktoś ma chęć studiować historię Kastylii i Aragonii, a także Portugalii powinien to czynić z zapałem. Taka hipoteza na początek – zjednoczenie iberyjskich królestw nastąpiło w wyniku nasilającego się zagrożenia tureckiego. To się może wydawać dziwne, albowiem Turcy byli daleko. To prawda, ale mamy podstawy by tak twierdzić, albowiem w upadającym Konstantynopolu była duża bardzo kolonia aragońska, a także kawałek floty. Nie tak duży, jaki utrzymywali tam Genueńczycy i Wenecjanie, ale spory. Przy ostatnim cesarzu Konstantynie zaś, był przez cały niemal czas pewien kastylijski rycerz, który mienił się być krewnym Paleologów, choć wszyscy dobrze wiedzieli, że jest to po prostu mitoman, taki Don Kichot, tyle, że rzucony na odcinek wschodni….Aha, Don Kichot…tak oczywiście wszyscy piszą, ale jeden rzut oka na politykę Kastylii w połowie XV wieku przekonuje nas, że kogo jak kogo, ale Don Kichotów było tam raczej niewielu. Kraj zaś obfitował za to w sporą liczbę poważnych gangsterów, którzy zarządzali latyfundiami, a ich interesy zaczynały iść coraz gorzej. No i oni, pojedynczo i w masie, chcieli się koniecznie dowiedzieć dlaczego tak się dzieje. W końcu ktoś im wyjaśnił. Pan, który rezydował w Konstantynopolu, nawet jeśli robił wrażenie wujcia wariatuńcia, z całą pewnością nim nie był. Zginął oczywiście, podobnie jak cesarz Konstantyn. Ja zaś myślę, że trzeba na nowo przemyśleć kim był pan Cervantes i jaką funkcję pełniła jego powieść.

Kastylia wysłała na pewno dwa, a Aragonia nieznaną mi liczbę, poselstw do Azji, które miały za zadanie skontaktować się potęgami wielkiego stepu i ustalić wspólną antyturecką politykę. Nie wiem, czy coś z tego wyszło, pewnie nie, bo w końcu Iberia się zjednoczyła. Autorzy podają różne przyczyny tego zjednoczenia, ale nie wymieniają wśród nich zagrożenia tureckiego, choć przecież wszyscy są świadomi tego iż na nagrobku sułtana Mehmeta, tego, który zdobył Konstantynopol, napisane jest, że zdobył on Konstantynopol i zamierzał podbić Italię. Tak wprost jest to wyjawione i nikt nie powinien mieć już żadnych wątpliwości, co do istotnego kierunku polityki tureckiej. Północ czyli Węgry i Polska, to jest przekierowanie tej polityki, rękami Wenecjan, którzy chcieli oddalić zagrożenie do Adriatyku, zachowując jednocześnie poprawne stosunki z sułtanem. Turcy nie opanowali Italii w XV wieku tylko dlatego, że Joannici nie pozwolili wyrzucić się z Rodos, a później sytuacja była już nieco inna, albowiem Iberia była zjednoczona i połączona z cesarstwem. No, ale nie wybiegajmy w przyszłość.

Ciekawe jest to w jaki sposób Mehmet doszedł do władzy, bo w zasadzie nie miał na to szans. Był najmłodszy, a do tego miał poważne bardzo deficyty, to znaczy wykazywał nieopanowane skłonności do obydwu płci. Co powodowało, że można nim było łatwo sterować. Jego dwaj starsi bracia umarli w niejasnych okolicznościach, a on został sułtanem. Atak na Konstantynopol przeprowadził mimo dużej, wewnętrznej opozycji, a operacja ta, mimo wielkiego zaangażowania sił i środków, a także wobec słabości obrońców, miała poważne szanse na klęskę. Zakończyła się jednak sukcesem, ze względu na zbieg nieszczęśliwych dla Greków okoliczności i bierność wielkich potęg Morza Śródziemnego. Polityka Mehmeta i kilku innych władców tureckich byłą polityką obliczoną na reaktywację Imperium Romanum pod znakiem półksiężyca, to znaczy na opanowanie całego Morza Śródziemnego i uczynienie zeń obszaru wymiany podporządkowanego jednemu ośrodkowi. Kwestia czy było to realne z gospodarczego punktu widzenia jest do dyskusji, na pewno było to możliwe do realizacji militarnej i takie próby podejmowano bez przerwy. Interesujące jest, że elity rozrywanych konfliktami wewnętrznymi, bardzo umiejętnie stymulowanymi, królestw iberyjskich były tego całkowicie świadome już na początku XV wieku. Polscy historycy zaś, kiedy im się dziś mówi, że Jan Kazimierz jechał do Hiszpanii, żeby uzyskać tytuł admirała floty wschodniej, ale został porwany przez Francuzów, którzy ten plan storpedowali w taki właśnie prosty sposób, uśmiechają się tylko głupkowato, bo kto by tam wierzył w takie brednie. Realizm polityczny i realizm w myśleniu historycznym to podstawa.

Przypomnę tylko jeszcze, że kiedy kastylijskie poselstwa przemierzały step pontyjski i Anatolię, Francuzi nie potrafili znaleźć sposobu na nawiązanie sensownych kontaktów dyplomatycznych z domem Jagiellonów.

Na koniec mała sugestia, zagadka, pomysł czy jak to tam nazwiecie…Co może łączyć trzy wydarzenia bardzo bliskie naszym czasom – zamordowanie Aldo Moro, próbę zamachu stanu w Hiszpanii w roku 1981 i pucz Jaruzelskiego? Tylko mi nie mówcie, że nic. I nie mówcie mi, że wybór Jana Pawła II nie ma z tymi wypadkami nic wspólnego. Takie oto mam zagadki na samym początku nowego 2021 roku, oby był lepszy niż poprzedni.



Jakub z Gaety


Leży tu przede mną książką zatytułowana Historia antysemityzmu w latach 1945 – 1993, bardzo ciekawa, ale nie dająca w zasadzie żadnych szans na polemikę. Myślę, że należałoby ją dedykować tym wszystkim żartownisiom, którzy szydzą ze spiskowych teorii. Oto można w niej znaleźć taki fragment:
Aby zrozumieć taktykę Austrii tuż po zakończeniu II wojny światowej, należy uwzględnić rozgrywki polityczne w skali międzynarodowej, w wyniku których Austria jako taka, uniknęła jakiejkolwiek kary. Już w listopadzie 1943, Deklaracja Moskiewska, uwalniała Austrię jako państwo, które miało być uważane za neutrale, od wszelkiej odpowiedzialności za zbrodnie, popełnione przez Trzecią Rzeszę. Dzięki temu socjalista Karl Brenner, który był prawą ręką Otto Bauera, żydowskiego przywódcy jego partii, mógł utworzyć rząd tymczasowy, a w grudniu tego samego roku, został wybrany prezydentem nowo powstałego państwa. A przecież on także był zwolennikiem Trzeciej Rzeszy zaraz po tym, jak nastąpił Anschluss…
To wszystko jest oczywiście prawda, ale wykluczająca pewne istotne okoliczności. Do roku 1951 Austria była pod okupacją radziecką, Deklaracja Moskiewska była deklaracją, jak sama nazwa wskazuje, wymuszoną przez Stalina, a zaraz po tym, jak nastąpił Anschluss nikt nie miał pojęcia co to jest holocaust. Okay, potem to pojęcie już wszyscy mieli i nie ma ich co usprawiedliwiać. Można pomyśleć, że tak właśnie czynię, ale to nie prawda, umieściłem ten fragment, żeby wskazać na dwie kwestie. Pierwsza: jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek oskarżył ZSRR o antysemityzm, nawet po sprawie moskiewskich lekarzy. Druga: w oskarżeniach o antysemityzm tak zwane okoliczności nie grają roli. Nie mają znaczenia po prostu. Austria miała podzielić los demoludów, a wtedy nikt by jej o antysemityzm nie oskarżał. Stało się jednak inaczej i grupa lewicowych, żydowskich historyków, bez jednego mrugnięcia okiem takie oskarżenia formułuje, mając przy tym świadomość, że w polityce po wojnie, byt taki jak Austria, nie znaczył zupełnie nic. Pomijam już postać Krajskiego, którego pamiętam z telewizji, socjalistycznego premiera, żydowskiego pochodzenia, o którym komunistyczny telewizor mówił przynajmniej co drugi dzień. Na tyle często, bym ja, dziecko przecież, zapamiętał jego nazwisko. No, ale nie o Austrii i nie o antysemityzmie jest dzisiejszy tekst. Pomyślałem, że napiszę go, żeby wskazać jak dziwnie interpretowana jest historia, w której pojawiają się postaci wpływowych Żydów. Informacje, które tu umieszczę są dostępne w powszechnie kolportowanych publikacjach, wydanych bynajmniej nie przez antysemitów, ale nakładem oficyn uniwersyteckich z Wielkiej Brytanii, których nikt też o antysemityzm podejrzewał nie będzie.

Steven Runciman w swojej książce o upadku Konstantynopola, o Jakubie z Gaety napisał raz tylko. A pisał o wszystkim; o kolonii aragońskiej w Konstantynopolu, o rycerzu z Kastylii, który towarzyszył ostatniemu cesarzowi, o niedoli Greków w zdobytym mieście, o dwuznacznej postawie Wenecjan i dwuznacznej postawie papieża. O Jakubie z Gaety napisał raz. Nazwał go żydowskim lekarzem sułtana Mehmetaa II. Pomyślałem, że w zasadzie ja także w tym tekście powinienem raz jeden tylko wymienić nazwisko Jakuba, no ale już zrobiłem skuchę, bo wymieniłem je dwukrotnie. No, ale postaram się więcej go nie powtarzać, choć uczciwie mówię, że jest on solidnie opisany w oksfordzkich publikacjach.

Zacznijmy od tego jak sułtan Mehmet doszedł do władzy, był przecież trzecim synem Murada II, a do tego stosunkowo mało rozgarniętym. Pretendentem do tronu był najstarszy – Ahmet, ale ulubieńcem ojca był średni syn Alladin. W dużym skrócie wypadki wyglądały tak: Ahmet umiera nagle bez przyczyny, a sprawa wygląda tak, jakby to ojciec otruł go, po to, żeby legalnie utorować drogę do tronu ulubieńcowi. Takie postępowanie, z moralnego punktu widzenia jest naganne, ale naganne jest też z praktycznego, politycznego punktu widzenia. Nie można dawać złego przykładu, jeśli się jest sułtanem i kochającym ojcem. Zły przykład bowiem przyciąga naśladowców, którzy także mają swoich ulubieńców. A nie dość, że przyciąga, to jeszcze uwalnia ich od odpowiedzialności. Zupełnie tak samo, jak to było z tym Związkiem Radzieckim i antysemityzmem.

Wkrótce umarł także Alladin, a o jego otrucie oskarżono Mehmeta, choć przecież był dzieckiem. Nikt jednak nie wyciągnął z tego żadnych konsekwencji i Mehmet został sułtanem. Miał jeszcze jednego brata, młodszego i jego również kazał zabić. Utopiono go w kąpieli.

Zanim przejdę do rzeczy najważniejszych w tej historii czyli do zdobycia Konstantynopola, wskazać chcę na jedną jeszcze dziwną okoliczność. Oto w wielkiej dwutomowej historii Wenecji napisanej przez Johna Juliusa Norwicha, nie ma słowa o tym, jaką politykę prowadziła Wenecja w roku 1444. Nasza rodzima tradycja piśmiennicza, wywodząca się wprost z radzieckiego antysemityzmu, wskazuje że głównym winowajcą klęski pod Warną był nuncjusz Cesarini no i papież, który uwolnił króla od przysięgi złożonej w czasie negocjacji z Turkami po zwycięskiej kampanii letniej roku 1444. Wenecjanie są winni trochę, albowiem, jak mówią słowa harcerskiej piosenki wycofali swoją flotę. Ta zaś miała blokować Bosfor i Dardanele, nie dopuszczając do przerzucenia wojsk z Anatolii na europejski brzeg. Poważna operacja, przygotowana szybko, z dużym rozmachem i jednak nie wykonana. Dlaczego? O tym można już od jakiegoś czasu przeczytać w wikipedii – bo Turcy przekupili Wenecjan. To jest duża rzecz – przekupić Wenecjan, jeszcze większa niż ta cała operacja. Czym ich przekupili tego nikt nie mówi, ale sądzę, że potrzebne było ze sześć ton złota, albo jakiś solidny straszak na dożę. Nie podejmuję się odgadnąć jak było naprawdę. Zajmę się formułą Turcy przekupili. Ona jest ciekawa, albowiem w roku 1444 sułtan Murad II powrócił do władzy, którą wcześniej oddał swojemu małoletniemu synowi, dwunastoletniemu Mehmetowi, późniejszemu zdobywcy Konstantynopola. Oddał władzę dziecku, bez wyraźnej przyczyny, a Wenecjanie, papież i król Węgier i Polski postanowili to wykorzystać, bo przecież dziecko się nie obroni…Zastanawiam się, kto wymyślił tę pułapkę, bo kto w nią wpadł, wszyscy wiemy. Rozejm letni roku 1444 dawał Węgrom taką przewagę, że w zasadzie oddalał niebezpieczeństwo zajęcia Konstantynopola na zawsze. Można było się wręcz pokusić o zajęcie go i przyłączenie do korony św. Stefana w następnej dekadzie, kiedy król Władysław byłby trochę bardziej dojrzały. No, ale stało się inaczej. Pojawiła się tak zwana okazja, którą tak zwany świat chrześcijański, postanowił wykorzystać. Jak się sprawy potoczyły wszyscy wiemy. Sułtan Murad II wrócił na chwilę do władzy, pokonał Węgrów, a potem dyskretnie zszedł z tego świata, pozostawiając państwo ciągle nieletniemu Mehmetowi, człowiekowi o którego deficytach i ograniczeniach piszą wszyscy autorzy, wskazując na to, że sułtan nie był empatyczny. Oczywiście, że nie był, a ZSRR uwolnił antysemicką Austrię z odpowiedzialności za zbrodnie Niemców już w roku 1943.

Wracajmy do sułtana. Przepowiednia mówiła, że on właśnie zajmie Konstantynopol. No i ten młody człowiek, zabrał się za realizację przepowiedni z niesłychanym zapałem. Zgromadził 80 tysięczną armię, rozbudował flotę, nabrał kredytów, a wszystko to pomiędzy 13 a 21 rokiem swojego życia, kiedy to był już gotowy do akcji. Jak pamiętamy Zachód nie pomógł upadającemu cesarstwu, ale wykonał kilka ruchów, które mogły wskazać na to, że ma dobre chęci. Z Wenecji wypłynęła nawet flota, która jednak zatrzymała się na Chios w oczekiwaniu na jakieś wieści. Samo oblężenie przebiegało bardzo dynamicznie, ale nie rokowało za dobrze. Wielkie mury broniły dostępu do miasta, a szczupła załoga walczyła dzielnie, szczególnie ci Aragończycy dawali wielkie dowody odwagi i poświęcenia. Miasta bronili też Wenecjanie i Genueńczycy. Dwudziestojednoletni sułtan nie miał w zasadzie pomysłu na kontynuowanie oblężenia, ale zarządził w końcu generalny szturm na mury. Ten szturm skończyłby się tak samo, jak wszystkie inne, ale okazało się, że w murze, nieopodal pałacu Blachernae jest furtka, której jeden z obrońców zapomniał zamknąć. No i sami rozumiecie…a prawie się udało…

Kiedy myślimy furtka, wydaje nam się, że to takie drzwiczki z drutu. No, ale przecież nie mogło tak być. Furtka to tunel w grubym murze, zamykany z jednej strony ciężkimi drzwiami z brązowej blachy, a z drugiej pewnie czymś jeszcze poważniejszym. Żeby pozostawić ją otwartą, nie wystarczy był roztargnionym. Trzeba mieć sporą dozę złej woli, albo wykonywać czyjeś zlecenie.

Po wszystkim Wenecjanie, którzy – jak mówią słowa harcerskiej piosenki – po raz drugi w ciągu dekady – wycofali swoją flotę, wystraszyli się nie na żarty. Okazało się bowiem, że sułtan nie zamierza wcale maszerować na Węgry, ale zamierza uderzyć na Italię. Co było wreszcie zrozumiałe, jeśli brać pod uwagę doktrynalne aspekty polityki tureckiej. I dość łatwe do przewidzenia. Jakoś jednak nikomu w Wenecji nie przyszło do głowy.

Cóż takiego zrobili Wenecjanie po tym, jak Turcy zajęli stolicę Bizancjum? No dobra, przegrałem, muszę wymienić to nazwisko. Otóż oni się skontaktowali z Jakubem z Gaety, osobistym lekarzem sułtana, który przybył do stolicy imperium Edirne z Wenecji właśnie i poprosili Jakuba, żeby Mehmeta otruł. On zaś im odpowiedział, że zobaczy co da się zrobić, ale ponieważ był lojalny wobec swojego pana, nie spełnił prośby Wenecjan. Doża był rozczarowany i chyba nawet wystosował jakieś pismo do Jakuba, coś w sensie nie tak się umawialiśmy ty Żydu. Ten jednak pozostał głuchy na te pretensje. Sułtan Mehmet Zdobywca panował trzydzieści lat i został w końcu otruty, w obozie wojskowym na Rodos, ale było to już w chwili kiedy jego syn Bajazyt mógł przejąć władzę. Zmienił on nieco priorytety swojej polityki, a to oznacza, że musiał wziąć jakieś pieniądze od Wenecjan. Nie zdecydował się jednak na usunięcie Jakuba ze swojego otoczenia, na to był za cienki. Poprosił go tylko grzecznie, żeby przeszedł na islam. Jakub, człowiek już mocno posunięty w latach, zgodził się, ale postawił warunek, żeby tego nie rozgłaszać.

Jeśli myślicie, że ta historia kończy się w tym miejscu, mylicie się niestety. Sułtan Bajazyt miał brata, Cema, którego powinien według tradycji zapoczątkowanej przez swojego dziadka Murada II, zamordować. No, a on go wypuścił. Cem zaś schronił się na dworze papieskim w Rzymie. Na stolicy Piotrowej zasiadał wówczas papież Aleksander IV Borgia, Hiszpan.

Musimy teraz, powołując się na te oksfordzkie wydawnictwa, przypomnieć skąd wyrastała żydowska sztuka medyczna, gdzie były jej korzenie. Otóż w Hiszpanii właśnie, to stamtąd uczeni lekarze, a ci co wydają książki w Oksfordzie twierdzą, że nie tylko lekarze, ale też truciciele, wyjeżdżali do Italii i tam oddawali różne usługi ludziom poważnym i wpływowym, takim jak doża wenecki. No, a potem jechali dalej, do Turcji. I nie było w nich lęku, ani wahań, albowiem czuli się wszędzie jak u siebie, ich niezwykłe umiejętności i wiedza dawały im tę pewność.

Sekwencja zdarzeń jest więc następująca: nieodpowiedzialny, młody król Węgier łamie słowo dane sułtanowi i uderza na jego posiadłości. Ponosi klęskę, co uzależnia obronę Konstantynopola od decyzji i posunięć Wenecjan i Genueńczyków. Pada Konstantynopol, a przerażona Italia widzi, że sułtan nie każe armii maszerować na Węgry, ale uderza wprost na Rodos, która to wyspa jest furtką w murze chrześcijaństwa. Joannici, całe szczęście mają wiadomo gdzie decyzje Wenecjan, sułtana, a nawet samego papieża, Rodos więc udaje się na razie ocalić. Potem zaś na tronie w Rzymie zasiadają Borgiowie. Taki układ zdarzeń wyjaśnia, w mojej, być może błędnej ocenie, aktywność iberyjskich posłańców na krańcach wschodnich chrześcijańskiego świata, a także bohaterstwo aragońskich marynarzy i kastylijskich rycerzy broniących Konstantynopola.



Morderstwo w austro-węgierskim dworku czyli dlaczego autorzy powinni na siebie uważać


Nie jest lekko, a jednak udało mi się napisać wczoraj fajny tekst, wcale nie taki powierzchowny, jak to ostatnio się zdarzało często i z czego to zarzuty czynił mi valser. No i co? I pstro…Nie mam to nikogo pretensji, bo inni autorzy napisali jeszcze ciekawsze rzeczy, a ja się tam nie pojawiłem i komentarza nie wpisałem. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że musiałem bardzo szybko skończyć książkę, a do tego – z powodu przedłużającej się hospitalizacji żony – mam więcej domowych obowiązków. I każdy w domu, jak go coś boli, przychodzi do mnie i patrzy tym charakterystycznym wzrokiem, oznaczającym – zrób coś. A ja wcale nie jestem empatyczny i mam przecież swoje obowiązki i zajęcia. Naprawdę wiele rzeczy trzeba zrobić w tym roku, żeby wszystko zostało na swoim miejscu i było „jak dawniej”. Tym więcej, że dynamika układu, w którym się znajdujemy zwiększa się stale i nikt nie wie, na jakie jeszcze pomysły wpadną ludzie, którzy zafundowali nam pandemię. Nikogo, a mnie na pewno nie zwalnia ona z obowiązków i nigdy nie powinna przysłonić mi celu, który sobie wyznaczyłem. I mogę tylko z zazdrością patrzeć na tych autorów, którzy podejmują śmiało wyzwania tak wielkie, że swoim ogromem przerastają one najwybitniejszych prozaików ostatnich dekad. Któż to taki ci najwybitniejsi prozaicy dekad? No jak to? Taki Wiliam Wharton na przykład. Nikt go już nie pamięta? Zmarł dość dawno temu, ale jego książki były rozchwytywane przez wszystkich, co wrażliwszych czytelników, przed całe lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Jak to możliwe, że taki Wharton, amerykański pisarz, zrobił tak niesamowitą karierę w Polsce, jeszcze za Jaruzelskiego? A jak to możliwe, że w jaruzelskiej telewizji były reklamy Mirindy, w dodatku w trzech wersjach? A sklepy były pełnej drucianych skrzynek wypełnionych małymi i wielkimi butelkami z tym świństwem w środku? Przyjechał przedstawiciel Pepsico i podpisał umowę. To wszystko. Nie inaczej było z Whartonem. A jak sfilmowali jego powieść Ptasiek, to zaczął się prawdziwy szał, a pan Wharton zaczął wypuszczać tych powieści tyle, że łapaliśmy się za głowę, nie mogąc się nadziwić, jak to jest możliwe. Mnie to, przyznam, nie brało. Nie przeczytałem nawet Ptaśka, a już tej gawędy o ojcu co umiera na raka i zdaje mu się, że mieszka na farmie, choć w rzeczywistości ma mieszkanie w bloku, nawet nie tknąłem. Potem pan Wharton zwariował z powodu śmierci swojej córki i zaczął pisać i opowiadać rzeczy, które nie mieściły się w żadnych ówczesnych kanonach. Dziś pewnie nie zostałby nawet dostrzeżony, ale trzeba mu oddać, że trafił w swój czas i spełnił się całkowicie. Jego książek nie ma już w bibliotekach, zostały stamtąd usunięte i zastąpiono je inną literaturą, która musi się tam znajdować, albowiem podpisano inne umowy. O ile pamiętam, Wharton wypuszczał jedną, nie za bardzo skomplikowaną książkę, w rok, miała ona zawsze posmak skandalu i tak była lansowana. To są czasy minione, albowiem dziś, całkiem na zimno, Remigiusz Mróz ogłasza z początkiem nowego roku 2021, że napisze przez 12 miesięcy 52 książki. I jeszcze wciąga do tego innych. Przepraszam, że znów o nim piszę, ale fenomen jest ciekawy, dla mnie tym ciekawszy i bardziej bolą mnie barki, po skończeniu kolejnej książki i im słabszy mam wzrok. Tu macie link

https://aszdziennik.pl/131779,remigiusz-mroz-dolaczyl-do-wyzwania-napisze-52-ksiazki-w-2021-roku

Ludzie są bezradni wobec oszustów, którzy działają na masową skalę. Ci oszuści nie wiedzą jednak jeszcze, że oni także są bezradni wobec systemu i w ich przypadku, odwrotnie niż to było z Whartonem, nikt nie będzie czekał aż umrą, żeby zmienić repertuar. Globalna cenzura, której są przedstawicielami, żeby pełnić swoją funkcję, będzie musiała zmieniać obrazki w tym kalejdoskopie w takim tempie, że za rok Mróz, żeby utrzymać się w lidze, będzie musiał pisać 152 książki rocznie, a i tak prześcigną go jacyś autorzy z krajów egzotycznych tłumaczeni na polski za pomocą translatora google. Biblioteki zaś będą to rozprowadzać w imię edukacji powszechnej i powiększenia czytelnictwa, a także kultury narodu.

Zastanawiam się, jak długo będą to znosić hurtownicy, czyli współcześni detaliści. Można oszukać czytelnika, można oszukać mediaworkerów piszących recenzje, nawet premiera Morawieckiego i prezydenta Dudę można oszukać podsuwając im różne tytuły do czytania. Z hurtownikiem, który rozprowadza towar, angażuje w ten proceder opłacanych ludzi, powierzchnię magazynową, a do tego ma na głowie rozliczenia z urzędem skarbowym, na dłuższą metę oszukać się nie da. Tak myślę. Rozprowadzanie tytułów pisanych systemem, który reklamuje Mróz doprowadziło do upadku w zasadzie wszystkie księgarnie, jak kraj długi i szeroki. Księgarze bowiem wierzyli, że literackie gwiazdy mediów elektronicznych, załatwią im kwestię promocji. Już nie ma tych księgarzy. Jeśli presji tej ulegną hurtownicy, a wydaje mi się, że nie ulegną, będzie po nich, a my będziemy mogli tutaj otrąbić całkowity i jaśniejący jak gwiazda na zimowym niebie sukces. Nie zostanie nic. Nie będzie niczego. Mróz i jego koledzy zostaną sami wobec czytelników. I wtedy okaże się, że niczym nie potrafią im zaimponować. Może się też okazać, że Mróz siedzi co drugi dzień na wieczorku autorskim, a książki piszą się same i same się wydają. On zaś mruga okiem i mówi wpatrzonym w niego wielbicielom, że jest prestidigitatorem polskiej literatury. Czekam na to z utęsknieniem, czekam także aż promotorzy Mroza staną przed dylematem – czynić zeń skarb narodowy, czy zwinąć na pawlacz i więcej nie mówić ani słowa na jego temat. Moment ten się zbliża wielkimi krokami.

Widzę tylko jedno prawdziwe niebezpieczeństwo w działalności Mroza i jego wydawców. Wobec braku powszechnej edukacji, w którą wierzą wszyscy urzędnicy w Polsce, co spowodowane jest pandemią, język polski zostanie zdewastowany w sposób o jakim się jeszcze nikomu nie śniło. Pewnie się z tego kiedyś podniesie, ale potrwa to kilka dekad. Na okładce książki Mroza zatytułowanej „W cieniu prawa” jest napisane – zabójstwo w austro-węgierskim dworku to dopiero początek. Prezydent został niedawno zmuszony do recytowania tekstu, gdzie było zdanie – walcząc z ostrym cieniem mgły i cała Polska z tego szydziła. Jakże słusznie, bo to jest wyraźna oznaka degradacji języka, firmowana przez głowę państwa. W imię zwiększenia popularności oczywiście. Tu zaś macie cień prawa, a do tego austro-węgierski dworek. I popatrzcie, nie ma żadnej dyżurnej Szczuki, która by to wyszydziła z wyżyn swojej pozycji, nie ma żadnego środowiska, które by ten, jakże łatwy do zatrzymania trend, osadziło w miejscu. Jeśli idzie o mnie, to jestem spokojny, na pewno swoje ugram. Nie napiszę, rzecz jasna 52 książek w rok, bo to jest po prostu niemożliwe fizycznie. Wystarczy jak napiszę cztery. Czekam jednak z utęsknieniem na to, aż podłogi wszystkich sieciowym targowisk, będą usłane książkami Mroza. No i jego naśladowców, sukces bowiem przyciąga ich jak gówno muchy.


© Gabriel Maciejewski
1-4 stycznia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz