Czy ktoś jeszcze pamięta, że Unia Europejska w planach Roberta Schumana, pomysłodawcy i współzałożyciela Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, przekształconej we Wspólnotę Europejską, miała wyglądać zupełnie inaczej? Czy ktoś pamięta, że Schuman jest obecnie sługą Bożym Kościoła katolickiego? Schuman zmarł w 1963 r. i z pewnością dziś patrząc na to, co zrobiono z jego ideą, przewraca się w grobie. Europa z całą pewnością wyglądałaby inaczej, gdyby zatrzymano w porę Altiero Spinelliego, włoskiego komunistę, nazywanego dziś „ojcem Unii Europejskiej”. Altiero Spinelli mówił wprost: „Kwestia, która musi być rozwiązana jako pierwsza, bo bez niej wszelki postęp w innych dziedzinach będzie jedynie pozorny, to zniesienie podziału Europy na suwerenne państwa narodowe".
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że próba wprowadzenia tego postulatu w sposób bezpośredni nie przejdzie, więc wybrał metodę małych kroków, prowadzących finalnie do tego właśnie celu.
Spinelli, komunista z przekonania, był założycielem Klubu Krokodyla, założonej w 1980 r. nieformalnej grupy w PE, która opowiadała się za głębszą integracją europejską aż do momentu utworzenia federacji europejskiej oraz za większymi uprawnieniami Parlamentu Europejskiego – miał stać się on organem konstytucyjnym. Dzięki inicjatywie tego klubu Parlament Europejski powołał między innymi komitet ds. reform instytucjonalnych wspólnot europejskich. Komitet ten pod przewodnictwem Spinelliego przygotował wstępny traktat o założeniu Unii Europejskiej, propozycję zmiany Wspólnoty Europejskiej w federalną Unię Europejską (tzw. plan Spinelliego). Propozycja ta została przyjęta przez Parlament zdecydowaną większością głosów 14 lutego 1984 roku. To był początek zmian, które miały finalnie zniszczyć w Europie państwa narodowe i stworzyć jeden organizm centralnie zarządzany, w którym państwa członkowskie byłby całkowicie pozbawione swojej suwerenności. Urzeczywistnienie ideologii marksistowskiej w pełnej krasie. W 1984 r. jeszcze się nie udało, ale ziarno zostało rzucone.
Czy ktoś pamięta, że 5 grudnia 2001 roku w belgijskim Laeken została podpisana Deklaracja w sprawie przyszłości Unii Europejskiej? I że Unia Europejska zobowiązała się w niej do zwiększenia demokratyczności, przejrzystości i skuteczności swoich działań oraz do wypracowania europejskiej konstytucji? W trwającej kampanii na temat przystąpienia Polski do UE na temat tego zagrożenia nie padło ani jedno zdanie, a wszystkie ostrzeżenia, że przystąpienie do Unii będzie oznaczało ograniczenie suwerenności i dopuszczenie do ingerencji unijnych instytucji w polskie prawodawstwo, były albo uciszane, albo wyśmiewane. Tymczasem zaraz po deklaracji z Laeken zlecono opracowanie europejskiej konstytucji Konwentowi w sprawie przyszłości Europy, na czele którego stanął były prezydent Francji Valéry Giscard d’Estaing.
To właśnie on i Konwent wykreślili z przyszłej konstytucji chrześcijańskie korzenie cywilizacji europejskiej. Jak mówił ówczesny prymas Polski, kard. Glemp, Valéry Giscard d’Estaing nie dostrzegał Boga w historii Europy. Być może po prostu chciał rozszerzyć na cały kontynent swoje francuskie fobie, a może realizował czyjeś polecenia, ale przygotowany projekt konstytucji był już projektem bez Boga i roli cywilizacji chrześcijańskiej w stworzeniu współczesnej Europy. Tak czy inaczej, 18 lipca 2003 roku projekt traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy przekazano przewodniczącemu Rady Europejskiej. Jeszcze w lipcu w Brukseli został przyjęty przez szefów rządów ówczesnych członków Unii. Konstytucja przekształcała Unię Europejską i Wspólnotę Europejską w jedną, nową strukturę, opartą na jednym traktacie konstytucyjnym. Wszystkie dotychczasowe traktaty miały być uchylone i zastąpione jednolitym tekstem, który zostałby nazwany „Traktatem ustanawiającym Konstytucję Unii Europejskiej”. Pomysł wtedy nie wypalił, bo został odrzucony w referendach w kolejnych krajach Unii (w tym we Francji i Holandii).
Pomysł stworzenia w Europie jednego wielkiego państwa federacyjnego nie został jednak zarzucony, tylko zmodyfikowany i wprowadzony w życie jako traktat lizboński, podpisany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Lech Kaczyński uważał jego podpisanie za swój sukces, podkreślając, że udało mu się wyłączyć Polskę spod Karty Praw Podstawowych, wprowadzanej właśnie przez ten traktat.
„Śmierć w Nicei”
Problem w tym, że w traktacie nicejskim Polska, podobnie jak Hiszpania posiadała 27 głosów, a Niemcy, Francja Włochy i Wlk. Brytania po 29 głosów. Wartość polskiego głosu wynosiła więc 93 proc. wartości głosu niemieckiego. Traktat lizboński uzależnił siłę głosu od ludności poszczególnych państw. Dzięki temu wartość polskiego głosu w stosunku do niemieckiego spadła do poziomu 48 proc. To właśnie system lizboński stworzył podstawy niemiecko-francuskiej hegemoni w Unii, z którą mamy obecnie do czynienia.
Warto pamiętać, że art. 23 niemieckiej konstytucji stanowi, iż:
„Dla urzeczywistnienia zjednoczonej Europy Republika Federalna Niemiec współdziała w rozwoju Unii Europejskiej, która jest zobowiązana do przestrzegania zasad demokracji, państwa prawnego, socjalnego i federacyjnego oraz zasady subsydiarności, i gwarantuje ochronę praw podstawowych w swej istocie porównywalną z niniejszą Ustawą Zasadniczą”. (tłumaczenie za www.libr.dejm.gov.pl).
Brzmi ładnie, ale… dlaczego Niemcy wpisują jako cel swojego państwa zjednoczenie Europy i jeszcze obwarowują to zobowiązaniem Unii Europejskiej do przestrzegania zasad państwa federacyjnego, którym przecież Unia nigdy nie miała być i nie jest? I dlaczego wszystkie zasady unijne mają gwarantować prawa podstawowe w sposób porównywalny z niemiecką konstytucją? Czemu nie odwrotnie i czemu to nie niemiecka ustawa zasadnicza ma dostosować się do praw określonych przez Unię?
Dwie szulerki
Udając się do Brukseli na negocjacje, dotyczące powiązania wypłaty środków z funduszu odbudowy z praworządnością, premier Mateusz Morawiecki powinien wiedzieć, z kim zasiada do gry. I słusznie napisał w „Warszawskiej Gazecie” red. Piotr Lewandowski, że Morawiecki zasiadł do „karcianego stolika” z szulerami.
Wśród nich pierwszeństwo należy się z pewnością Angeli Merkel, której przeszłość jest więcej niż szemrana. Wieloletnia kanclerz Niemiec przyszła na świat w NRD. Urodzona w 1954 r. Angela miała więc 14 lat, gdy w Niemczech Zachodnich wybuchła rewolucja seksualna. Angela wzięła udział w jej wschodnioniemieckiej wersji, przy czym nie były to żadne demonstracje polityczne, uderzające w system. Angela Merkel nigdy nie należała do żadnej demokratycznej organizacji ani do żadnej opozycji. Należała za to do komunistycznej organizacji Wolna Młodzież Niemiecka (FDJ), gdzie w latach 80. pełniła funkcję sekretarza ds. kultury. Warto wiedzieć, że FDJ była typową komunistyczną agitką, która próbowała „przejąć” młodzież i zmienić mentalność młodych Niemców, np. wprowadzając „ślubowanie młodzieży” (Jugendweihe), która częściowo zastąpiła protestancką konfirmację. Angela Merkel twierdzi co prawda, że w komunistycznej organizacji zajmowała się rozdawaniem biletów do kina i teatru, ale przeczą temu wspomnienia jej znajomych z tamtych lat, mówiących wprost, że zajmowała się komunistyczną propagandą. W czasie studiów, kiedy rzekomo odmówiła próbującej ją zwerbować STASI, Angela kilkakrotnie wyjeżdżała do Związku Radzieckiego. Nawet listopadowy wieczór, kiedy padał mur berliński i masa Niemców po obu jego stronach obalała znienawidzoną konstrukcję, dzisiejsza caryca Europy spędziła popijając piwo w jednej z berlińskich piwiarni. Po 1989 r. jej kariera nabrała rozpędu, z tym że stali za nią… tajni współpracownicy STASI albo politycy jeszcze z czasów reżimu Erica Honekera. Mało tego, wiele wskazuje, że „odmawiająca współpracy” ze STASI… realizowała zlecenie STASI. Sprawa wyszła na jaw dzięki jednej fotografii. Zdjęcie przedstawia młodą Angelę w towarzystwie Roberta Havemanna, jednego z najbardziej znanych dysydentów NRD, ale oczywiście komunistę. Jego opozycyjność polegała na tym, że jako komunista za czasów Hitlera był skazany na śmierć. Nowa władza też go nie akceptowała i do 1976 r. żył w NRD w ścisłym areszcie domowym, odwiedzany wyłącznie przez osoby zaakceptowane przez STASI oraz przez blisko 200 agentów (w tym dobrego znajomego i protektora Merkel). Gdy dziennikarze poprosili kanclerz o wyjaśnienie, jak bez wiedzy i zgody STASI mogła odbyć swoje spotkanie, ta… wezwała ich na dywanik i kategorycznie zakazała im pokazywania rzeczonej fotografii, komentowania tego spotkania i zadawania „głupich pytań”. Tyle, jeśli chodzi o słynną „wolność słowa” w niemieckich mediach. Ostatecznie zdjęcie ukazało się w szwajcarskich mediach wraz z komentarzem, że wiele wskazuje, iż takie spotkania obecna kanclerz Niemiec odbyła na zlecenie STASI. Być może wyjaśnienie takich spotkań i kontaktów znajduje się w jednym z ośmiuset worków, zawierających zmielona akta niemieckiej bezpieki. Leżą sobie spokojnie w piwnicach Instytutu Gaucka i raczej wątpliwe, by komukolwiek udało się je posklejać. Kopie pewnie zalegają i w Moskwie, co by tłumaczyło wielką polityczną przyjaźń, jaką Angela darzy Władimira Putina. A może i spolegliwość wobec niej Donalda Tuska oraz tajemnicę tożsamości „Oskara”. W Europie nikt nie zadaje niewygodnych pytań Angeli Merkel. Tak jak nikt nie zadaje ich drugiej niszczycielce Unii Europejskiej Ursuli von der Leyen, przewodniczącej Komisji Europejskiej. Ursula studiowała ekonomię, ale ukończyła medycynę. Z drobnym zastrzeżeniem. Okazało się, że doktorska praca Ursuli to w znacznej części plagiat. W dodatku w kilku cytowanych w rozprawie wypowiedziach von der Leyen odsyła czytelnika do źródeł, które nie potwierdzają myśli z cytatu. Innymi słowy, albo Ursula nie wie, o czym pisała, albo nie rozumie problemu, który opisała. W normalnych warunkach plagiat nie tylko skutkowałby odrzuceniem całej pracy i odpowiedzialnością karną. Jak się to skończyło w przypadku Ursuli? Stwierdzeniem, że dopuszczając się plagiatu, Ursula… nie miała złych intencji i tylko część jej pracy była plagiatem, więc w zasadzie nic się nie stało. I tak oto na czele Unii stoi zwyczajna oszustka, a faktyczną władzę sprawuje w niej niemiecka polityk z szemraną przeszłością, zakazująca przyglądania się tej przeszłości. Tyle, jeśli chodzi o to, kim są najważniejsze kobiety w Unii. Ale to nie koniec. Ani Angela, ani Ursula nie rozwaliłby Unii w pojedynkę. Mają za sobą silne, choć mało widoczne na co dzień zaplecze w znacznej części odpowiedzialne za przekształcanie Unii Europejskiej – „Europy Ojczyzn” w federacyjne superpaństwo, zarządzane z Brukseli.
Zdrajcy suwerenności Polski
Już 10 lat temu przewodniczący Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy Guy Verhofstadt zainicjował utworzenie Grupy Spinelli, mającej na celu ożywienie idei federalizacji Unii Europejskiej. W jej skład wchodzi 110 posłów do Parlamentu Europejskiego, w tym czterech z Polski. Guy Verhofstadt zasłynął z patologicznej wręcz niechęci do Polski i jako wielki zwolennik poddawania Polski sankcjom unijnym. Warto wiedzieć, że drugim założycielem grupy był pedofil i lider Zielonych, Daniel Cohn-Bendit, który w 1968 r. stał na czele „ruchu studenckiego” we Francji, będącego w istocie po prostu rewolucją seksualną, często zwyczajnie naćpanych młodych ludzi, odrzucających wartości, w jakich byli wychowywani ich rodzice. Cała rewolucja seksualna to temat na osobny artykuł, ale warto pamiętać, że właśnie jej członkowie opowiadają się dziś za stworzeniem Unii Europejskiej jako federacyjnego państwa, zarządzanego przez urzędników z Brukseli, w dodatku mianowanych, a nie wybieranych w wyborach.
„Dzisiaj sprawy idą w kierunku rozluźnienia, a nie zacieśniania, w kierunku Europy narodowej, zamiast Europy postnarodowej. Zapominając o duchu wspólnotowym, państwa członkowskie martwią się o krótkoterminowe interesy, przedkładają międzyrządowe rozwiązania ponad rozwiązania europejskie. To prawie doprowadziło do załamania euro, najbardziej konkretnego symbolu integracji europejskiej. Sprzeciwiamy się temu. (...) To nie jest moment dla Europy, aby spowolnić integrację, ale przeciwnie – aby ją przyspieszyć. Historia Unii Europejskiej udowodniła, że to +więcej Europy+, nie mniej, jest odpowiedzią na problemy, przed którymi stoimy.(...) Nacjonalizm jest ideologią przeszłości. Naszym celem jest federalna i postnarodowa Europa, Europy obywateli”, ogłosiła Grupa w swoim manifeście, wprost zapowiadając likwidację państw narodowych.
W 2010 r. do Grupy Spinelli przystąpili z Polski: Danuta Huebner (córka i wnuczka sadystycznych ubeków), Róża Maria Barbara Gräfin von Thun und Hohenstein, obie wybrane z list Platformy Obywatelskiej oraz były dyplomata, politolog i ekspert ds. UE Paweł Świeboda (który akurat europosłem nie był). Obie panie zasłynęły w ostatnich latach z ostrej krytyki PiS oraz Polski na forum Parlamentu Europejskiego, a Róża Maria Barbara Gräfin von Thun und Hohenstein także wystąpieniem w haniebnym, zmanipulowanym „reportażu” zwyczajnie szkalującym Polskę.
– Musimy patrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, czyli tylko w zasięgu własnej granicy, bo to nas wszystkich osłabia – tłumaczyła powstanie Grupy Thun. Nie ukrywała, że chodzi o taką Unię i taki Parlament Europejski, gdzie eurodeputowani głosują w interesie całej Europy, a „nie jak im każe ich rząd”. Innymi słowy, o sprzeniewierzenie się europosłów interesom własnych krajów i własnych wyborców. Nie da się ukryć, że od kiedy PiS zaczęło wygrywać wybory, obie członkinie Grupy robią co mogą, żeby interesy Polski na europejskim forum maksymalnie osłabić. W dodatku to nie koniec szkodliwych działań polityków z Polski na brukselskim forum.
Do frakcji Zielonych, z których wywodził się jeden z założycieli Grupy, we wrześniu tego roku dołączyła Sylwia Spurek, europosłanka, która do Brukseli trafiła z list Wiosny Roberta Biedronia (razem z Biedroniem, który zapewniał, że nie będzie kandydował, a potem że jeśli zostanie wybrany, nie będzie zasiadał). Biedroń zasłynął w Polsce jako gej-matkobijca, Sylwia Spurek dostarcza wielkiej uciechy internautom idiotycznymi wpisami na Twitterze. Dopóki idiotyzmy Sylwii Spurek stoją w sprzeczności z niemieckimi interesami, o wprowadzenie zakazu hodowli zwierząt i zakazie konsumpcji mięsa możemy być spokojni. W Parlamencie Europejskim pozycję tej lewackiej dwójki można porównać do pozycji drążkowego senatora w czasie I Rzeczpospolitej, ale faktem jest, że zasiadają i wykorzystują dosłownie każdą okazję, żeby uderzyć w państwo polskie.
Groźniejsi od nich są europosłowie wywodzący się z Koalicji Europejskiej, podczepieni pod wykonującego polecenia Angeli Merkel (o czym politycy europejscy mówili wprost zaraz po jego powołaniu na przewodniczącego Rady Europejskiej) Donalda Tuska. Sam Tusk jeszcze na kilka tygodni przed zmianą stanowiska z urzędu premiera na unijnego urzędnika zapewniał, że „nigdzie się nie wybiera”. Szybko zmienił zdanie i gdy tylko w 2014 r. wokół PO zaczęło się „kopcić”, przeszedł przyspieszony kurs języka angielskiego i wyjechał do Brukseli. Mógł zrobić sporo dla Polski, ale wybrał inną drogę, czego szczególnie jaskrawym przejawem było straszenie Polski „nieuchronnymi konsekwencjami” za odmowę udziału w mechanizmie obowiązkowej relokacji imigrantów ściągniętych do Unii Europejskiej przez Angelę Merkel, od lat faktyczną mocodawczynię Tuska. Krok w krok za Tuskiem podąża „sołtys z Chobielina” Radosław Sikorski, który chyba do dziś nie wyleczył się z kompleksów, jakich nabawił się po dymisji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego w 2007 r. Sikorski pomaszerował wówczas prosto do Platformy Obywatelskiej, której pozostał wierny do dziś. Sikorski chętnie i ostro atakuje Polskę nie tylko na forum Parlamentu Europejskiego, ale i zamieszczając na Twitterze wpisy w rodzaju:
„Swoimi kompleksami ramol zaraża pół Polski. Tak, mamy prawo do takiego samego szacunku co inne kraje. Ale co ma wytknięcie złamania własnej konstytucji i traktatów do braku szacunku? Odwrotnie, od poważnych krajów więcej się wymaga” (odpowiedź na stwierdzenie Jarosława Kaczyńskiego, że nie ma pieniędzy, za które można by się pozbyć suwerenności). Warto pamiętać, że to Sikorski apelował do Niemiec o przejęcie przywódczej roli w Europie. Nawiasem mówiąc w poglądach wtóruje mu żydowsko-amerykańska żona Anne Applebaum, na co dzień dziennikarka, od czasu do czasu szkalująca Polskę w amerykańskiej prasie. Oboje uczestniczyli w spotkaniach tajemniczej Grupy Bilderberg, nazywanej niekiedy rządem światowym (chociaż raczej nie odgrywają w niej żadnej znaczącej roli).
Jednym z większych antypolskich szkodników w Brukseli od lat jest Janusz Lewandowski, który do tego stopnia nie może się pogodzić z wolą wyborców, że gdy po pierwszym zwycięstwie PiS i zapowiedzi Platformy Obywatelskiej uruchomienia metody „ulica i zagranica”, w Parlamencie Europejskim odbyła się debata o stanie demokracji w Polsce, oświadczył: „Ta władza wzięła się z demokratycznego mandatu, ale mandat mniej niż 20 proc. uprawnionych do głosowania nie usprawiedliwia kroczącego zamachu stanu na instytucje państwa prawa, społeczeństwa obywatelskiego i zdrowej gospodarki”. Lewandowski nie miał oczywiście takich rozterek, gdy wygrywała Platforma Obywatelska. W efekcie rzekome łamanie zasad demokracji w Polsce wraca w Parlamencie Europejskim jak bumerang, nawet w sprawach czysto światopoglądowych, do których Unia wtrącać się nie ma prawa. Im gorsze słowa padają pod adresem Polski, im większymi sankcjami jest straszona i im bardziej muszą się tłumaczyć polskie władze, tym większa jest radość polityków obecnej opozycji i tym większa ich wdzięczność za każdy atak na Polskę.
W styczniu 2020 r. Spurek, Biedroń, Sikorski oraz pozostali europosłowie Koalicji Europejskiej poparli antypolską rezolucję Parlamentu Europejskiego ws. praworządności w Polsce i na Węgrzech, wspierając poprawkę wiążącą dostęp do funduszy europejskich z przestrzeganiem praworządności. Zdrady interesów Polski dopuścili się wówczas: Magdalena Adamowicz, Bartosz Arłukowicz, Tomasz Frankowski, Andrzej Halicki, Krzysztof Hetman, Danuta Hübner, Adam Jarubas, Jarosław Kalinowski, Ewa Kopacz, Janusz Lewandowski, Elżbieta Łukacijewska, Radosław Sikorski, Róża Thun und Hohenstein, Marek Belka, Robert Biedroń, Włodzimierz Cimoszewicz, Sylwia Spurek, Leszek Miller. Warto zapamiętać tę grupę, bowiem zazwyczaj pojawia się ona za każdym razem, kiedy na forum Parlamentu Europejskiego pojawia się jakakolwiek kwestia dotycząca Polski.
Opcja niemiecka nad Wisłą
Oczywiście antypolska opcja na forum Parlamentu Europejskiego to nie koniec. Europosłowie Koalicji Europejskiej to swego rodzaju ekspozytura opozycji znad Wisły. To ludzie Koalicji Obywatelskiej „wydelegowani” do reprezentowania jej interesów na forum Unii Europejskiej, dający jej szansę pośredniego zabrania głosu. Znad Wisły najczęściej w demokratyczne decyzje Polaków uderza Borys Budka czy Tomasz Grodzki. Marszałek Senatu wielokrotnie przekraczał swoje kompetencje, prowadząc własną politykę zagraniczną, chociaż jest do tego absolutnie nieuprawniony.
Sam Borys Budka już w 2017 r. w wywiadzie udzielonym niemieckiemu „Die Zeit” wprost wzywał Unię Europejską do zastosowania ultimatum wobec Polski. Stwierdził, że „Unia Europejska musi pokazać bezwzględność, ale jednocześnie dać do zrozumienia, że nie jest ona skierowana przeciwko Polakom, tylko przeciwko rządowi” i że „UE musi postawić Polsce ultimatum”. Powtarza to zresztą od lat, przy każdej nadarzającej się okazji.
Podobnie zachowuje się Tomasz Grodzki. Marszałek Senatu wielokrotnie przekraczał swoje konstytucyjne uprawnienia, np. w styczniu 2020 r. wzywając Komisję Wenecką do Polski w celu wydania opinii na temat reformy sądownictwa.
– W świetle polskiej konstytucji marszałek Senatu Tomasz Grodzki nie miał prawa poprosić Komisji Weneckiej o wydanie opinii na temat nowelizacji ustaw sądowych. (...) Doszło do nadużycia – komentował ten krok 8 stycznia 2020 r. minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.
To tylko jedno z działań Grodzkiego, który posunął się nawet do zwyczajnego kłamstwa, zarzucając PiS, że chce wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej, chociaż ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego i on sam wielokrotnie te zarzuty dementowali.
Kiedy Frans Timmermans w 2019 r. zaatakował Polskę, porównując ją do nazistowskich Niemiec, w jego obronie stanął Bartosz Arłukowicz, który stwierdził, że Timmermans miał rację i nikogo nie obraził, tylko „przywołał historię, a historię trzeba znać”.
Kiedy w 2017 r. podczas debaty w Parlamencie Europejskim o stanie praworządności w Polsce, Guy Verhofstadt powiedział, że w naszym kraju „tysiące faszystów, neonazistów i zwolenników supremacji białej rasy przemaszerowało 300 km od Auschwitz”, europosłowie PiS wyszli z sali w geście protestu. Zupełnie inaczej zachowali się politycy Platformy Obywatelskiej. Dawny Tajny Współpracownik Bezpieki Michał Boni stwierdził na Twitterze: „tchórze z PiSu – Legutko i Wiśniewska wychodzą, kiedy @guyverhofstadt zaczyna mówić. To jest pycha władzy – powiedzieć swoje kłamstwa i wyjść, i tak traktują polskich obywateli! #wolnesądy
@Platforma_org @EPPGroup”. Nazywanie Polaków „faszystami” absolutnie mu nie przeszkadzało.
Warto zwrócić w tym wszystkim uwagę na dość ciekawe zjawisko. Otóż opcja niemiecka, postnarodowa, opowiadająca się za koncepcją federacyjną Europy, wywodzi się najczęściej z terenów dawnego zaboru pruskiego. Część z tych terenów do Polski należała od średniowiecza (jak np. Wrocław) albo wciąż jest uważana przez Niemcy za część swojego terytorium (jak np. Gdańsk). To także tereny, z których po wojnie zostali wysiedleni Niemcy. Budowanie na nich Polski Ludowej znakomicie osłabiało więzi rodzinne czy poczucie tożsamości narodowej. W dodatku znaczna część opcji niemieckiej w Polsce lub wprost antypolskiej do dawni beneficjenci niemieckich stypendiów, think tanków lub po prostu – wychowankowie lewackiej opcji. Tu znakomitym przykładem są prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który szczyci się, że jest „wychowankiem” prof. Bronisława Geremka (gorącego zwolennika koncepcji Spinelliego), albo zatroskany tylko o prawa i wrażliwość mniejszości seksualnych Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich. Warto wiedzieć także, że w latach 1985-1990 aż 345 osób z Polski otrzymało stypendia ufundowane przez Sorosa i przyznawane przez Instytute for Democracy in Eastern Europe (IDEE). Byli wśród nich ludzie o różnych poglądach politycznych, ale także ci, którzy dziś szczególnie atakują Polskę na forum międzynarodowym.
Do tego dodać trzeba także przypadki politycznej przeszłości antypolskiej opcji. Sztandarowe przykłady? Postkomuniści Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz albo Jarosław Wałęsa, syn Lecha TW „Bolka” Wałęsy. To oczywiście wierzchołek góry lodowej, bowiem wszyscy wymienieni politycy mogą liczyć na celebrycko-medialno-naukowe wsparcie, ostatnio wzmocnione także przez skrajnie upolitycznionych sędziów, np. ze Stowarzyszenia Iustitia. To setki osób, które każdego dnia sączą antypolską propagandę, przekonując naród, że reprezentują wolność i demokrację.
Za kulisami polityki
Rzeczywistość, w jakiej żyjemy, jest więc o wiele bardziej skomplikowana, a sieć powiązań pomiędzy politykami niemieckimi, antypolskim zdrajcami, o wiele gęstsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. A jeśli, Drogi Czytelniku, pytasz, o co jeszcze w tym wszystkim chodzi, to odpowiedź jest jedna. O władzę, Panie i Panowie. O nic innego. Koncepcja Europy jako federacji zarządzanej z Berlina, o prawie dostosowanym do niemieckiej konstytucji była już prawie wdrożona. Do jej realizacji zostały dwa, trzy kroki, kiedy w sprawę wmieszały się „niedopilnowane” polskie i węgierskie społeczeństwa, które wybrały inne opcje polityczne, niż miały wybrać. Właśnie od tego momentu rozpoczęło się rozdzieranie szat nad upadkiem demokracji i pojawieniem się zagrożeń. A ponieważ nie zadziałała metoda „ulica”, został uruchomiony mechanizm praworządności.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP²
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz