WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Bezlitośnie obnażają zakłamaną historię Polski: erotyczny szowinizm, pedagodzy molestują studentów! Rachunek sumienia

Pedagodzy molestują studentów!


      Mości panowie, proroctwa mnie wspierają! To nic, że niezawisły sąd w znanym na całym świecie z niezawisłości Poznaniu mnie za to zoperował. Takie operacje to rzecz przemijająca; przyjdzie jakiś podsądny z workiem pieniędzy i niezawisły sąd natychmiast zacznie ćwierkać z właściwego klucza, to znaczy – oczywiście klucza praworządnego, jakże by inaczej. Skoro Nasza Złota Pani rozkazała, żeby było praworządnie, a jej faworyt, w którym sobie szczególnie upodobała, czyli premier Donaldu Tusku, już wszystkiego dopilnuje, żeby było gites-tenteges. Jak pisała Hanna Malewska, „przemija postać świata” - a już zwłaszcza – niezawisłych sądów, podczas gdy proroctwa nie tylko zostają, ale w dodatku się spełniają. Jak pamiętamy, po wyroku nakazującym zakonowi Chrystusowców zapłacenie Hermenegildzie Kociubińskiej (imię i nazwisko oczywiście fałszywe, bo niezawisły sąd ze znanego… - i tak dalej – Poznania zabronił mi wymawiania prawdziwego zaklęcia), wpierany niewątpliwie przez proroctwa mówiłem, że teraz ludzie jeden przez drugiego zaczną sobie przypominać, jak to bywali molestowani, jakie w związku z tym przeżywali traumy, bo na przykład panowie cierpią na ejaculatio praecox, albo przeciwnie – na priapismus, a z kolei panie – albo dostają nimfomanii, albo przeciwnie – vaginismusa, wskutek czego muszą zabiegać o pomoc u psychologów, co to każą im opowiadać, czy nie śnią się im ołówki i w ogóle i przekonywać, że jak im się śnią, to powinni być z tego dumni – i tak dalej. Te opowieści są po to, żeby w Judenracie i dobrych paniach z „Gazety Wyborczej” wzbudzić empatię, dzięki czemu, po takim propagandowym przygotowaniu artyleryjskim, każdy niezawisły sąd w podskokach, a nawet z płaczem („za nią ujmą się z płaczem kamienie…”) zaakceptuje wszystkie żądania, dzięki czemu wszyscy, to znaczy – ofiary i ich przedstawiciele - będą zadowoleni, oczywiście z wyjątkiem zoperowanych, ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Jak dotąd niezapomniane młodzieńcze przeżycia przypominały sobie ofiary księży -pedofilów, a nawet i tacy filuci, co żadnymi ofiarami księży pedofilów nie byli. Jeden taki, w towarzystwie mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, dotarł nawet do papieża Franciszka, który z tej desperacji pocałował go w rękę. Potem jednak wyszło na jaw, że naciągnął Hermenegildę Kociubińską finansowo, a kiedy przyjrzano mu się bliżej, to się wtedy okazało, że wcale nie był molestowany, a tylko chciał jednego księdza w ten sposób zoperować. Jedni bowiem operują swoje ofiary „na wnuczka”, inni z kolei – na „molestowanie”, bo pomysłowość ludzka jest niewyczerpana. Nawiasem mówiąc, moja faworyta, Wielce Czcigodna… - i tak dalej – ma szczęście do takich filutów, bo właśnie znowu podniosła gewałt w obronie jednego takiego, a okazało się, że ten rzekomo prześladowany, podszywał się pod swojego zwierzchnika i chyba nawet na ten rachunek trochę sobie „pomolestował”.

      W sytuacji, gdy przemysł molestowania tak obiecująco zaczął się u nas rozwijać, nietrudno było przewidzieć, że nie tylko byłe nieletnie i byli nieletni będą sobie przypominać niezapomniane przeżycia z księżmi (nie ma to, jak z księdzem – i upieści i rozgrzeszy) – ale że pamięć zacznie wracać również innym, tempore criminis metrykalnie dorosłym. I oto właśnie wybuchła afera rozwojowa z molestowaniem adeptów Melpomeny i Talii w świątyniach sztuk wyzwolonych. Kiedyś adepci sztuk wyzwolonych nie byli takimi mazgajami i Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to w „oborze”, czyli najwyższej kondygnacji krakowskiej kamienicy, będącej własnością jakiegoś urzędnika, mieszkali studenci szkół artystycznych. Był wśród nich niejaki Krakowski, milkliwy olbrzym o sercu wprawdzie gołębim, ale o twarzy lombrosowskiego mordercy z urodzenia. Kiedy właściciel za bardzo molestował lokatorów w sprawie zaległego od miesięcy czynszu, Krakowski wstawał ze swego łoża, podchodził do niego i mówił: „tu jest świątynia trudów artystycznych! Kusz!” - a na takie dictum właściciel w podskokach się wycofywał.

      Tymczasem czy to w łódzkiej filmówce, czy też szkole teatralnej w Krakowie, studenci byli nie tylko molestowani, ale nawet bici. Ponieważ dobre panie opisujące w gazetach te wszystkie bezeceństwa taktownie powstrzymują się przed szczegółami, to nie wiadomo, w jaki sposób ta chłosta wyglądała. Jak pisał Stefan Żeromski w „Syzyfowych pracach”, w klerykowskim gimnazjum były dwie możliwości: albo „na gółkę”, albo przez spodnie. Ponieważ chłosta była związana z „molestowaniem”, to przypuszczam, że dominowała metoda „na gółkę”, to znaczy – siepacz najpierw ściągał delikwentowi spodnie i ineksprymable, a jeśli to była delikwentka – to zawijał spódniczkę, zdejmował majtki i dopiero wtedy rozpoczynały się torturki. W Krakowie podobno bywało jeszcze gorzej, bo jedna pani molestantka „łapała studentów za krocze”. Tak piszą dobre panie, ale po lekturze aż cisną się pytania – i co dalej? Czy mocno ściskała zawartość krocza, czy tylko delikatnie muskała, no i przede wszystkim - czy to było wstępem do dalszych czynności, czy też na łapance się kończyło? Takie rzeczy trzeba by jednak wyjaśniać, bo studenci są osobami metrykalnie dorosłymi, chociaż dzisiaj – jak słychać – nawet na uniwersytetach organizowane są wywiadówki dla rodziców. Co tu dużo gadać; dobrze to wszystko nie wygląda – bo nie słychać, by jakiś molestowany, a nawet chłostany adept, czy adeptka Melpomeny, czy Talii, słowem zaprotestował, nie mówić już o przeciwstawieniu się siłą. Pewne światło na tę sprawę rzuca statystyka; natłok adeptów do świątyń sztuki jest tak duży, że dostaje się tam zaledwie bodajże 20 procent chętnych, więc jak już ktoś włożył nogę w drzwi do sławy i pieniędzy, to nie będzie jej wyciągał tylko dlatego, że ktoś złapał go za krocze. W końcu, co to za różnica, czy przed dyplomem, czy po dyplomie, kiedy to w teatrach, nie mówiąc już o filmach, trzeba nie tylko zdejmować i to i tamto i owo, ale nawet imitować spółkowanie, łącznie z głębokimi westchnieniami? Żeby takie sceny przekonująco zagrać, to najpierw trzeba nabrać eksperiencji, bo w przeciwnym razie aktor nie będzie w ogóle rozumiał, czego reżyser od niego chce. Najwyraźniej postępowanie pedagogów zarówno w jednej, jak i w drugiej szkole, mogło być podyktowane pragnieniem dostarczenia studentom wiedzy gruntownej, więc podnoszone obecnie lamenty mogą pójść na karb podobno powszechnej niechęci studentów do nauki, bo zależy im tylko na „papierze”, czyli dyplomie, nadającym status artysty, podczas gdy z umiejętnościami bywa już gorzej. Tak właśnie pisał Gałczyński, jak to pod okienkiem, w którym Księżyc wypłacał honoraria, tłoczyli się sami geniusze, a kiedy kasjer pytał: „niby za jakie pieśni” - odpowiadali: „my śpiewać nie umiemy lecz geniusze jesteśmy.” Kiedyś poczucie rzeczywistości było chyba większe, bo wspomniany Siedlecki pisze, jak to pewien kolega z „obory” skarżył się Stwórcy Wszechświata, że wprawdzie „dał mu talent, ale mały”.

      Daleko z tym nie zajedziemy, bo cóż powiedzieć o dorosłych ludziach, którzy biernie poddawali się chłoście i innym szykanom? Moja siostra mieszkająca na Węgrzech opowiadała mi o pewnym znajomym oficerze tamtejszej armii, który bał się psów, co stworzyło okazję do złośliwych komentarzy, że co to za armia, która boi się psów? Tamten oficer przynajmniej starał się ten niedostatek ukrywać, podczas gdy nasi studenci i studentki jeden przez drugiego i jedna przez drugą, na wyścigi się przechwalają swoim męczeństwem – jakby przeżyli co najmniej Oświęcim. O co tu chodzi? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze – domyślam się, że od Skarbu Państwa, na tej samej zasadzie, jak od zakonu Chrystusowców, chociaż molestował tylko jeden z nich.



Rachunek sumienia


      Piszę ten felieton w Wielki Czwartek, w przeddzień Wielkiego Piątku, kiedy to powinniśmy zrobić sobie rachunek sumienia. Nie chodzi o grzechy osobiste, bo – jak śpiewał Stanisław Sojka – są one „ciągle te same i nudne”, więc pewnie – co zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld – tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Chodzi mi raczej o grzechy polityczne, a właściwie jeden, o którym za chwilę. Tego grzechu bardzo wielu grzeszników nie zauważa w momencie popełniania, ale on oczywiście jest, o czym można się przekonać po skutkach, jakie wywołuje. Pewnej wskazówki dostarcza też katechizm, a zwłaszcza katalog grzechów głównych. Jak wiadomo, na pierwszym miejscu jest tam pycha. Co to jest, ta pycha? Najłatwiej ją zdefiniować poprzez jej przeciwieństwo, to znaczy – poprzez pokorę. Pokora polega na tym, żeby widzieć siebie takim, jakim się jest, ani lepszym, ani gorszym. Inaczej mówiąc, pokora jest inną nazwą mądrości - nazwą ideału starożytnych mędrców, którzy radzili, żeby poznać samego siebie. Jeśli tedy pycha jest przeciwieństwem pokory, a pokora jest mądrością, to znaczy, że pycha jest tylko elegancką nazwą starej, poczciwej głupoty. W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego została ona umieszczona na pierwszym miejscu wśród grzechów głównych. Powiadają bowiem, że głupota ludzka jest tak wielka, że można ją porównać tylko z cierpliwością Boską.

      Problem jednak w tym, że do głupoty prawie nikt nie chce się przyznać, co nie jest zaskakujące, bo przecież gdyby dureń zorientował się, że jest durniem, to w tej samej chwili przestałby nim być. Jest odwrotnie, co zresztą zauważył wspomniany książę de La Rochefoucauld, że nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu. Zadowoleni z niego są zwłaszcza tak zwani „młodzi, wykształceni z wielkich miast”, absolwenci rozmaitych akademii pierwszomajowych i wyższych szkół gotowania na gazie. Nie można powiedzieć, żeby byli oni całkiem pozbawieni rozumu, co to, to nie. Przeciwnie – charakterystyczny dla nich jest pewien rodzaj mądrości, który nazywamy sprytem i tupetem. Spryt i tupet sprawiają, że garną się oni zwłaszcza do dziennikarstwa i przemysłu rozrywkowego, stając się „gwiazdami” i „celebrytami”. Ja w środowisku celebrytów z branży rozrywkowej nie mam specjalnego rozeznania, natomiast w środowisku dziennikarskim – owszem. Takiego „młodego wykształconego” stosunkowo łatwo rozpoznać, zwłaszcza kiedy prowadzi rozmowę z zaproszonym gościem. Normalny dziennikarz stara się dowiedzieć od rozmówcy, co on myśli na ten, czy inny temat, natomiast młody, wykształcony, stara się przede wszystkim udowodnić czytelnikom, słuchaczom, czy widzom, że jest od swojego rozmówcy mądrzejszy i tak naprawdę to wezwał go na obsztorcówę. Toteż pokrzykuje na niego i sztorcuje za udzielanie niepoprawnych odpowiedzi, podobnie jak ubecy, którym nie zależało na prawdzie, tylko na statystyce, więc dążyli do tego, żeby delikwent się przyznał do przewinień, jakie mu tam akurat przypisali. Dlatego, jeśli już ktoś lekkomyślnie skorzysta zaproszenia na taką rozmowę, to dla higieny psychicznej, a także – wywołania pewnego efektu komicznego, powinien taką „gwiazdę” za każdym razem scenicznym szeptem pytać, jak brzmi poprawna odpowiedź, a potem głośno powtarzać ją do kamery, czy mikrofonu.

      Ale głupota nie chodzi samopas, tylko przeważnie w towarzystwie lekkomyślności. I to jest właśnie ten grzech polityczny, który powinniśmy uwzględnić w rachunku sumienia jako „suwerenowie” - ot tacy, co to przyszli skontrolować szpital w Toruniu. Popełniamy masowo ten grzech zwłaszcza podczas wyborów parlamentarnych, udzielając swego poparcia bezmyślnie, siłą inercji, albo jeszcze gorzej – kierując się zaufaniem do szefów politycznych gangów, którzy stręczą nam wtedy swoich faworytów. No a potem wychodzi jak zawsze i na przykład Wielce Czcigodna Klaudia Jachira sztorcuje drużynę polskich piłkarzy, że nie uklęknęli na stadionie przed jakimiś Murzynami, którym poprzewracało się w głowach. To nie jest jej wina; z jakichś niepojętych przyczyn taką ją Pan Bóg stworzył i na to już nic nie można poradzić. Ale 6434 warszawskich suwerenów, którzy udzielili jej poparcia, powinno zostać skrupulatnie przebadanych przez specjalne konsylium weterynarzy, czy przypadkiem nie zaatakowała ich polska mutacja koronawirusa, przy której traci się węch, smak pieniądze i firmę. Niestety tajność głosowania uniemożliwia ich identyfikację, wskutek czego zarazki głupoty zbierają swoje żniwo z szybkością płomienia.

      Nie omijają one nawet osób z korzeniami, czego najlepszym dowodem jest niejaka pani Masza Gessen, która dla „New Yorkera” napisała wypracowanie, jak to Polacy wymordowali 3 miliony Żydów. Pani Masza od razu stała się sławna i ambasador Rzeczypospolitej w Waszyngtonie zaprosił ją do „Auschwitz” - jeszcze nie wiemy, czy jako turystkę, pensjonariuszkę, czy może SS-Aufseherin – żeby wybić Polakom z głowy wszelkie uprzedzenia, a winnych ukarać do dziesiątego pokolenia. Odkrycie pani Maszy spowodowało pewien dysonans poznawczy w środowiskach naszych żydowskich przyjaciół, którzy skrytykowali ją, że za dobrze chciała. Mianowicie przy pomocy „kłamstwa” chciała „obronić prawdę”, która polega na tym, że Polacy nie wymordowali trzech milionów Żydów, a tylko dwa – co i tak wystarczy za pozór uzasadnienia roszczeń odnoszących się do „własności bezdziedzicznej”, więc pani Masza najwyraźniej przedobrzyła, chociaż oczywiście chciała jak najlepiej.

      Nie da się tego powiedzieć o ks. prof. Tadeuszu Guzie, który został oskarżony przez czujną na wolność słowa „Gazetę Wyborczą”, że wypowiedział się na temat mordów rytualnych. To znaczy – nie tyle za to, że się wypowiedział, bo przecież red. Michnik dałby sobie wyrwać serce z piersi w obronie wolności wypowiedzi, tylko za to, że wypowiedział się w sposób nie tylko nie zatwierdzony do wierzenia, ale nawet zakazany. Toteż na KUL natychmiast zebrała się Komisja Dyscyplinarna, żeby obmyślić jakieś surowe kary dla księdza profesora, ale umorzyła sprawę, stwierdzając, że ksiądz Guz tylko „zasygnalizował nierozstrzygnięte ciągle naukowe zastrzeżenia do tego problemu”. Na takie dictum zawrzała gniewem poska Rada Chrześcijan i Żydów, która wcześniej naskarżyła na prof. Guza do KUL i pan Zygmunt Stępiński, dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin” stwierdzając, że w tej sytuacji on „milczeć nie może”. To oczywiste; nie po to dostał taką posadę, żeby „milczał”, tylko żeby podnosił klangor, jak tylko ktoś wypowiada się w sposób nie zatwierdzony. Wszystko zatem jest jasne, może z wyjątkiem tego, dlaczego „Gazeta Wyborcza” podnosi klangor akurat teraz, skoro cała sprawa miała miejsce przed trzema laty? Ale i to nie jest trudne do wyjaśnienia; myślę, że z tych samych powodów, dla których pani Masza opublikowała akurat teraz swój knot w „New Yorkerze”. Chodzi oczywiście o list, jaki w marcu br. sekretarz stanu Naszego Najważniejszego Sojusznika skierował do Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego z gorącym poparciem dla roszczeń dotyczących własności bezdziedzicznej. Najwyraźniej padł rozkaz rozpoczęcia propagandowego przygotowania artyleryjskiego, na które rząd „dobrej zmiany” nie ma żadnej odpowiedzi, toteż skwapliwie chowa się za murami epidemii zbrodniczego koronawirusa. A przecież można było sprawę przeciąć już w roku 2018, uchwalając ustawę o zapobieganiu rabunkowi Rzeczypospolitej, która zobowiązywałaby Radę Ministrów do oświadczenia, że Polska żadnym roszczeniom odnoszącym sie do własności bezdziedzicznej nie zadośćuczyni i przewidywała surowe kary za złamanie albo próbę obejścia tego zakazu. Ale chociaż rząd „dobrej zmiany” jakimści sposobem przekonał pana posła Rzymkowskiego, żeby się nawet od swojego projektu odciął i uznał go za „niepotrzebny”, to pan Robert Bąkiewicz zebrał pod nim 200 tys. podpisów i skierował do Sejmu jako projekt obywatelski. Ale po skierowaniu go do pierwszego czytania w lutym ub. roku Sejm – jak napisał portal „Oko-press” - wprawdzie nie odrzucił żadnego z „barbarzyńskich projektów”, ale utkwiły one w „zamrażarce” i kto wie, czy nie przeleżą tam do końca kadencji w roku 2023, chyba, że skończy się ona wcześniej.

      Czy w tej sytuacji wyznawcy Naczelnika Państwa nie powinni przeprowadzić rachunku sumienia, czy przypadkiem nie dopuścili się grzechu lekkomyślności? Taka refleksja wszczętej przez środowiska żydowskie akcji nie powstrzyma, ale przynajmniej stwarza szanse zrozumienia, w jaki sposób przyłożyli rękę nie tylko do rabunku państwa, ale nawet samych siebie.



Erotyczny szowinizm


      Obecnie feminizm jest spychany na dalszy plan przez inne zboczenia płciowe, których coraz to nowe odmiany są codziennie odkrywane przez uczonych w rodzaju ostentacyjnego sodomity, pana prof. Jacka Kochanowskiego z UW, co to – podobnie jak wiele innych, współczesnych wcieleń Trofima Łysenki – dzięki temu ciuła sobie listki do wieńca sławy, no i oczywiście - zarabia na bułeczkę i masełko. Daj mu Boże jak najwięcej, chociaż niepodobna nie zauważyć, że przy tej okazji duraczy całe pokolenia ufnych studentów, którzy myślą, że to wszystko naprawdę. Za pierwszej komuny, którą pan profesor pamięta raczej słabo, bo w momencie sławnej transformacji ustrojowej miał jakieś 15 lat, więc myślę, że ideologia, czy polityka interesowała go mniej niż dociekanie, co tam dziewczynki mają pod spódniczką, ewentualnie chłopcy w rozporku - podobni mu, tylko oczywiście starsi od niego uczeni roztrząsali otchłanne tajemnice centralizmu demokratycznego, czy dokonywali pryncypialnych, drobiazgowych rozbiorów dzieł Lenina w rodzaju „Rewolucja proletariacka, a renegat Kautsky”, habilitując się na różnicy między przodkiem i tyłkiem - bo wtedy doktoraty i katedry dostawało się za takie rzeczy. Kiedy jednak za marksismus-leninismus państwo przestało wybulać, wspomniani uczeni, kierując się nieomylnym tropizmem do pieniędzy, natychmiast z marksizmu-leninizmu przerzucili się na „uniwersalizm”. Toteż bez zdziwienia przeczytałem w życiorysie pana prof. Kochanowskiego, że nie tylko był on kimś w rodzaju adiutanta starego komucha Bęgowskiego, który jako „Anna Grodzka” został przez jakichś krakowskich mikrocefali wybrany do Sejmu, bo opowiadał, jak to w Bangkoku wyharatał sobie klejnoty - ale też należy do tej, uniwersalistycznej orientacji. Ostatnio pryncypialnie skrytykował 15-letniego Jakuba Baryłę, którzy z krzyżem w ręku próbował powstrzymać triumfalny marsz sodomitów i gomorytów w Płocku. Dał mianowicie wyraz irytacji, że nie można napisać o nim „pojeb” i zakończył tyradę rytualną w środowisku pointą: „wypierdalać”. Gdybym był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, to odpowiedziałbym mu w tej samej konwencji, na przykład: „chuj ci w przełyk, jebany frędzlu!” i w ten sposób dostroiłbym się do obowiązującego w tym parku jurajskim języka polemicznego – ale niestety nie jestem, więc oczywiście się powstrzymam. Inna sprawa, że nie tylko dla sodomitów Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne, o czym przekonuje mnie historia incydentu z udziałem mego nieżyjącego przyjaciela, jezuity posługującego w swoim czasie w kościele św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Ten mój przyjaciel, zanim poczuł wokację do stanu duchownego, po maturze pracował na tzw. „wielkich budowach socjalizmu” i mieszkał w robotniczych hotelach, gdzie odbył coś w rodzaju studiów językoznawczych. Pewnego dnia podczas mszy dyżurował w konfesjonale, kiedy do kościoła wszedł jakiś nietrzeźwy jegomość i podniesionym głosem zaczął wykrzykiwać hasła obecnie używane na demonstracjach Strajku Kobiet. Mój przyjaciel wyszedł z konfesjonału i próbował uprzejmie go zmitygować, ale bez skutku. W tej sytuacji, wykorzystując umiejętności nabyte w robotniczych hotelach, obrzucił go wielopiętrową wiąchą. Tamten akurat czegoś takiego od księdza w komży i ze stułą się nie spodziewał, toteż osłupiał ze zdumienia, a potem truchcikiem wyniósł się z kościoła. Jak się okazuje, nigdy nie wiadomo, co może przywrócić poczucie rzeczywistości takiemu rozwrzeszczanemu chamowi, więc nie powinniśmy z góry rezygnować z żadnego środka perswazyjnego, zwłaszcza w naukowej polemice z luminarzami Uniwersytetu Warszawskiego.

      Ale dość tych dygresji, bo przecież zacząłem od feminizmu. Pojawił się on pod pretekstem walki o równość kobiet wobec prawa, ale bardzo szybko doszlusowało do tego ruchu mnóstwo osób niezrównoważonych umysłowo lub emocjonalnie. Ten rozwój ilościowy spowodował, że swoje argusowe oko zwrócili na feminizm promotorzy rewolucji komunistycznej. Wymusiła to ponadto konieczność poszukania sobie przez rewolucjonistów proletariatu zastępczego, który mogliby „wyzwalać”. Początkowo rewolucjoniści próbowali wyzwalać proletariuszy tradycyjnych, ale taki jeden z drugim tradycyjny proletariusz był nieszczerym sojusznikiem rewolucji. Proletariusz tradycyjny marzył o tym, by jak najszybciej przestać być proletariuszem, to znaczy – dorobić się. I kiedy mu się to udało, to stawał się nieprzejednanym wrogiem rewolucji komunistycznej i rewolucjonistów, nie bez kozery podejrzewając ich, że będą próbowali odebrać mu to, czego się dorobił. Rewolucjoniści szóstym zmysłem tę nienawiść wyczuwali, toteż mogli wiele wybaczyć „plutokratom”, natomiast nie mieli żadnej litości dla „drobnomieszczanina”, czyli proletariusza wzbogaconego. Nawiasem mówiąc, jednym z dodatkowych powodów tej nienawiści rewolucjonistów do „drobnomieszczan” była okoliczność, że o ile wśród „plutokratów” był spory odsetek Żydów, z którymi stojąca nieodmiennie w awangardzie komunistycznej rewolucji żydokomuna poczuwała się do plemiennej solidarności ponad ideologicznymi podziałami, to wśród „drobnomieszczan” przeważali raczej tak zwani „goje”, to znaczy ludzie należący do mniej wartościowych narodów tubylczych, które żydokomuna, ze starannie ukrywaną pogardą, uważa za potencjalny „nawóz historii”. Więc kiedy kapitalizm doprowadził w ciągu stu lat do niebywałego wzrostu bogactwa, tradycyjni proletariusze stracili do komunistycznej rewolucji cały smak, orientując się raczej na zapewnienie sobie udziału w kapitalistycznym dobrobycie, więc tym samym przestali popierać rewolucyjne pomysły zmierzające do zastąpienia kapitalizmu komunizmem. Nawiasem mówiąc uważam, że to właśnie była jedna z przyczyn, dla której rewolucja bolszewicka zwyciężyła w zacofanej i biednej Rosji, chociaż Marks prorokował, że „powinna” ona zwyciężyć w kraju najbardziej pod każdym względem rozwiniętym.

      Więc argusowe oko rewolucjonistów padło na kobiety, które wydawały się znacznie lepszym materiałem na proletariat zastępczy, niż tradycyjni proletariusze. Kobieta bowiem – chociaż zdarzają się wyjątki potwierdzające regułę – bez względu na to, czy bogata, czy biedna – kobietą być nie przestanie. Zatem wystarczy wmówić jej, że jest oprymowana przez „męskie szowinistyczne świnie” i że z tej opresji uwolni ją dopiero komunistyczna rewolucja, w trakcie której wszystkie organiczne więzi i hierarchie społeczne zostaną całkowicie zniszczone. Nawiasem mówiąc, takie przekonanie nie jest w kobietach trudno wzbudzić, bo – rzecz osobliwa - w gruncie rzeczy lubią być nieszczęśliwe. Świadczy o tym wierszyk Klaudiusza de Rulhiere, autora „Dziejów anarchii w Polsce”: „Un jour une actrice fameuse, me contait les fureurs de son premier amant, moitie riant, moitie reveuse, elle ajoute ce mot charmant: oh, c’etaient le bons temps, j’etais bien malheureuse!” (pewnego dnia sławna aktorka, opowiadając mi o wybrykach swego pierwszego kochanka, na pół ze śmiechem, na pół z rozmarzeniem, wtrąciła te czarujące słowa: ach, to były piękne czasy; byłam taka nieszczęśliwa!). Tak jest w przypadku kobiet normalnych to znaczy – zrównoważonych umysłowo i emocjonalnie - a cóż dopiero w przypadku osób niezrównoważonych, którymi ruch feministyczny obrósł niczym bluszczem?

      Toteż feminizm w biegiem czasu zaczął coraz bardziej odchodzić od pierwotnego hasła, chociaż oczywiście nie rezygnuje z niego, jako z kamuflażu i zaczął się coraz bardziej radykalizować. W ostatnim czasie coraz bardziej przybiera postać swego rodzaju płciowego szowinizmu a rebours, głosząc wyższość kobiet i „kobiecości” – cokolwiek by to miało znaczyć – nad mężczyznami i męskością. Nie ma dymu bez ognia, więc tak jest i w tym przypadku, a przyczyną tego stanu rzeczy, albo przynajmniej jedną z ważnych przyczyn, jest upowszechnienie koedukacji oraz feminizacja zawodu nauczycielskiego. Dawniej nie było szkół koedukacyjnych, tylko osobne dla chłopców i dla dziewcząt, a poza tym zawód nauczycielski nie był sfeminizowany w takim stopniu, jak to się stało później. Zaburzyło to proces wychowawczy całych pokoleń, bo koedukacja sprawiła, że proces wychowawczy padł ofiarą kompromisu; ani nie był zorientowany na dziewczęta, ani na chłopców. Różnicę między dawnym i późniejszym systemem łatwo zauważyć choćby na podstawie dawniejszej i obecnej literatury młodzieżowej. Takie „Dwa lata wakacji” Juliusza Verne nakierowane są na stworzenie dla młodych mężczyzn wzoru do naśladowania w postaci dzielności, hartu, zaradności, a nawet swego rodzaju imperializmu, podobnie jak wcześniejsza „Alicja w krainie czarów”, czy późniejsza „Ania z Zielonego Wzgórza”, zorientowane były na dyskretne podsuwanie dziewczętom wzorów kobiecości. Ten nurt z powodu upowszechnienia koedukacji i feminizacji zawodu nauczycielskiego, stopniowo zanikał, a dzielność jako ideał zaczęła być wypierana przez bezpieczeństwo i tolerancję, rozumianą jako rezygnację z własnego zdania. W rezultacie zaczęły rosnąć całe pokolenia mazgajów, którzy w dorosłym życiu nie byli w stanie dostarczyć oparcia nikomu, nawet samym sobie. Ponieważ natura nie znosi próżni, to kobiety – do czego, mówiąc nawiasem, przyczyniły się dwie wojny światowe, które przetrzebiły populację mężczyzn, zwłaszcza tych dzielnych, zaczęły w coraz większym stopniu brać sprawy w swoje ręce, to znaczy - obywać się bez mazgajów.

      To nie byłoby takie złe, ani brzemienne w następstwa, gdyby nie erotyczny mankament tej sytuacji. Wprawdzie niektóre kobiety próbowały na tym polu eksperymentować z „siostrami”, ale nie wszystkim, a może nawet większości to nie wystarczało. Dlatego – jak przypuszczam – w postawie feministycznej coraz bardziej dawał się zauważyć ton rozżalenia i pretensji, przebierający wreszcie postać rozżartej irytacji, że mazgajowie nie potrafią stanąć na wysokości zadania. Przypomina mi to sceny z życia pewnej zaprzyjaźnionej rodziny zastępczej, która przyjęła na wychowanie chłopca nie do końca rozwiniętego umysłowo, ale dobrego i życzliwego. Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie to, że ów chłopiec od czasu do czasu miewał napady furii. Co ciekawe, zdawał sobie sprawę, że to są napady, ale nie potrafił nad nimi zapanować, więc miotał się po mieszkaniu krzycząc: „uspokójcie mnie!” - ale na szczęście w osobach zastępczych rodziców znajdował przyjaciół, którzy w takich momentach przychodzili mu z pomocą i go uspokajali.

      Niestety w przypadku kobiet-feministek tak nie jest, bo rewolucjoniści nie tylko ich nie „uspokajają”, ale przeciwnie – podbijają im bębenka, ekscytując w nich coś w rodzaju podszytego erotyzmem szowinizmu kobiecego i starannie go pielęgnując, między innymi wymyślaniem rozmaitych pseudonaukowych dyscyplin, które dzięki politycznym wpływom wtryniają uniwersytetom, czy urządzając promocje „kobiecej literatury”, jako czegoś zupełnie nowego w światowej kulturze. W rezultacie tych wszystkich zabiegów masy kobiet zostają przez rewolucjonistów umysłowo, a przede wszystkim - emocjonalnie zoperowane – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - ale ani wiedza, ani zgoda nie są przecież potrzebne do bycia mięsem armatnim rewolucji. Jestem pewien, że żydokomuna tym zastępczym proletariatem głęboko pogardza i po ewentualnym zwycięstwie rewolucji przepuści go przez maszynkę do mięsa, jak to zrobił Józef Stalin z tak zwanymi „starymi bolszewikami”. Epopeja feminizmu, podobnie zresztą jak wyzwalanych zboczeńców płciowych skończy się tragedią, jak to przewidział poeta w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „O Rewolucjo w Permanencji! Tyś mrzonką jest inteligencji, a cały ten twój krwawy przerób daje rezultat równy zeru!”



Stanisław Michalkiewicz i Krzysztof Baliński bezlitośnie obnażają zakłamaną historię Polski!





Debata z udziałem Stanisława Michalkiewicza, Krzysztofa Balińskiego i Jarosława Kornasia. Panowie mówią o wydarzeniach marca 68. Stanisław Michalkiewicz przytacza zaplecze historyczne wydarzeń marcowych (wspomina Józefa Stalina, Bronisława Geremka i Jerzego Urbana), a Krzysztof Baliński opowiada o szczegółach wydarzeń sprzed 53. lat (wspomina m.in. Jakuba Bermana, Julię Brystiger, Aleksander Kwaśniewski, Władysława Gomułkę)




© Stanisław Michalkiewicz
6-10 kwietnia 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz