WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Tak zwana wolna Polska – Biura Polityczne i sędziowie wytyczają szlaki: strefa buforowa, monopol na holokaust, państwo totalitarne… Timeo Danaos

Zanika strefa buforowa


      Wygląda na to, że zabawa naszych Umiłowanych Przywódców w mocarstwowość może zakończyć się może nie najgorszym, ale z pewnością bardzo złym scenariuszem. Mam oczywiście na myśli niedawną podróż białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki do Moskwy, gdzie spotkał się on z prezydentem Putinem, a po tym spotkaniu oświadczył, że na drodze integracji Białorusi z Rosją został uczyniony ogromny krok naprzód. Co to oznacza - tego jeszcze nie wiemy, ale może oznaczać wzmocnienie wojskowej obecności Rosji na Białorusi i to tuż nad polską granicą. Komentarzy zwracają uwagę, że w ten sposób również Ukraina zostałaby otoczona przez Rosję od strony północnej. Wprawdzie rosyjskie wojsko jest odwoływane znad ukraińskiej granicy, ale skoro już raz się pojawiło, to znak, że może pojawić się po raz kolejny. Być może, że właśnie to Putin będzie uświadamiał ukraińskiemu prezydentowi Zełeńskiemu podczas spotkania w Moskwie, na które go zaprosił. Prezydent Zełeński wolałby oczywiście spotkać się z Putinem w Donbasie - jak mu zresztą zaproponował, ale Putin raczej do Donbasu na spotkanie z ukraińskim prezydentem nie przyjedzie, żeby nie dopuścić nawet do aluzji, że w Donbasie prezydent Zełeński wystąpiłby w roli gospodarza. Jak tam będzie, tak tam będzie - ale chociaż pan minister Rau, ten sam, którego podczas kurtuazyjnej rozmowy amerykański sekretarz stanu Antoni Blinken zagadywał o ustawę 447, udzielił był Ukrainie w imieniu Polski jakichś gwarancji, chociaż wydaje się, że nawet Ukraińcy nie przywiązują do tego specjalnej wagi - to wróćmy do Białorusi.

      Awantura z udziałem pani Swietłany Cichanouskiej, która chyba wreszcie uświadomiła sobie, że została „uwiedziona i porzucona”, doprowadziła do sytuacji, w której Aleksander Łukaszenka musiał zabiegać o wsparcie i pomoc u zimnego ruskiego czekisty Putina. Ten oczywiście - o czym pisałem już na samym początku - pomocy tej skwapliwie mu udzieli - ale nie za darmo. Konkretnie - za zaprzestanie lawirowania miedzy Rosją i Zachodem i milowy postęp w integracji. Wygląda na to, że uzyskał i jedno i drugie. Ale taki finał nie był trudny do przewidzenia nawet dla nas, biednych felietonistów, a cóż dopiero - dla organizatorów awantury z panią Swietłaną w roli jasnego idola? Skoro byłoby niegrzecznie podejrzewać, że nie zdawali sobie z tego sprawy, to po co w takim razie awanturę zaczynali? Warto zwrócić uwagę, że zachodzą tu pewne podobieństwa z rokiem 1939, kiedy to Polska została przez Anglików wystawiona Hitlerowi na pożarcie - żeby w ten sposób przynajmniej opóźnić niemieckie uderzenie na Belgię, Holandię, Francję i wreszcie - Wielką Brytanię. Minister Beck był zapewnie dumny, że oto Polska wreszcie prowadzi politykę mocarstwową, ale wbrew majowym deklamacjom w Sejmie, nie próbował bronić nawet „honoru”, tylko zwiał za granicę. Przypominam o tamtym, bo wydaje mi się że obecna sytuacja, przy wszystkich różnicach, wykazuje uderzające podobieństwa.

      Najpoważniejszym problemem dla Naszego Najważniejszego Sojusznika są dzisiaj oczywiście Chiny. Wcześniej czy później i raczej wcześniej, niż później, będzie musiało dojść do konfrontacji. Warto przypomnieć, że Chiny, podobnie zresztą jak i Rosja, są uczestnikiem BRICS-u - porozumienia z roku 2011, którego jednym z celów jest detronizacja dolara z funkcji waluty światowej - z czego Ameryka ciągnie grubą rentę - więc armia amerykańska tego interesu pilnuje. Ale od kiedy Robert Mc Namara proklamował doktrynę elastycznego reagowania (haratamy się, ale na przedpolach, taktownie oszczędzając własne terytoria), państwa naprawdę uczestniczące w mocarstwowych przepychankach, od lat 60-tych ubiegłego stulecia wojują o przedpola. Im więcej ich będzie i im większy obszar będą zajmowały, tym lepiej, bo dzięki temu zwiększa się bezpieczeństwo własnego terytorium. Toteż Rosja chce odzyskać wpływy w dawnych republikach sowieckich, a z kolei Stany Zjednoczone na tę właśnie ewentualność się przygotowują, zwiększając swoją obecność wojskową w Europie Środkowo-Wschodniej, która też stanowi idealne przedpole. W tej sytuacji mamy dwie możliwości: albo awantura z panią Swietłaną w roli głównej była tylko wypadkiem przy pracy, albo przeciwnie - żadnym „wypadkiem” nie była, tylko działaniem celowym, nakierowanym na likwidację w Europie Środkowej swoistej „strefy buforowej” między NATO i Rosją - żeby właśnie na tym obszarze przeprowadzić konfrontację, która przyczyniłaby się do wyjaśnienia stanowiska Rosji, a w najlepszym razie - jakiegoś z nią porozumienia w obliczu czekającej USA zasadniczej rozgrywki z Chinami. Niech się tam haratają, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, cudzoziemskie askarisy, które w dodatku będą czuły się zaszczycone niechby i taką możliwością uczestniczenia w mocarstwowych przepychankach.

      Wyobrażam sobie, z jakim oburzeniem zdemaskuje mnie teraz pan dr Targalski, który w szlachetne intencje Naszego Najważniejszego Sojusznika wobec naszego bantustanu zdaje się wierzyć bez żadnych zastrzeżeń, niczym kiedyś obywatele sowieccy w maksismus-leninismus, więc wszelkie uwagi, że może nie być aż tak szlachetnie i wzniośle, traktuje jako putinowską dywersję. Warto jednak przypomnieć, że idol „dobrej zmiany” w osobie marszałka Józefa Piłsudskiego, z naciskiem podkreślał, że w obliczu nadchodzącej wojny Polska powinna wejść do niej jako ostatnia - tak, żeby zdążyć na defiladę zwycięstwa. Tak właśnie zrobiła - ale niestety nie Polska, tylko Turcja - podczas gdy Polska, reprezentowana przez zarozumiałego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, weszła do wojny jako pierwsza - ze skutkiem wiadomym i nawet udział w defiladzie zwycięstwa miała zakazany. Tymczasem Umiłowani Przywódcy z obozu „dobrej zmiany” jakby zupełnie o tym nie pamiętali. Najwyraźniej stali się niewolnikami własnej propagandy, blokując sobie wszelkie możliwości prowadzenia polityki bardziej elastycznej - choćby takiej, jak nasz przyjaciel Wiktor Orban. Nie budzi nawet ich czujności okoliczność, że taką bezalternatywną politykę forsuje i popiera środowisko skupione wokół żydowskiej gazety dla Polaków, którego o jakąkolwiek sympatię wobec polskich interesów państwowych podejrzewać przecież nie można.



Biura Polityczne i sędziowie wytyczają szlaki


      No i już po strachu; przyspieszonych wyborów nie będzie. Podczas weekendu zebrały się Biura Polityczne trzech partii tworzących koalicję rządową, to znaczy - Naczelnik Państwa przyjął naczelników partii tworzących Zjednoczoną Prawicę i zaczęli się namawiać, czy robić przyspieszone wybory, czy przeciwnie - nie robić. Wprawdzie w dniach ostatnich, koalicyjni partnerzy Naczelnika Państwa zaczęli się bisurmanić i nawet doszło do sytuacji kłopotliwej, kiedy to Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry dosłownie w ostatniej chwili oświadczyła, że nie poprze w głosowaniu rządowego projektu ustawy o zmianie niektórych ustaw w związku z przeniesieniem środków z otwartych funduszy emerytalnych na indywidualne konta emerytalne. 20 kwietnia ustawa miała być głosowana, ale w tej sytuacji nie było rady, tylko przez panią marszałek Witek została wycofana z porządku obrad Sejmu. Wcześniej jednak do projektu podniósł też zastrzeżenia Narodowy Bank Polski, wskazując, że w rezultacie operacji przeniesienia środków z zlikwidowanych OFE na Indywidualne Konta Emerytalne nastąpi zmniejszenie zgromadzonych środków w związku z 15- tzw. „opłatą przekształceniową”, na którą rząd od dawna ostrzył sobie zęby - i nie będzie możliwości wypłaty emerytury w postaci renty dożywotniej. W przypadku skierowania środków do ZUS traci się możliwość dziedziczenia zgromadzonych środków. Toteż pretekstem do zdjęcia projektu z porządku obrad, stała się konieczność „dalszych poprawek” - chociaż pierwotnie pozory legalności dla tego rabunku miały zostać przyklepane już 1 czerwca.

      Ta sprawa, mówiąc nawiasem, ma długą historię. Początki tkwią w jednej z wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka, a konkretnie - w reformie ubezpieczeń społecznych. Polegała ona na utworzeniu trzech „filarów”: ZUS, OFE i ubezpieczenia dobrowolne. Charyzmatyczny premier Buzek przekonywał, że właścicielem środków na OFE będzie ubezpieczony. Okazało się jednak, że niezupełnie, bo kiedy podczas telewizyjnej debaty zapytałem panią posłankę AWS, Ewę Tomaszewską o tę sprawę, powiedziała, że OFE nie wypłaci pieniędzy nawet na żądanie właściciela konta, a zapytana o przyczynę odparła, że „każdy by tak chciał!” Toteż po kilku latach wszystko się wyjaśniło; w roku 2008 niezawisły Sąd Najwyższy uznał środki zgromadzone na OFE za „fundusze publiczne”, więc rząd premiera Tuska, kiedy zabrakło mu pieniędzy, z ochotą po prostu w połowie je opróżnił. Rządowi premiera Morawieckiego też brakuje pieniędzy, więc chociaż się zaklina, że tym razem z tą własnością, to już na pewno, to każdy wie, że „na pewno”, to wszyscy umrzemy, a jak partia mówi, że da - to mówi.

      Ale to nie była jedyna zgryzota, jakich Naczelnikowi Państwa dostarczyli jego koalicyjni partnerzy. Drugą, znacznie ważniejszą sprawą, jest Krajowy Plan Odbudowy, na który też nie chce zgodzić się „Solidarna Polska”, przedstawiając merytoryczne zastrzeżenia, iż stwarza niebezpieczeństwo amputowania państwu kolejnego segmentu suwerenności - również w postaci wprowadzenia bezpośrednich podatków unijnych. Chodzi o to, że Unia na te wszystkie plany odbudowy pożyczy 750 mld euro, które potem solidarnie trzeba będzie oddawać. To jest właśnie ten milowy krok na drodze „pogłębiania integracji”, na którą Europa wkroczyła po wejściu w życie traktatu z Maastricht w 1993 roku. Otóż przed spotkaniem wszystkich Biur Politycznych Solidarna Polska oczekiwała zgody Naczelnika Państwa na wstrzymanie się przez nią od poparcia Krajowego Planu Odbudowy i dalsze pozostawanie w koalicji. „Porozumienie” pobożnego posła Gowina z kolei oczekiwało, iż Naczelnik Państwa nakaże premieru Morawieckiemu zdymisjonowanie „zdrajców”, to znaczy - ministrów ulokowanych w rządzie z ramienia Porozumienia, którzy w konflikcie w tej partii opowiedzieli się za panem Adamem Bielanem przeciwko Jarosławu Gowinu, a w dodatku - wypłaci subwencję budżetową jego partii, którą Naczelnik Państwa obiecywał, ale obietnicy nie spełnił. Osiągnięte „porozumienie programowe” zapewne przewiduje jakieś rozwiązania tych spraw, bo czegóż nie robi się dla Polski? Jeśli chodzi o zgodę dla Solidarnej Polski, to sprawa już się wyjaśniła, bo Naczelnik Państwa dogadał się z Lewicą, że ona poprze Krajowy Plan Odbudowy, w zamian za przeznaczenie części szmalcu na różne „tanie mieszkania” - bo wiadomo, że najlepiej obłowić się można na darmochach. Z tego powodu, kiedy Lewica namawiała się z Naczelnikiem Państwa, nieprzejednane skrzydło obozu zdrady i zaprzaństwa, to znaczy - Platforma Obywatelska - wszczęło „awanturę”. Trudno jej się dziwić, bo wygląda na to, że wirtuoz intrygi, Naczelnik Państwa, na jednym ogniu upiekł trzy pieczenie: zapewnił sobie poparcie dla Krajowego Planu Odbudowy, wydymał Wielce Czcigodnego posła Pupkę, który teraz będzie musiał głosować za tym projektem za darmo, bo w przeciwnym razie - jak przewidywał Włodzimierz Cimoszewicz - nie będzie w stanie wytłumaczyć tego swoim wyznawcom, no i wbił klina w obóz zdrady i zaprzaństwa. Wystarczyło bowiem „zadzwonić kieską pomału” i wszelkie iluzje prysły w jednej chwili. No ale czego nie robi się dla Polski? Toteż Wielce Czcigodny pan Gawkowski w rozmowie ze „ Stokrotką” chował się za listek figowy, że to niby „za dwa lata PiS nie będzie rządził”, a komu forsa się nie przyda? Najbardziej oczywiście Polsce, to jasne.

      Tymczasem wypada odnotować kolejny sukces w walce o praworządność. Oto pani Katarzyna Augustynek, rozpropagowana przez szermierzy demokracji, jako „babcia Kasia”, została przez siepaczy „dobrej zmiany” zaciągnięta przed niezawisły sąd w osobie pani Justyny Koski-Janusz. Siepacze twierdzili, że „babcia Kasia” wyzywała ich od „chujów”, albo - dla rozmaitości - od „pislicyjnych kurew”. Pani Justyna Koska-Janusz wzięła jednak siepaczów w takie obroty, że pod wpływem krzyżowych pytań nie potrafili powiedzieć nawet tego, który z epitetów uznali za skierowany bezpośrednio do nich. Toteż pani Justyna Koska-Janusz „babcię Kasię” uniewinniła, wypowiadając przy tym sentencję, że „rolą policji nie jest legitymowanie obywatela, który wykorzystuje swoje prawa.” Jak bowiem powszechnie wiadomo, wymyślanie policjantom od „chujów” jest podstawowym prawem człowieka, takim samym, jak prawo do jazdy metrem za Leonida Breżniewa. Ale czy tylko policjantom? Dlaczego zawężać prawa obywatelskie tylko w stosunku do policjantów, a nie na przykład - niezawisłych sędziów? Słyszałem, że pan Zbigniew Stonoga wymyślał niezawisłym sędziom od „skurwysynów”, a ci zaraz się na niego obrażali i głosili surowe kary. Albo obywatele są równi wobec prawa, bez względu na to, czy są policjantami, czy sędziami, czy „babciami Kasiami” - zatem każdy każdemu powinien mieć prawo nawymyślać od „chujów”, albo od „pizd” i w ten sposób „wykorzystać swoje prawa”. Wprawdzie ustawa o policji w art. 15 ust. 1 stanowi, że policja „ma uprawnienia do legitymowania osób w celu ustalenia ich tożsamości” - ale nie wymagajmy od niezawisłych sędziów, by jeszcze czytali jakieś ustawy. Tego tylko brakowało. Wystarczy, że swoje wiedzą, dzięki czemu ujednolica się orzecznictwo. Nie dlatego, że jakiś stary kiejkut zarządził, by na obecnym etapie przed „babciami Kasiami” wszyscy niezawiśli sędziowie mają podkasywać togi i skakać z gałęzi na gałąź, niczym pawiany, co to, to nie - tylko że taka jest mądrość etapu. Toteż niezawisły sędzia Maciej Stpiczyński też odjął policji ustawowe uprawnienie do legitymowania osób w celu ustalenia ich tożsamości - bo legitymowana pani się „przelękła” i od tamtej pory podobno przeżywa takie traumy i katiusze, że nie może zasnąć, dopóki psycholog nie zaśpiewa jej kołysanki. Jestem tedy pewien, że pani Justyna Koska-Janusz razem z panem Maciejem Stpiczyńskim wytyczą nowe szlaki praworządności tym bardziej, że mogą się rozmnażać.



Monopol na holokaust


      Kiedy 11 października 1998 roku papież Jan Paweł II kanonizował Edytę Stein, w środowiskach żydowskich podniosły się pretensje, że to jest rodzaj spisku, przy pomocy którego Kościół katolicki chce zawłaszczyć holokaust. Rzecz w tym, że Edyta Stein była Żydówką, uczonym doktorem filozofii, która przeszła na katolicyzm, a nawet została zakonnicą w zakonie karmelitanek. Ale w czasie wojny, jako Żydówka, została przez Niemców wywieziona do obozu w Oświęcimiu i tam, razem ze swoją siostrą, zagazowana. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Żydzi powinni być tą kanonizacją udelektowani, zwłaszcza w dobie ekumenizmu, kiedy to przedstawiciele różnych religii i wyznań, piją sobie z dzióbków na rozmaitych sympozjonach i się nawzajem komplementują, bo przecież kanonizacja, to szczególne wyróżnienie. Co prawda pani prof. Joanna Senyszyn, która coraz bardziej przypomina mi bajzelmamę, może uważać inaczej, zwłaszcza, że kanonizacji dokonał znienawidzony przez absolwentów akademii pierwszomajowych Jan Paweł II, którego w dodatku pani profesor, będąca, jak wiadomo, wybitną koneserką i smakoszką literatury, uznała za „grafomana”. Rzeczywiście, twórczość Karola Wojtyły nie dorównuje poziomem dokonaniom takiej na przykład pani Blanki Lipińskiej, co to napisała utwór o różnych sposobach i technikach spółkowania, który w demi-mondzie robi prawdziwą furorę - ale mówi się: trudno. Nie wszyscy są tak utalentowani, a poza tym nie tylko o talent tu chodzi, ale również o to, by trafić w gust pani prof. Joanny Senyszyn. O ile utwory Karola Wojtyły mogły budzić w niej rozmaite rozterki, to powieść pani Lipińskiej może ją raczej rozmarzać, więc w takiej sytuacji wiadomo, kto jest grafomanem, a kto nie. Jak powiada przysłowie, wolno psu nawet na Pana Boga szczekać.

      Mniejsza jednak o panią profesor i jej literackie dyzgusta i fascynacje, bo chodzi przecież o Żydów, którzy zaprotestowali przeciwko kanonizacji Edyty Stein. Okazuje się, że ekumenizm - ekumenizmem, a monopol na holokaust - swoją drogą. Nawiasem mówiąc, ten cały ekumenizm jest pomysłem podejrzanym, bo skoro już zasiada się do „dialogu”, to przez uprzejmość wypada przynajmniej udawać, że opowieści partnera traktuje się z szacunkiem, jakby były prawdziwe. Jednak w sytuacji, gdy opowieści różnią się między sobą w sposób zasadniczy, to obydwie prawdziwe być nie mogą, a wtedy takie udawanie jest po prostu podlizywaniem się partnerowi, który nawet nie zadaje sobie trudu, by się podlizywać. W tej sytuacji podlizujący się z góry staje na pozycji przegranej. No dobrze - ale dlaczego Żydom tak zależy na utrzymaniu monopolu na holokaust? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to prawdopodobnie chodzi o pieniądze. Ten trop znajduje potwierdzenie w postaci potężnego przemysłu holokaustu, za pośrednictwem którego rozmaite środowiska żydowskie od dziesięcioleci ciągną zyski - a do dobrego łatwo się przyzwyczaić, więc nic dziwnego, że te dochody zaczynają traktować jako rodzaj praw nabytych. W tym sensie - jakkolwiek by to nie zabrzmiało - można powiedzieć, że Adolf Hitler okazał się dla Żydów dobroczyńcą, ale oczywiście - dla tych współczesnych, bo dla tych, którzy zostali zagazowani, to oczywiście nie. Jeśli w jakiejś branży panuje dobra koniunktura, to powstaje tam coraz więcej nowych przedsiębiorstw - i z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w branży holokaustu. Jak prawdziwie wielki przemysł, również przemysł holokaustu nie zadowala się istniejącymi terenami eksploatacji, tylko rozgląda się za nowymi - kierując majątkowe roszczenia odnoszące się do tzw. „własności bezdziedzicznej” na przykład do Polski.

      Ale na tym sprawa się nie wyczerpuje, bo nie tylko o pieniądze tu chodzi, ale i o metafizykę. W XX wieku przez świat zaczęła przewalać się nowa moda - na sekularyzację. Nieco upraszczając, chodzi o to, by nie przejmować się żadnym „życiem wiecznym”, którego prawdopodobnie w ogóle nie ma, tylko w miarę możliwości - by zapewnić sobie jakoś życie długie - nawet za cenę technologicznego kanibalizmu. Znakomicie zrozumieli to promotorzy rewolucji komunistycznej, proklamując epidemię, postawili na instynkt samozachowawczy, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Toteż kiedy biskupi półgębkiem odważyli się wyrazić wątpliwości, czy technologiczny kanibalizm nie budzi rozterek moralnych, zostali pryncypialnie skrytykowani nie tylko przez pana Hołownię, ale również przez przewielebnych zakonników: ojca Kramera i ojczyka Pawła Gurzyńskiego. Co tam się przejmować jakimiś moralnymi rozterkami, kiedy tak naprawdę chodzi przecież o to, żeby wypić i zakąsić? Ta moda na sekularyzacją, podobnie jak wcześniej - moda na nacjonalizm - objęła oczywiście również Żydów, co tamtejsi przywódcy uznali za zagrożenie. Dotychczas bowiem dla Żydów żyjących w diasporze, najsilniejszym elementem spajającym ich w naród była religia, która, nawiasem mówiąc, jest zwyczajną narodową historią, podaną w metafizycznym sosie. Jeśli tedy pod wpływem mody na sekularyzację, religia zaczęłaby obumierać, to Żydom groziłoby rozpłynięcie się bez śladu wśród narodów, między którymi żyją. Ponieważ jednak nie wszyscy byli pewni, czy mają wierzyć w opowieści, jak to Morze Czerwone się rozstąpiło - i tak dalej, to powstał problem, co z tym fantem zrobić. I tutaj holokaust znowu okazał się błogosławieństwem. Po co odwoływać się do jakichś starożytnych sag, skoro mamy tuż pod ręką przeżycie jeszcze bardziej traumatyczne, niż przejście suchą stopą przez Morze Czerwone? W to nie trzeba „wierzyć”, tylko o tym pamiętać. Jednak sama pamięć nie wystarcza. Chodzi również, a może nawet przede wszystkim o narzucenie światu nieżydowskiemu przekonania, że holokaust był wydarzeniem bez precedensu w historii Wszechświata. Jest to oczywiście nieprawda, ale nie o to chodzi, czy to prawda, czy nie, tylko o to, żeby wszyscy uznali to za prawdę. W religię holokaustu mają wierzyć nie tylko Żydzi, ale również, a może nawet przede wszystkim - goje. W tym jednak celu Żydzi powinni utrzymać monopol na holokaust, bo w przeciwnym razie świat może na te uroszczenia wzruszyć ramionami. Więc nic dziwnego, że nawet kanonizacja Edyty Stein włączyła dzwonek alarmowy.

      Taki sam dzwonek alarmowy odezwał się w związku z nominacją, jakiej pan minister Gliński udzielił pani Beacie Szydło na członka Rady Muzeum Auschwitz-Birkenau. Pierwszy zareagował ustąpieniem z Rady pan prof. Stanisław Krajewski, który w Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów tresuje tubylczych chrześcijan w sztuce skakania przed Żydami z gałęzi na gałąź, a potem jeszcze inni jej członkowie. Powodem było przekonanie, któremu dała wyraz loża B’nai B’rith - że ta nominacja jest „działaniem zmierzającym do polonizacji Zagłady”.



Odbudowujemy państwo totalitarne


      Świadectwa z epoki dostarczają opisów wyboru atamana koszowego na Siczy Zaporoskiej. Przypominały one trochę wybory sołtysa w zaborze rosyjskim. Jak wspomina Adam Grzymała-Siedlecki, godność sołtysa dostarczała takiej osobie wiele udręki i zdarzało się, że podczas kłótni między sąsiadami, jeden drugiemu się odgrażał: „poczkoj hyclu, bendom wybory, to cie wybierzemy!” Nie inaczej bywało między Kozakami na Siczy Zaporoskiej. Kandydaci jeden przez drugiego wymigiwali się od tej godności rękami i nogami, ale kiedy zabawa w demokrację przeciągała się nadmiernie, suwerenowie dawali wyraz swemu zniecierpliwieniu: „Przyjmuj zaszczyt psi synu, a nie – to w gardło wepchniemy!” Po takiej zachęcie demokracja zwykle zwyciężała – aż do następnych wyborów.

      Przypominam o tym również dlatego, by pokazać, że dobrodziejstwa, jakie niesie za sobą demokracja, nie zawsze są doceniane. Podobnie niedoceniane bywają dobrodziejstwa, jakie masom pracującym niesie socjalizm. Na przykład, żeby przychylić nieba chłopom, w Związku Sowieckim trzeba było „rozkułaczyć” miliony, z czego aż 11 milionów przypłaciło to życiem. Aleksander Sołżenicyn wspomina, że pewnego razu cały transport „rozkułaczonych” chłopów został przewieziony statkami na bezludną Wyspę Zajęczą na Oceanie Lodowatym i tam pozostawiony własnemu losowi. Kiedy po roku wyspę odwiedziła inspekcja NKWD, nie została tam nikogo żywego, a tylko starannie ogryzione przez morskie ptactwo kości. Inni z kolei trafiali na Nową Ziemię. Co tam się budowało – dotychczas dokładnie nie wiadomo – chociaż pewne światło rzuca na tę sprawę przeprowadzona w październiku 1961 roku eksplozja nad Nową Ziemią słynnej „car-bomby” wodorowej o mocy 58 megaton. Chodziło, ma się rozumieć, o walkę o pokój, ale pamiętam, że obserwowane nawet z Lubelszczyzny północne niebo, przez kilka nocy świeciło na wiśniowo. Tak, czy owak, z wywiezionych na Nową Ziemię więźniów nie wrócił nigdy nikt. A przecież i rozkułaczanie i walka o pokój były prowadzone dla dobra „ludzi sowieckich”. Akurat czytam książkę Władimira Bukowskiego, którego miałem zaszczyt poznać osobiście i nawet - pochlebiam sobie – się z nim zaprzyjaźnić, pod tytułem: „I powraca wiatr”. Opisuje on tam, jakie wrażenie na bezpieczniakach zrobiła jego deklaracja, że żadnym „człowiekiem sowieckim” nie jest, a tylko – obywatelem ZSRR. Najzwyczajniej nie mogło pomieścić im się w głowach, że człowiek jest zdolny do takiego zuchwalstwa i takiej czarnej niewdzięczności. Warto przy tej okazji przypomnieć, czym różni się „człowiek sowiecki” od człowieka normalnego. Otóż człowiek normalny – o czym poucza nas katechizm Kościoła katolickiego - ma pewną konstytutywną właściwość w postaci wolnej woli, to znaczy – zdolności do świadomego wybierania. Tymczasem „człowiek sowiecki” właśnie tej zdolności się wyrzekł na rzecz Partii. W związku z tym „człowiek sowiecki” nie może żyć w normalnym świecie, bo tu trzeba codziennie dokonywać samodzielnych wyborów – a on tej umiejętności właśnie się wyrzekł, Dlatego człowiekom sowieckim trzeba stworzyć sztuczne środowisko, w którym mogliby oni żyć. Tym środowiskiem jest państwo totalitarne, które charakteryzuje się m.in. tym, że nie uznaje, ani nie toleruje żadnej władzy poza własną. A więc np. władzy rodzicielskiej, która właśnie na naszych oczach i za naszym przyzwoleniem jest likwidowana i został z niej tylko obowiązek alimentacyjny, czy też władzy religijnej – o czym możemy przekonać się naocznie kiedy to budowniczowie państwa totalitarnego w osobach rozwydrzonych zboczeńców i rozwydrzonych kobiet, ostrze swojej nienawiści kierują właśnie przeciwko Kościołowi katolickiemu. I jedni i drugie stanowią bowiem proletariat zastępczy komunistycznej rewolucji, w awangardzie której tradycyjnie pozostaje żydokomuna. To właśnie jej zawdzięczamy zorganizowanie pandemii, to znaczy – jak to na etapie gołębim mawiał obecny epidemiczny jastrząb, czyli pan prof. Krzysztof Simon - „medialnej histerii”, dzięki której – jak w niepojętym przypływie szczerości zdradził stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros – trafiła się „rewolucyjna szansa” przeforsowania przedsięwzięć, które w normalnych warunkach byłyby albo w ogóle niemożliwe, albo bardzo trudne. Postawienie na instynkt samozachowawczy okazało się strzałem w dziesiątkę, bo właśnie dzięki temu z miliardów ludzi można – jak pisze Kazimiera Iłłakowiczówna - „wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. W każdą – a więc również – w formę „człowieka sowieckiego”, w którym organizatorzy komunistycznych rewolucji szczególnie sobie upodobali.

      Zaczęło się od nakręcania „medialnej histerii”, która okazała się jeszcze bardziej zaraźliwa i szkodliwa, niż zbrodniczy koronawirus, bo ten atakuje tylko ciało, podczas gdy „medialna histeria” – i ciało i duszę. Na tak przygotowanym gruncie można było przejść do zorganizowanego na skalę globalną medycznego eksperymentu, którego ostatecznego celu nie znamy, ale są podstawy do obaw, że na pewno nie będzie to nic dobrego. O tym jednak nikt, albo prawie nikt głośno nie mówi, natomiast organizatorzy „medialnej histerii” no i oczywiście – demokratyczne rządy – przyjęły metodę, którą Adam Mickiewicz opisuje w balladzie „Świtezianka”: „słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu – lisie zamiary”.

      Jak bowiem pamiętamy, partia, rząd i niezależne media głównego nurtu solennie się zaklinały, że masowe „wyszczepianie” użytkowej trzody, hodowanej dla własnych potrzeb przez okupującą nasz mniej wartościowy naród tubylczy biurokratyczną szajkę – więc że to „wyszczepianie” będzie absssolutnie dobrowolne. Tak zresztą stanowi konstytucja, z która podobno sypia Kukuniek – że „nikt” nie może być zmuszony do uczestnictwa w eksperymencie medycznym. Na nic zdały się ostrzeżenia, podnoszone również przez niżej podpisanego – że to będzie znana z czasów pierwszej komuny „dobrowolność przymusowa”. Wprawdzie trafiają się podejrzliwcy, wśród których trafiają się również lekarze – ale właśnie dlatego organizatorzy i administratorzy epidemii doszli do wniosku, że z etapu umizgów trzeba przejść do etapu surowości. Oto Parlament Europejski zatwierdził projekt „paszportu szczepionkowego”, który już od czerwca ma być wprowadzany w poszczególnych bantustanach członkowskich. Bez takiego „paszportu” obywatel nie będzie mógł ani podróżować, ani się rozrywać, ani też – chociaż do przyjdzie dopiero na końcu – niczego kupić. Ale nie ma tak dobrze, by nie mogło być jeszcze lepiej – więc w rządzie „dobrej zmiany”, która zaczyna wchodzić w coraz bardziej egzotyczne sojusze - „rozważa się” możliwość karania tych, którzy będą odmawiać „wyszczepiania” się grzywnami w wysokości 10 tys. złotych, aż do wyczerpania limitu 50 tysięcy złotych. Prawo Murphy’ego głosi, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie tym bardziej, że rząd musi na gwałt poszukać 20 miliardów, które miał zdobyć dzięki „opłacie przekształceniowej” OFE na IKE Ponieważ ustawa ta, zamiast wejść w życie 1 czerwca, musiała natychmiast zejść z porządku obrad Sejmu, to teraz trzeba poszukać alternatywnych źródeł dochodów. Na te działania nakładają się inicjatywy stachanowców. Oto prezydent Wałbrzycha, pan Roman Szełemej, przeforsował uchwałę o wprowadzeniu w tym mieście obowiązku szczepień. Wystąpił też do rządu, by porzucił pozory, uznał COVID 19 za chorobę zakaźną objętą obowiązkiem szczepień i wprowadził ten przymus na terenie całego naszego bantustanu. Jak widzimy, socjalistyczne państwo długo bawić się w konstytucje i w ogóle - ceregielić się z obywatelami nie może, bo przecież chodzi tu o wprowadzanie socjalistycznych przemian, które ludowi pracującemu przychylają nieba, więc państwo je im przychyli, nawet wbrew ich woli. Skoro tedy już wkroczyliśmy na drogę budowy państwa totalitarnego, to czyż mogą nas zaskakiwać, czy dziwić coraz bardziej egzotyczne sojusze w które wchodzi Naczelnik Państwa?



Timeo Danaos…


      Dzięki egzotycznemu – chociaż jeśli głębiej się nad tym zastanowić, to nie takiemu znowu egzotycznemu – sojuszowi PiS z Lewicą, głosowanie w Sejmie nad ratyfikacją Krajowego Planu Odbudowy odbędzie się już 4 maja. Nie takiemu znowu egzotycznemu – bo przecież PiS jest historyczną rekonstrukcją przedwojennej sanacji, a ta była ruchem z pewnością etatystycznym, a w porywach nawet socjalistycznym – jak Lewica. Ciekawe, czy Wielce Czcigodny poseł Pupka ze swoją trzódką będzie głosował „za”, czy „przeciw”? Jeśli „za”, to w całej rozciągłości potwierdzi, że został wydymany, nie tyle nawet przez wirtuoza intrygi, czyli Naczelnika Państwa, co przez wplątanie się w sidła własnej propagandy, że „nigdy” nie wolno wchodzić w żadne porozumienia ze znienawidzonym PiS-em – więc będzie musiał poprzeć rządowy projekt za darmo – a jeśli „przeciw”, to jak wytłumaczy swoim wyznawcom odrzucenie inicjatywy umiłowanej Unii Europejskiej? Zresztą mniejsza o „wyznawców” - ale czy przypadkiem Nasza Złota Pani nie straci skutek tego swego upodobania w Donaldu Tusku, a nawet cierpliwości? To byłaby prawdziwa katastrofa, bo któż w takim razie „lansowałby” Donalda Tuska na prezydenta naszego bantustanu w roku 2025? Widzimy, że i tak źle i tak niedobrze, ale nie ma co współczuć Wielce Czcigodnemu posłowi Pupce, ani – tym bardziej – go żałować. „Tu l’as voulu, Georges Dandin” - mawiają w takich sytuacjach wymowni Francuzi, co się wykłada, że sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.

      Pamiętając, że Naczelnik Państwa jest wirtuozem intrygi, nie możemy jednak zapominać, że zawsze na końcu zaplątuje się we własne nogi. Tedy nawet gratulując mu wydymania Wielce Czcigodnego posła Pupki, musimy zastanowić się, w jaki sposób Naczelnik Państwa zaplącze się we własne nogi? Pewnej wskazówki można dopatrzyć się w ultimatum, jakie pani Marta Lempart i inne przywódczynie „rewolucji macic” postawiła Lewicy. Nie chodzi oczywiście o to, by Lewica się tego ultimatum przelękła, czy w ogóle potraktowała je serio – bo Wielce Czcigodna z pierwszorzędnymi korzeniami posłanka Żukowska, skomentowała je pytaniem, co się stało z ultimatum poprzednim, zgodnie z którym rząd miał podać się do dymisji do końca stycznia. Skoro rząd nie przestraszył się wymachiwania „macicami”, to dlaczego miałby się go przestraszyć pan Czarzasty, a zwłaszcza – pan Biedroń? Wygląda na to, że swój najlepszy okres „rewolucja macic” ma już za sobą, chociaż doznaje mocnego wsparcia od Unii Europejskiej – tej samej, która Naczelnikowi Państwa, podobnie jak naczelnikom innych państw nastręczyła Krajowy Fundusz Odbudowy.

      „Timeo Danaos et dona ferentes” - mówił kapłan Laokoon w poemacie Wergiliusza „Eneida” - co się wykłada, że „boję się Greków nawet gdy przychodzą z darami”. Chodziło, jak wiemy, o słynnego konia trojańskiego, którego Trojanie na własną zgubę wciągnęli do swego miasta. Wypada tedy zapytać, jaką cenę będzie musiał zapłacić nasz nieszczęśliwy kraj za skorzystanie przez Naczelnika Państwa z pomocy Lewicy dla przeforsowania w Sejmie Krajowego Planu Odbudowy? W odróżnieniu od bolszewików z czarnymi podniebieniami, współczesne lewice, a już tubylcza w szczególności, chciałyby tylko spokojnie wypić i zakąsić. Nie występują zatem z postulatami gwałtownej likwidacji własności prywatnej, przeciwnie – choćby na przykładzie pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego widzimy, że gotowi są nawet zażarcie jej bronić. Jest bowiem różnica, między sytuacją, gdy do stracenia nie ma się nic, prócz swych kajdan i niewoli, a sytuacją, gdy socjalistyczni ideowcy obrośli tłuszczykiem i do stracenia mają konta w szwajcarskich Labiryntach, czy choćby posiadłości w Kazimierzu Dolnym. Dlatego też wśród warunków, jakie Lewica postawiła Naczelnikowi Państwa było zbudowanie 75 tysięcy „tanich mieszkań” - bo wiadomo, że na niczym człowiek się tak nie obłowi, jak na różnego rodzaju darmochach. Ale to oczywiście taki listek figowy, przy pomocy którego Lewica chce zakryć swoje nagości w nadziei, że jej wyznawcy pomyślą sobie, że to wszytko naprawdę. W dzisiejszych czasach nawet pralka automatyczna ma bardziej radykalny program, niż Lewica, której nie przychodzi nawet do głowy, by gmerać przy własności, więc jeśli już musi gdzieś gmerać, to woli przy genitaliach. Dlatego też współczesne lewice koncentrują się na sprawach społeczno-obyczajowych, dzięki czemu mogą „walczyć” - ale tak, żeby nie zagrozić interesom żydokomuny, która niezmiennie stoi w awangardzie wszystkich rewolucji i je finansuje.

      Jak zauważył Stanisław Lem, prawdziwie wielki przemysł nie zaspokaja potrzeb, tylko je stwarza. Znakomitym potwierdzeniem tego spostrzeżenia są aktualne przymiarki do „przymusu szczepionkowego” i stosownych „certyfikatów”, czy wręcz „paszportów”. W tej sytuacji warto przypomnieć, że jeśli ktoś „daje” pieniądze, to nigdy nie za darmo, tylko oczekuje od obdarowanego spełnienia swoich warunków. A jakie warunki może postawić naszemu nieszczęśliwemu krajowi Nasza Złota Pani oraz jej Złoty Następca? Nie musimy się tego domyślać, bo powiedziała nam to otwartym tekstem pani Vera Jurova – że jak nie dogodzimy sodomitom i gomorytom, to nie zobaczymy nawet złamanego centa. Przekonały się o tym władze Kraśnika, który po uchwaleniu, że miasto jest „strefą wolną od LGBT” - bo tak właśnie określa się dzisiaj zboczeńców seksualnych – został odcięty od unijnych pieniędzy, wskutek czego wspomnianą uchwałę tamtejsze władze z podkulonym ogonem uchyliły. Znaczy, że Kraśnik nie będzie już strefą wolną od zboczeńców. No dobrze – a w jaki sposób unijni sponsorzy, a wraz z nimi – tubylcza Lewica – będą mogli przekonać się, że to prawda? Nie ma innej rady, jak pościągać do siebie zboczeńców, nadać im honorowe obywatelstwo miasta i przy każdej okazji eksponować. Jestem pewien, że skoro tak, to na Kraśniku się nie skończy i że w jego ślady pójdą wszystkie pozostałe samorządy w naszym nieszczęśliwym kraju, które uzależniły się od unijnych subwencji, jak narkomani od narkotyków i za pieniądze zrobią wszystko. Jeśli tedy samorządy będą musiały – a wkrótce będą musiały, zgodnie z przysłowiem: „daj kurze grzędę” - ostentacyjnie faworyzować seksualnych zboczeńców, to tylko patrzeć, jak nasz nieszczęśliwy kraj się od nich zaroi do tego stopnia, że nie będzie można nawet splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić. Tym bardziej, że prócz bodźców materialnego zainteresowania, niechby nawet udawanie jakiegoś zboczenia wychodzi naprzeciw ogarniającego zwłaszcza młode pokolenie snobizmu na „światowość”. Każdy z takich snobów wychodzi ze skóry, by wszyscy uważali ich za cudzoziemców, a wiadomo, że najłatwiej to osiągnąć prezentując się w charakterze zboczeńca. O to właśnie może potknąć się Naczelnik Państwa tym bardziej, że ekipa rządząca obecnie Naszym Najważniejszym Sojusznikiem też będzie tę obyczajową rewolucję eksportowała i zmiecie z powierzchni ziemi każdego, kto spróbuje stawać jej dęba.



Tak zwana wolna Polska = władze państwowe/służby/mafia/biznes/media





Debata z udziałem Stanisława Michalkiewicza i Łukasza Szymowskiego, którą prowadzi Jarosław Kornaś. Panowie rozmawiają o tym, co wydarzyło się po obradach okrągłego stołu i spotkaniach w Magdalence. Mówią o pierwszych wyborach kontraktowych, Lechu Wałęsie, Tadeuszu Mazowieckim, Czesławie Kiszczaku, Adamie Michniku, Wojciechu Jaruzelskim, Leszku Balcerowiczu, mafii w Polsce w lacha 90. (wspominają Aleksandra Gawronika, Witolda Modzelewskiego, Jeremiasza Barańskiego "Baraninę", Marka Papałę, Ireneusza Sekułę, Krzysztofa Olewnika)




© Stanisław Michalkiewicz
1-7 maja 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz