Platforma polegnie na orgazmie
A to się dopiero rozdokazywała posągowa i Wielce Czcigodna Małgorzata Kidawa-Błońska, stojąca na czele zespołu poaborcyjnego obozu zdrady i zaprzaństwa! Nie dość, że ona się rozdokazywała – co kobietom w tak zwanym niebezpiecznym wieku często się przytrafia – ale w dodatku okazało się, że rozdokazywanie jest zakaźne. Jakby mało było zbrodniczego koronawirusa – to jeszcze damskie rozdokazywanie. Nic, tylko kara Boska za Anschluss – nie może być inaczej. Ale incipiam.
Oto po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, stwierdzającego niezgodność aborcji „eugenicznej” z art. 38 konstytucji, na ulice wyległo mnóstwo kobiet płci obojga, strasznie „wściekłych”, a nawet „wkurwionych”, które wyrażały swoje uczucia okrzykami „wypierdalać” i „jebać”. Najwyraźniej związana z epidemią zbrodniczego koronawirusa konieczność długiego przebywania w towarzystwie aktualnych dobiegaczy sprawiła, że „naród się stęsknił” i zapragnął jakiejś odmiany – niechby nawet z udziałem Naczelnika Państwa – bo to do niego były w większości kierowane te akty strzeliste – a tymczasem Naczelnik zabarykadował się za kordonami policji, więc o jakichkolwiek bliskich spotkaniach III stopnia nie mogło być mowy. W tej sytuacji nic dziwnego, że pani Marta Lempart, chociaż lesbijka, musiała się zradykalizować, a za nią – pozostałe aktywistki „rewolucji macic”. Nawiasem mówiąc, niedawno pani Lempart powiedziała, że aktywistki się „wypalają”, czemu trudno się dziwić w sytuacji, gdy w zasadzie skazane są na własne towarzystwo i gdy – jak śpiewał Stanisław Sojka – „nasze grzechy, ciągle te same i nudne”. Szkoda, że większość aktywistek pewnie nie słyszała o spostrzeżeniu Emmanuela Kanta, który po bliskim spotkaniu III stopnia miał powiedzieć, że rzecz sama w sobie może jest i interesująca, ale ruchy niegodne filozofa – bo może by się tak nie aktywizowała i nie „wypaliła” tak szybko? Ale nie to było najciekawsze w deklaracji pani Lempart, tylko uwaga, że około 20 procent „aktywistek”, to konfidentki. Wprawdzie pani Marta nie sprecyzowała, kto te konfidentki zmobilizował do aktywności w „rewolucji macic”, ale z ukierunkowania ich agresji na kościoły i obóz „dobrej zmiany” nietrudno się domyślić, że kryje się za tym zatajona ręka niemiecka. Jeśli tedy szacunki pani Marty są trafne, to by oznaczało, że BND ma u nas niezwykle rozbudowaną agenturę i to nie tylko wśród obrzezanych na demokrację ubeków, nie tylko wśród niezawisłych sędziów, ale i postępowych kobiet.
Myślę, że właśnie ta okoliczność musiała wzbudzić niepokój w ścisłym kierownictwie obozu zdrady i zaprzaństwa, a zwłaszcza – u Wielce Czcigodnego posła Pupki, który nie na żarty się wystraszył, że Platforma Obywatelska może zostać zepchnięta z pozycji duszeńki Naszej Złotej Pani, a te obawy musiały się nasilić, gdy pani Marta pojechała po wskazówki do Donalda Tuska, w którym Nasza Złota Pani szczególnie sobie upodobała. Możliwe, że podczas bezsennych nocy przyszła mu do głowy straszliwa myśl, że oto rząd dusz może zostać oddany w ręce pani Marty Lempart, a wtedy cóż? „Żegnajcie mi na zawsze chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty, miłości ma!” Myślę, że takie właśnie mogło być tło powołania w obozie zdrady i zaprzaństwa wspomnianego zespołu poaborcyjnego Wielce Czcigodnej i posągowej Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Wielce Czcigodna się rozdokazywała, niczym Marek Liwiusz Druzus, który z ramienia Senatu rozpoczął swoją akcję demagogiczną, by zahamować i odwrócić reformę agrarną Grakchów. Gdy Gajusz Grakchus proponował utworzenie dwóch kolonii, Druzus natychmiast proponował dwanaście. Gdy Gajusz zamierzał przydzielać ziemię za nieznacznymi opłatami, Druzus domagał się przydziałów darmowych. I tak dalej. W tej sytuacji lud poszedł za Druzusem, a Gajusz Grakchus został zabity, zaś jego zwłoki wrzucono do Tybru.
Wielce Czcigodna i posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska, wzorem Druzusa nie tylko obiecała spełnienie postulatów „rewolucji macic” w zakresie aborcji na żądanie w nowej ustawie, ale również – darmowe środki antykoncepcyjne, dostęp do darmowej „antykoncepcji awaryjnej”, to znaczy – jeśli pani „zaskoczyła” mimo uprawiania z dobiegaczem „seksu bezpiecznego”, zapłodnienie w szklance na koszt państwa i badania prenatalne – żeby zawczasu ustalić, czy dziecko od razu idzie do ćwiartowania, czy nie – oczywiście po „konsultacji z lekarzem i psychologiem”. Te „konsultacje” przypominają mi trochę scenę z poematu Aleksandra Fredry o królewnie, na którą skarżyły się miejscowe ladacznice, że pozbawiając je zarobku i nie pozwala im na „godne życie”: „Król na łzy kurewskie czuły kazał dać ze swej szkatuły każdej kurwie po dukacie, po czym zamknął się w komnacie i zawołać kazał swego astrologa nadwornego. Zaś astrolog, wziąwszy lupę…” – i tak dalej. No i Zarząd Krajowy Platformy Obywatelskiej w ramach Nowego Otwarcia dodał ten program do postulatu likwidacji TVP Info w nadziei, że jak go zaprezentuje całemu ludowi, to bez problemów spełni marzenie o posiadaniu 276-osobowej reprezentacji parlamentarnej. Krótko mówiąc – do korytka choćby i po trupach!
Nazywa się to oczywiście inaczej; za sprawą „Wielce Czcigodnej” (używam tu cudzysłowu nie bez powodu) Agnieszki Pomaskiej, która nazwała to wszystko „Paktem dla Kobiet”. Pani Pomaska jest na tyle dużą dziewczynką, że nie może nie wiedzieć, iż ten cały „pakt” będzie działał przede wszystkim na korzyść dobiegaczy, którzy zostaną zwolnieni z wszelkiej materialnej odpowiedzialności za „bzykanie”, podobnie jak to ma miejsce w przypadku duchownych, za których wybula „Fundacja św. Józefa”, tworzona ze składek parafian, odprowadzanych tam przez proboszczów.
Ale nie ma końca demagogii! Starsi ludzie pamiętają, jak to za panowania Leonida Breżniewa w Związku Radzieckim została uchwalona konstytucja, w której zagwarantowano najwięcej praw człowieka w skali światowej. Było tam między innymi prawo do jazdy metrem – i tak dalej. Ale nawet Caryca Leonida nie nadążała za nieubłaganym postępem, bo oto coraz częściej słychać głosy, że te wszystkie „Pakty dla Kobiet” to hipokryzja, bo tak naprawdę chodzi o zapewnienie kobietom konstytucyjnego prawa do orgazmu. Ekwadorska deputowana Maria Soledad Vela już w 2008 roku wystąpiła z inicjatywą wpisania prawa do orgazmu do konstytucji, a podobne postulaty zaczynają pojawiać się w Anglii, gdzie podobno aż 80 procent kobiet musi udawać orgazm, aby przytrzymać przy sobie swoich dobiegaczy. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak aktywistki „rewolucji macic” będą chciały nie tylko „jebać”, ale nie byle jak, tylko z orgazmem. W tej sytuacji Zarząd Krajowy Platformy Obywatelskiej będzie musiał odnieść się również i do tego postulatu.
Trzeba jednak pamiętać, że każdemu uprawnieniu jednej osoby lub grupy osób, towarzyszyć musi obowiązek innej osoby lub grupy. Zatem Zarząd Krajowy Platformy Obywatelskiej, idąc za ciosem, przyjąłby tym samym na siebie obowiązek zapewnienia orgazmu każdej kobiecie, bez względu na wiek i urodę. Czy Wielce Czcigodny poseł Pupka byłby zdolny stanąć na wysokości zadania, niechby nawet zaciskając zęby? Obawiam się, że mimo najszczerszych chęci nie byłby w stanie temu zobowiązaniu sprostać. W tej sytuacji marzenia obozu zdrady i zaprzaństwa o zdobyciu 276 mandatów muszą rozwiać się w mglistość.
Gates wszystko przewidział
Gdyby nie to, że zaplanowana przez pierwszorzędnych fachowców pandemia zbrodniczego koronawirusa rozwija się zgodnie z nakreślonym harmonogramem, to wyznawcy globalnego ocieplenia mogliby znaleźć się z niemałych opałach. Ciekawe, że taki na przykład Wiluś Gates, jeden z największych na świecie worów złota, przed którymi uginają się drżące kolana wszystkich, albo prawie wszystkich rządów, znakomicie radzi sobie z epidemią, a z globalnym ociepleniem, którego jest nie tylko wyznawcą, ale nawet misjonarzem – jakby trochę gorzej. Fenomen ten godzien rozbiorów tym bardziej, że od pomyślnego rozwiązania tych niedociągnięć zależy przyszłość panny Grety Thunberg. Całe szczęście, że mieszka ona w Szwecji, a nie na przykład – w takim Teksasie – gdzie z powodu niesłychanych mrozów władze nie tylko wstrzymały wysyłkę ropy i gazu poza granicę stanu, a i to niewiele pomogło, bo słychać, że ludzie zaczynają tam palić meblami. Co prawda naukowcy znajdują i na to proste wyjaśnienie, które zresztą przetestowali już wcześniej, przy poprzedniej fali mrozów, że owszem, wprawdzie jest zimno, ale to dlatego, że jest ciepło. Wygląda na to, że za pieniądze można dzisiaj udowodnić każdą naukową prawdę, a jakby i tego było za mało, to zawsze można przeprowadzić akcję zbierania podpisów – albo na rzecz globalnego ocieplenia, albo na rzecz głobalnego oziębienia. To bardzo dobra i demokratyczna metoda ustalania faktów, a najlepszym tego dowodem jest choćby to, iż w roku 1990 Światowa Organizacja Zdrowia przez głosowanie ustaliła, że homoseksualizm nie jest ohydnym zboczeniem, tylko szlachetną „orientacją”. Skoro w tej dziedzinie się udało, to dlaczego nie spróbować w innych?
Wracając do Wilusia Gatesa, to z epidemią radzi sobie znakomicie. Jeśli dobrze pamiętam, to gdzieś przed miesiącem, komentując przechwałki niektórych optymistów, że epidemia została „opanowana”, przedstawił dalszy ciąg zatwierdzonego harmonogramu epidemii, z którego wynikało, że na przełomie lutego i marca pojawi się „trzecia fała”. I co Państwo powiecie? Pojawiła się, jak w zegarku, więc Ministerstwo Zdrowia naszego bantustanu nie miało innego wyjścia, jak ogłosić pojawienie się trzeciej fali. Ponieważ w produkcji szczepionek pojawiły się nieprzewidziane trudności, to trzecia fala musiała się pojawić, a jeśli będzie trzeba, to pojawi się również i czwarta i piąta - aż wszystkie szczepionki zostaną sprzedane, a uzyskaną w ten sposób forsę można będzie przeznaczyć na wykupywanie, czy nawet przejmowanie od pozadłużanych rządów całych zdemolowanych przez lockdowny segmentów gospodarki. Na tym właśnie polega zapowiadany „Wielki Reset”, w związku z czym epidemia zbrodniczego koronawirusa nie skończy się wcześniej, aż będzie trzeba.
Wielki Reset, to jedna rzecz, ale przecież z proklamowaniem epidemii zbrodniczego koronawirusa łączy się nadzieja na osiągnięcie kolejnych celów, związanych z socjalistyczną przebudową świata i ludzkości. Pomysłów na socjalistyczną przebudowę świata i ludzkości było sporo i przedtem, ale pomysłodawcy najwyraźniej nie wpadli na pomysł, by odwołać się do instynktu samozachowawczego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Chodzi o to, że w rezultacie długoletniego, masowego duraczenia, ludzkość, a zwłaszcza - „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” - przestali wierzyć w życie wieczne, więc w tej sytuacji chcieliby przynajmniej żyć długo. W tych warunkach nakręcenie spirali paniki nie było rzeczą specjalnie trudną, zwłaszcza, że nawet sam Ojciec Święty Franciszek nie daje się nikomu wyprzedzić w służbie nieubłaganego postępu. Kiedyś, za sprawą „reakcyjnego kleru”, ludzie wierzyli, że śmierć pozwoli im na opuszczenie „padołu łez” i pójście do Nieba, ale teraz można nabrać podejrzeń, czy postępowy kler wierzy jeszcze w Niebo, czy już tylko kombinuje, jakby tu wypić i zakąsić, więc trudno, żeby z tej sytuacji taki jeden z drugim profanus vulgus wiązał swoje plany z Niebem. To oczywiście otwiera inne perspektywy, przede wszytkim w dziedzinie cudownych diet, bo przecież już dawno mędrcy ustalili, że człowiek jest tym, co je.
Toteż nic dziwnego, że Wiluś Gates wystąpił niedawno z pomysłem, by ludziom zakazać jedzenia mięsa, to znaczy nie tyle zakazać, co nakłonić ich do spożywania wyłącznie mięsa sztucznego, zwanego „syntetyczną wołowiną”. Na początek chciałby ten eksperyment przeprowadzić na mieszkańcach Stanów Zjednoczonych i Europy, co jest zrozumiałe, jako że i tu i tu odsetek „młodych, wykształconych, w wielkich miast” jest zdecydowanie wyższy, niż gdzie indziej. Dlatego też Wiluś Gates liczy na to, że akurat tutaj wszyscy łatwiej zaakceptują tę zmianę diety tym bardziej, że w stosunku do opornych przewidziane będą „regulacje”. Złośliwi wprawdzie mówią, że Gates jest największym właścicielem gruntów ornych w USA, ale właśnie dzięki temu będzie mu łatwiej wymusić podaż „wołowiny syntetycznej”, bo jak tak dalej pójdzie, to tradycyjne krowy będzie sobie można hodować tylko w doniczkach na balkonach. A przecież i budowę wytwórni syntetycznej wołowiny też ktoś będzie musiał sfinansować, więc jest oczywiste, że bedzie też z nich czerpać zyski – oczywiście pod warunkiem, że pojawi się masowy popyt. Podobno już teraz Wiluś jest właścicielem patentów na syntetyczne mięso, podobnie jak laboratoria w Izraelu, więc od strony dochodów sprawa wydaje się jasna. No dobrze – ale przecież syntetyczną wołowinę też trzeba będzie produkować z jakichś surowców. Z jakich? Tajemnica to wielka, więc skazani jesteśmy na domysły, a tropu dostarcza nam Stanisław Lem w książce „Kongres futurologiczny”. Jest tam opis międzynarodowej konferencji poświęconej ratowaniu planety – ale jeszcze nie przed globalnym ociepleniem, tylko przeludnieniem. Japońscy naukowcy przedstawili projekt ogromnego, zakotwiczonego w morskim dnie, samowystarczalnego wieżowca, który był wyposażony w mechanizmy wychwytujące nawet „poty śmiertelne i inne cielesne sekrecje”, które byłyby następnie przerabiane na wodę pitną i żywność. Prelegenci nawet rozdali uczestnikom przygotowane na tę okazję paszteciki w foliowych opakowaniach, ale ci starali się upychać je w szczelinach foteli – bo na ostentacyjne wyrzucenie nie pozwalała etykieta. Ponieważ literatura wyprzedza tak zwane życie i to znacznie, to nie jest wykluczone, iż podstawowym surowcem do produkcji „syntetycznej wołowiny”, będą „cielesne sekrecje”, a nawet zwłoki nieboszczyków – bo kto to widział, żeby tyle pełnowartościowego białka marnowało się w ziemi, czy krematoriach! Tego oczywiście nie wolno głośno mówić i pewnie dlatego produkcję „syntetycznej wołowiny” otacza taka mgła tajemnicy, tak, że nawet nie wiemy, czy dla starszych i mądrzejszych będą produkowane gatunki wołowiny koszernej – bo chyba nie wszyscy będą mogli jeść to samo?
Dość tych błazeństw!
Na początek anegdotka: jak pisze w swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand - pewnego dnia z lotniska na Okęciu wystartował samolot z pasażerami. Kiedy już wzbił się na wysokość przelotową, z kabiny pilotów wyszedł ZMP-owiec w czerwonym krawacie i powiedział: obywatele, gratuluję wam! Ten samolot inżynierowie przeznaczyli do kasacji, ale nasza brygada w czynie partyjnym wyremontowała go i oto lecimy! Na pokładzie wybuchła panika, kobiety zaczęły mdleć, a lecący tam partyjny dygnitarz wstał i krzyknął: dość tych błazeństw! Natychmiast lądować! Socjalistyczne współzawodnictwo najwyraźniej inaczej wygląda na ziemi, a inaczej – 10 kilometrów nad ziemią.
Obawiam się, że to nieprawda, co mówiła pani Joanna Szczepkowska, że 4 czerwca 1989 roku upadł w Polsce komunizm. Wiele przemawia za tym, że nie upadł, tylko – jak zauważył ś.p. prof. Bogusław Wolniewicz – mutuje. Co gorsza, komunizm zainfekował też Kościół katolicki w Polsce. Do śmierci Prymasa Wyszyńskiego Kościół się przed tą infekcją dość skutecznie bronił, ale kiedy zabrakło tego Przywódcy o wielkim autorytecie, sprawy zaczęły iść coraz gorzej. Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem tak: Kościół, a konkretnie – przewielebne duchowieństwo, zaczęło upodabniać się do Partii i to w dodatku – do Partii w jej okresie dekadenckim. Można powiedzieć, że zachodzą w nim procesy podobne do tych, jakie zachodziły w Partii, tyle, że opóźnione o fazę, to znaczy – o jakieś 40 lat. Nie było tego widać w okresie zmagań z komuną, nawet po wprowadzeniu stanu wojennego, ale zaczęło, się to już z początkiem lat 80-tych. Ponieważ jedyną organizacją znakomicie zakorzenioną w społeczeństwie polskim, a w dodatku – mającą centralę poza zasięgiem tubylczej komuny, był właśnie Kościół, zaczął on obrastać w sojuszników, rekrutujących się również z tak zwanej „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, którzy zgodnie z mądrością etapu przybrali barwy ochronne. W dodatku obecność w Stolicy Apostolskiej Jana Pawła II sprawiła, że przywódcy Kościoła, zwłaszcza po śmierci Prymasa Wyszyńskiego, poczuli się zwolnieni od odpowiedzialności. Nazywało się to, że w razie potrzeby nawiedzi nas Umiłowany Ojciec Święty, któremu my zaprezentujemy „synowskie oddanie”, a w zamian za to on załatwi za nas wszystkie sprawy. I tak rzeczywiście było, a dodatkową, niekorzystną okolicznością była polityka kadrowa w polskim Kościele w następstwie której w Episkopacie pojawiła się całkiem spora reprezentacja Tajnych Współpracowników SB, od których, ma się rozumieć, żadnego przywództwa nie można było oczekiwać. I Kościół, podobnie jak Partia w okresie swojej dekadencji, zaczął się biurokratyzować, a także – podobnie jak i Partia w latach 70-tych i 80-tych - zaczął koncentrować się na tak zwanych zewnętrznych znamionach sukcesu, przede wszystkim ilościowych, bo te najbardziej nadawały się do sprawozdawczości. Ta tendencja siłą inercji przetrwała przez lata 90-te, chociaż kubeł zimnej wody został przez „lewicę laicką” wylany już na początku tamtej dekady, kiedy Michnikuremek rozpętał wojnę z „ajatollahami”, żeby uchronić Polskę przed zainstalowaniem tu „państwa wyznaniowego”. Ponieważ „komisja Michnika” spenetrowała archiwa MSW, to liczni „ajatollahowie” odebrali to jako pierwsze poważne ostrzeżenie i asekuracyjnie emigrowali ze świata polityki, wskutek czego sfera ta została wydana na łup „lewicy laickiej”. Powstałe w roku 1991 Radio Maryja, a potem TV Trwam nie mogły oczywiście zrównoważyć skutków tamtej emigracji tym bardziej, że jego dyrektor, ojciec Tadeusz Rydzyk, od samego początku znalazł się na celowniku zarówno żydokomuny, jak i nomenklaturowców. Kolejnym etapem była pielgrzymka delegacji Episkopatu do Brukseli, w następstwie której część wyższego duchowieństwa nie tylko włączyła się, ale nawet znalazła się – jak np. JE abp Józef Życiński, czy JE bp. Tadeusz Pieronek – w awangardzie stręczenia Polakom Unii Europejskiej.
Ten nieco przydługi wstęp wydaje mi się niezbędny, by lepiej zrozumieć ostatnią inicjatywę „polskiego Kościoła”. Otóż niedziela 28 lutego została ogłoszona „dniem modlitwy i pokuty za grzech wykorzystywania seksualnego małoletnich”. Pokutować ma cały Kościół, chociaż „grzechu” dopuścili się stosunkowo nieliczni przedstawiciele przewielebnego duchowieństwa, zwłaszcza ci, którzy, wskutek całkowitego zlekceważenia zarządzenia JŚ Benedykta XVI, który zakazał przyjmowania sodomitów do seminariów duchownych, a zdemaskowanych nakazał eliminować ze stanu kapłańskiego, utworzyli w Kościele „lawendowe lobby”, uprawiające nepotyzm na niespotykaną dotąd skalę. Ten pomysł jest jeszcze większym dziwactwem, niż osławiony „Dzień Judaizmu”, bo w nim biorą udział tylko ochotnicy, co to bez judaizmu nie tylko nie mogą zrozumieć własnej religii, ale w ogóle – nie mogą wytrzymać – podczas gdy w „dniu modlitwy i pokuty” będzie musiał tak czy owak wziąć udział każdy katolik, bez względu na to, czy osobiście pofatyguje się na niedzielną mszę do kościoła, czy też będzie ją sobie oglądał w telewizji. Nietrudno domyślić się przyczyn tego pomysłu. Po pierwsze, żydokomuna zauważyła „lawendowe mafie” i doszła do wniosku, że to może być znakomity pretekst nie tylko do podporządkowania sobie Kościoła katolickiego, ale również stopniowego oskubywania go z majątku, by w ten sposób doprowadzić do uniemożliwienia zorganizowanej działalności. W tym celu od pewnego czasu prowadzony jest huraganowy, propagandowy ostrzał Kościoła, nie tylko poprzez ujawnianie karygodnych wybryków księżowskich, ale również, a może przede wszystkim, do uruchomienia niezawisłych sądów, które sypią „piękne wyroki”, opierając je na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej. Polega ona na tym, że za karygodne czyny księży odpowiedzialnością materialną obciążani są parafianie, którzy niczego złego nie zrobili. Formalnie obciążone są parafie, diecezje, lub zakony – ale chociaż są one wszystkie osobami prawnymi, to ich majątek pochodzi ze składek parafian - którzy w ten sposób są obciążani pośrednio. W Polsce taki precedens zawdzięczamy pani sędzi Annie Łasik ze słynącego z niezawisłości Sądu Okręgowego w Poznaniu, która nałożyła na zakon Chrystusowców obowiązek wypłacenia miliona złotych i dożywotniej renty osobie, z którą członek tego zakonu dokonywał tak zwanych „czynów nierządnych”. Swoje orzeczenie oparła ona na art. 430 kodeksu cywilnego, który wprawdzie przewiduje możliwość obciążenia odpowiedzialnością za szkodę wyrządzoną czynem niedozwolonym inną osobę, niż sprawca tego czynu, ale uzależnia to od jednoczesnego spełnienia trzech warunków: po pierwsze, by ta czynność – w tym przypadku - „czyny nierządne”, została sprawcy przez tę osobę zlecona. Po drugie – by podczas wykonywania czynności stanowiącej czyn niedozwolony sprawca pozostawał pod kierownictwem tej drugiej osoby i po trzecie – by stosował się do jej wskazówek, Ani jeden z tych warunków nie został przed sądem nawet uprawdopodobniony, więc ten precedensowy wyrok jest po prostu skandaliczny.
Skandaliczny – ale ma również – jak powiedziałby Kukuniek – również swoje „plusy dodatnie”, a właściwie jeden. Pozwala on mianowicie uwolnić od materialnej odpowiedzialności za „bzykanie” nieletnich bezpośrednich sprawców „bzykania”. Ponieważ jednak „bzykanym” trzeba jakoś zakleić gęby złotym plastrem, to obowiązkiem sprokurowania tego plastra obciąża się „Kościół”, czyli tak naprawdę – Bogu ducha winnych parafian. W takiej sytuacji sprawca „bzykania” wychodzi na tym stosunkowo najlepiej, bo co się „nabzykał”, to się „nabzykał”, ale sam nie zapłacił osobie „bzykanej” ani grosza. Tak właśnie było w sprawie obciążenia zakonu Chrystusowców, w której rykoszetem w postaci „wyroku zaocznego” zostałem trafiony również ja na prawie 190 tysięcy złotych, chociaż nie tylko nikogo nie „bzyknąłem”, ale nawet nie widziałem „bzykanej” na oczy.
Proklamując „dzień modlitwy i pokuty” , Episkopat w gruncie rzeczy próbuje tę chamską i – co tu ukrywać – nader korzystną dla sprawców zasadę odpowiedzialności zbiorowej okadzać smrodkiem teologicznym, że to niby powiedziane jest: jeden drugiego brzemiona noście”. Owszem – jest tak powiedziane, ale myślę, że odnosi się to raczej do nieszczęść przez nieszczęśnika niezawinionych, a nie gwoli zapewnienia bezkarności łajdakom. Tymczasem mieści się to w ciągu pewnego tragicznego permisywizmu. Na udokumentowane informacje o tajnej współpracy hierarchów i księży z SB kierownictwo Kościoła katolickiego w Polsce zareagowało nie tylko zagadkową wyrozumiałością , ale nawet deklaracjami o potrzebie „zabetonowania” archiwów IPN. Jeśli jedno łajdactwo – bo chyba tajną współpracę z SB po 1956 roku można nazwać łajdactwem – zostało potraktowane z taką pobłażliwością, to nic dziwnego, że została ona przez wielu odczytana jako przyzwolenie na następne łajdactwa – nawiasem mówiąc, w wielu przypadkach wiążących się jedno z drugim.
Ale na tym nie koniec, bo „dzień modlitwy i pokuty” jest potężnym wsparciem przez Episkopat przemysłu molestowania. Polega on na tym, że rzeczywiste i rzekome ofiary seksualnych nadużyć, coraz częściej czynią sobie z tego źródło dochodów, a w zyskach z cudzego nierządu – to znaczy – z nierządu sprawców – uczestniczą również prawnicy, zarówno z kancelarii adwokackich, jak również - jak podejrzewam – z niezawisłych sądów. Fundamentem tego przemysłu jest intensywna propaganda „traumy”, jaką dożywotnio znoszą ponoć osoby „bzykane” we wczesnej młodości, albo nawet i później – jak to ma miejsce w przypadku dam uczestniczących w ruchu „mee too”. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, bo w końcu każdy jakoś zdobywał eksperiencję w dziedzinie „bzykania”; jedne doświadczenia bywały udane, a inne – skrajnie nieudane. To rzecz normalna, ale czy to jest powód, by demonstrować przed całym światem całkowity rozpad osobowości? Przecież tysiące ludzi przeżywały autentyczne traumy i to znacznie poważniejsze, niż „bzyknięcie” - na przykład udział w krwawych bitwach, aresztowaniach, pobyt w obozach koncentracyjnych i łagrach, ciężkie śledztwa połączone z torturami, więzienie, czy trwające latami prześladowania, albo wreszcie – brutalne i masowe gwałty podczas choćby Powstania Warszawskiego, czy podczas wkroczenia Armii Czerwonej na terytorium Rzeszy – ale osobowości im się od tego nie rozpadały, przeciwnie – zdecydowana większość tych ciężko doświadczonych ludzi potrafiła wrócić do tak zwanego normalnego życia i to w dodatku – bez pomocy psychologów, którzy za ciężkie pieniądze nie wypytywali ich, czy nie śnią im się ołówki, ani o inne rzeczy. Tymczasem teraz mamy do czynienia z coraz większą rzeszą mazgajów, którzy bez pomocy psychologa nie potrafią nawet wyjść za potrzebą. Trudno byłoby to zrozumieć, gdyby nie pieniądze – bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na tym właśnie opiera się przemysł molestowania, któremu Episkopat, ustanawiając 28 lutego „dzień modlitwy i pokuty”, nadaje pozór sankcji teologicznej.
Wróżymy z fusów
Wprawdzie jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale na jakichś zwiastunach trzeba skupić uwagę, bo w przeciwnym razie można nadejście wiosny przeoczyć. Skoro tak trzeba postępować nawet w ramach nieubłaganej walki z wrogim klimatem, to cóż dopiero przy wróżeniu z fusów po kawie politycznej przyszłości naszego bantustanu? Do niedawna było tak: obóz „dobrej zmiany” tworzyła polityczna ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, które – podobnie jak inne stronnictwa, to znaczy – Ruskie i Pruskie – ukształtowało się na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy to funkcjonariusze dawnej komunistycznej bezpieki poszukali asekuracji, przechodząc na służbę do naszych Przyszłych Sojuszników, to znaczy Niemiec, Ameryki i bezcennego Izarela, a ci którzy nie znali języków, albo nie potrafili przeciąć pępowiny, pozostali przy ruskim GRU. Więc obóz „dobrej zmiany” tworzyła ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego z satelitami, uwodząc swoich wyznawców na „patriotyzm”, a w kontrze do niej pozostawał obóz zdrady i zaprzaństwa, czyli ekspozytura Stronnictwa Pruskiego, która z kolei uwodzi swoich wyznawców na „nowoczesność”, cokolwiek by to miało znaczyć. Z punktu widzenia starych kiejkutów, którzy te wszystkie stronnictwa tworzą, taka sytuacja była idealna, bo pozwalała skupić uwagę, a także rozhuśtywać emocjonalnie opinię publiczną zarówno w jedną, jak i w drugą stronę wokół spraw drugorzędnych, podczas gdy w otaczającym polityczną arenę półmroku, mogli oni bez zwracania niczyjej uwagi pasożytować na naszym nieszczęśliwym kraju tak samo, jak za pierwszej komuny. Podmianki na stanowisku lidera politycznej sceny następowały w zależności od tego, pod czyją kuratelę dostawał się nasz nieszczęśliwy kraj. Kiedy po „resecie” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, dokonanym przez prezydenta Obamę 17 września 2009 roku i po proklamowaniu 20 listopada 2010 roku w Lizbonie „strategicznego partnerstwa Rosja-NATO”, Polska dostała się pod kuratelę „strategicznych partnerów”, czyli Niemiec wspomaganych przez Rosję, w sierpniu 2012 roku została w Warszawie podpisana deklaracja o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim – bo jużci; skoro całe NATO siedzi w strategicznym partnerstwie z Rosją, to Polska nie może przecież Rosji podskakiwać - a 28 listopada 2011 roku Książę-Małżonek złożył w Niemczech „hołd berliński”, to znaczy – dał wyraz oczekiwaniu na przepoczwarzenie się Unii Europejskiej w „prawdziwą federację”, to znaczy – żeby Niemcy nie popadły w Europie w „bezczynność”. Niemcom oczywiście takich rzeczy nie trzeba dwa razy powtarzać i wydawało się, że od tej pory cęgi niemiecko-rosyjskiego partnerstwa będą się wokół Polski już tylko zaciskać. Ale fortuna vadriabilis Deus mirabilis, co się wykłada, że Bóg wszechmocny, a szczęście zmienne. Prezydent Obama poczuł się wykiwany w Syrii przez zimnego ruskiego czekistę Putina i z tej irytacji wysadził w powietrze lizboński porządek polityczny, ufundowany na strategicznym partnerstwie NATO-Rosja, zapalając jesienią 2013 roku zielone światło dla politycznego przewrotu na Ukrainie. Oznaczało to zresetowanie „resetu” z 2009 roku i powrót Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy, a to oznaczało, że spod kurateli strategicznych partnerów, Polska ponownie przechodzi pod kuratelę amerykańską. W tej sytuacji było oczywiste, że musi nastąpić podmianka na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej i w rezultacie straszliwego spisku kelnerów podmianka nastąpiła w roku 2015, kiedy to prezydentem został Andrzej Duda, a PiS wygrało wybory do Sejmu i utworzyło rząd. Ale Niemcy, tak wymownie zachęceni „berlińskim hołdem” Ksiącia-Małżonka nie chcieli zrezygnować z wpływów w naszym bantustanie, toteż od początku roku 2016, próbują te wpływy odzyskać, a to w drodze walki „o demokrację”, a to poprzez walkę „o praworządność”, a wreszcie – ekscytując „rewolucję macic”, w ramach której pani Marta Lempart jeździła do Donalda Tuska, faworyta Naszej Złotej Pani, po wskazówki. Ale i stare kiejkuty, które wcześniej akomodowały się do kurateli strategicznych partnerów zrozumiały, że Polska tym razem chyba na dobre wróciła pod kuratelę amerykańską, zaoferowały swoje usługi Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, podczas Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Most”18 czerwca 2015 roku, w której obok przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii z Polski, wzięli również udział ważni ubecy z Izraela. Wszystko wskazuje, iż Amerykanie wciągnęli starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”, bo to dawało im w naszym bantustanie jeszcze większe możliwości. Toteż korzystali z nich bez skrępowania, sztorcując tubylczy rząd „dobrej zmiany” przy byle okazji, albo za pośrednictwem Departamentu Stanu, albo nawet za pośrednictwem pani Żorżety.
Ale – jak powiadał Aleksander Fredro w słynnym poemacie o królewnie - „nie tak prędko baśń się baje” - bo rewolucja komunistyczna w międzyczasie wykonała w Ameryce milowy krok do przodu. Nowa, rewolucyjna ekipa, na fasadzie której tamtejsza żydokomuna dla zmylenia przeciwnika postawiła starowinę Józia Bidena, upatrzyła sobie nowego kandydata na jasnego idola dla naszego bantustanu w osobie pana Szymona Holowni, którego na tubylczym terenie pilotuje dyskretnie pan Michał Kobosko – przedtem członek wpływowego waszyngtońskiego think-tanku pod nazwą Rady Atlantyckiej, w której zasiadają i wojskowi i bezpieczniacy i Goldmany-Sachsy i inni pierwszorzędni fachowcy. W tej sytuacji stare kiejkuty doszły do wniosku, że trzeba chyba kończyć eksperyment z Platformą Obywatelską zwłaszcza, że pod kierownictwem Wielce Czcigodnego posła Pupki i niedoszłego prezydenta Rafała Trzaskowskiego, udowodniła ona na oczach całej Polski swoją impotencję programową. Z kolei PiS, jakby nie zauważyło, że „obróciła się z hukiem scena obrotowa” i klucz, z którego ugrupowanie Naczelnika Państwa ćwierkało w czasach Donalda Trumpa, został zastąpiony całkiem innym kluczem, do którego żadna PiS-owska dziurka chyba już nie pasuje. Poza tym proklamowana w ubiegłym roku epidemia, nie chce się skończyć, tylko ciągnie się i ciągnie, doprowadzając do stopniowego demolowania gospodarek poszczególnych bantustanów – a skutki tej demolki będą uderzały w rządy, to chyba jasne? Toteż pan Hołownia został przez Naszego Najważniejszego sojusznika zawczasu przygotowany na nowego przywódcę naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, między innymi dlatego, że „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. Pan Szymon zaczyna tedy wyciągać jednego po drugim parlamentarzystów z obozu zdrady i zaprzaństwa, dzięki czemu uciułał już ich wystarczająco na koło poselskie. Z kolei obóz „dobrej zmiany” za sprawą pobożnego posła Gowina, co to już z niejednego komina wygartywał, też przeżywa paroksyzmy, które albo zakończą się wesołym oberkiem, to znaczy – przeciągnięciem przez Naczelnika Państwa posłów „Porozumienia” - bo tak nazywa się polityczny gang pobożnego posła Gowina” - do PiS, albo rząd może utracić większość parlamentarną. Nie musi to oznaczać przejęcia rządów przez obóz zdrady i zaprzaństwa, bo nie wiadomo, czy byłby on w stanie alternatywny rząd utworzyć, ale jeśli nawet nie, to Naczelnik Państwa w takiej sytuacji skazany byłby już tylko na administrowanie pogłębiającym się kryzysem. Z punktu widzenia doskonałych doradców pana Hołowni to prawdziwy dar Niebios, bo coraz lepiej widoczna impotencja obozu zdrady i zaprzaństwa musi skłonić starych kiejkutów do rozmontowania tej formacji, a PiS prędzej czy później wywróci się na skutkach lockdownu. W tej sytuacji niedobitki zarówno z jednej, jak i drugiej strony, przeszłyby pod sztandary pana Szymona, dzięki temu Nasz Najważniejszy Sojusznik miałby tutaj nową polityczną ekspozyturę swojego Stronnictwa, a naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu nie pozostawałoby nic innego, jak tylko się w tym podstawionym jasnym idolu zakochać.
Gdybyśmy zlikwidowali telewizję publiczną…
Q&A#174, pytania i odpowiedzi: gdybyśmy zlikwidowali telewizję publiczną, mielibyśmy pluralizm! - o tym, czy nie warto by wyjść z inicjatywą ustawodawczą dotyczącą likwidacji telewizji publicznej w ogóle, także o tym, czy przynależność Polski do UE jest niezgodna z art. 13. Konstytucji RP, który zakazuje istnienia organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, o tym, dlaczego profesor Koneczny zalicza Niemcy do cywilizacji bizantyjskiej, a nie łacińskiej, o Andrzeju Celińskim, o tym, jaki papież był największym darem dla Kościoła, a który największą zgubą i co sądzi o twórczości Teodora Jeske-Choińskiego, o tym, jak może zachować się Putin w obliczu koncepcji Wielkiego Resetu i Nowego Ładu, jak ocenia obecną Unię Polityki Realnej i o jakich trzech sprawach, które dotąd nie zostały wyjaśnione bądź ujawnione, chciałby dowiedzieć się prawd, o tym, jak dużą rolę odgrywa w tworzeniu państwa poważnego energia i jej źródło i czy istnieje lobby polskie, które promowałoby korzystne rozwiązanie dla Polski w kwestii energetyki
Michalkiewicz, mam pana dość!
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi między innymi o sfałszowanych wyborach w 1947 roku w Polsce, demokracji, innych wyborach w powojennej Polsce, karze chłosty (czy jest za wprowadzeniem jej do polskiego kodeksu karnego), a także ustawie 1066.
© Stanisław Michalkiewicz
18-21 lutego 2021
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
18-21 lutego 2021
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz