WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Rząd dławi egzaminy przed stosunkiem na Walentynki; okupanci zakazują amantadyny

Egzaminy przed stosunkiem


      „Faszyzm nie przejdzie przez to łoże; ja się z faszyzmem nie położę” - deklarowała Bonja, bohaterka nieśmiertelnego poematu „Bania w Paryżu”, autorstwa Janusza Szpotańskiego. Bonja tak naprawdę nazywała się Zosia i urodziła się w dworku na Wołyniu. Kiedy miała 16 lat wybuchła wojna. Do dworku wpadła sotnia Kozaków, którzy wymordowali domowników, zaś ją zgwałcili trzystukrotnie. Udało się jej nawet uciec po tym wszystkim do Polski, ale na skutek tamtych przeżyć, prześladował ją potworny głód seksualny. Z Warszawy wyjechała do Paryża w nadziei, że tam dozna ukojenia, ale gdzie tam! Chociaż przeprowadzała rozmaite eksperymenty, po każdym była aliene. „Potem biedaczce się zdawało, że jeden na raz, to za mało, więc sprowadziła stu gauchystów, strasznych brodaczy, terrorystów i buszowała w jej pościeli banda kudłatych gwałcicieli. Lecz gdy odeszli rzucać bomby, znowu Entfremdung und Lustgier, jak dwie powietrzne, wielkie trąby, w piekielny ją wtrącały wir.”

      Opowiadam o tym wszystkim, bo oto okazuje się, że Strajk Kobiet przybiera formy, które mogą wymknąć się spod nadzoru Biura Politycznego pani Marty Lempart – jak to bywa z inicjatywami oddolnymi. Jak pamiętamy, za pierwszej komuny obowiązywała doktryna centralizmu demokratycznego, z której doktoryzowało się i habilitowało bardzo wielu mądrali. Co to było, ten centralizm demokratyczny – nikt dokładnie tego nie wiedział, bo wszystko zależało od aktualnej linii partii – ale gdzieś tam tłukło się przeświadczenie, że chociaż w państwie jest dyktatura proletariatu, to w samej partii panuje coś w rodzaju demokracji wewnątrzpartyjnej. Ale i to złudzenie prysło w roku 1981, kiedy to zaczęły powstawać tzw. „struktury poziome”, czyli porozumienia między organizacjami partyjnymi z pominięciem szczebli hierarchicznie wyższych. Biuro Polityczne zaczęło te struktury energicznie zwalczać i chyba jeszcze przed stanem wojennym zostały one zlikwidowane, a w stanie wojennym ich uczestnicy zostali umieszczeni w izolatorach, podobnie jak elementy antysocjalistyczne. Tedy również wspomniane inicjatywy oddolne mogą zachwiać władzą Biura Politycznego Strajku Kobiet.

      A inicjatywa oddolna przybrała postać pytania, jakie postawiła aktywistkom płci obojga osoba podpisująca się jako „ścierka ACAB”: „mam pytanie do bab; załóżmy, że poznajecie chłopaka i rozmawia wam się super, ale okazuje się, że jest konfederatą i to jest sprzeczne z waszymi poglądami – czy jest to dla was powód zerwania znajomości?” Pytanie wywołało oczywiście ogromny rezonans, bo sięga najtwardszego – jeśli można tak powiedzieć – jądra kobiecości. Wprawdzie pytająca „ścierka” tego expressis verbis nie wyraziła, ale można się domyślić, że w gruncie rzeczy chodzi o to, czy takiego jegomościa, który zdekonspirował się ze swoimi sympatiami do Konfederacji, można dopuścić do sanktuarium swego ciała. Toteż i odpowiedzi są kategoryczne: „tak, absolutnie. To, że chłopak w jakikolwiek sposób sympatyzuje z konfederacją, świadczy o jego braku dojrzałości i szacunku dla drugiego człowieka (…). Tak, nawet jako tylko kolega, bo popierając „tylko” ich plan gospodarczy, to głosując na nich wspiera cały ich plan, a no sorry nie jestem za katolickim państwem, w którym kobiety i mniejszości nie mają praw. (…) Popieranie konfy wyklucza jakąkolwiek dozę, sama nie wiem, jak to dobrze nazwać, bycia ogarniętym. Niezależnie czy dla gospodarki, czy jest po prostu otwartym faszolem, w jednej i drugiej opcji, ma w głębokim poważaniu prawa człowieka” - twierdzi komentatorka „Joasia”.

      Przytaczam te komentarze, by pokazać, jak młode lewactwo ma nasrane w głowach. Autorzy komentarzy najwyraźniej nie mają pojęcia, o czym mówią. Na przykład „faszyzm”, którym, jako epitetem, szafują przy każdej okazji. Twórca faszyzmu, Benito Mussolini, sformułował jego istotę w krótkich, żołnierskich słowach: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu.” Wynika z tego, że poza „państwem” nie ma, ani nie może być żadnego życia. Poza państwem, a więc – czym konkretnie? Ano – poza ramami wyznaczonymi przez biurokrację, która w praktyce reprezentuje „państwo”. Tymczasem Konfederacja dąży do odbiurokratyzowania państwa, co automatycznie powiększyłoby obszar wolności. Ale to najwyraźniej przekracza możliwości umysłu, może nie tyle ludzkiego, co umysłu gówniarzerii, która – jak by to powiedział jednoroczny ochotnik z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” - „nie wie nawet, że kąt padania równa się kątowi odbicia”. Takie są jednak rezultaty państwowego systemu edukacyjnego, w którym „uczy Marcin Marcina”, a nawet gorzej – bo klimakteryczne durnice zaszczepiają swoje urojenia powstałe wskutek uderzeń do głowy, całym pokoleniom młodzieży, która myśli, że to wszystko naprawdę.

      Ale porzućmy te jeremiady, a w zamian zwróćmy uwagę na konsekwencje tej nowej mody wśród gówniarzerii. Pierwszym rezultatem musi być jeszcze większe sformalizowanie życia seksualnego. Skoro bowiem taka jedna z drugą panienka do sanktuarium swego ciała będzie dawać przystęp jedynie nosicielom słusznych poglądów, to zanim oboje się rozbiorą i oddadzą spółkowaniu, musi najpierw przeegzaminować abszyfikanta z wyznawanej ideologii i sympatii politycznych. Taki egzamin może potrwać, bo egzaminowany, wyczuwając o co chodzi, może – po pierwsze – się konspirować, albo – po drugie – udzielać odpowiedzi wymijających, z których trudno będzie wydedukować, co taki jeden z drugim naprawdę myśli. Żeby tedy nie tracić czasu, Judenrat „Gazety Wyborczej”, który, zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego, pilotuje „rewolucję macic”, będzie musiał przygotować podręczną instrukcję, jak delikwentów przesłuchiwać, by z jednej strony przejrzeć takiego na wylot, ale z drugiej – by go nie zniechęcić do kontynuowania bliskiego spotkania III stopnia. To bardzo delikatna operacja, o czym świadczy przypadek pani Sobańskiej. Wypytywana przez Juliana Klaczkę, który tak naprawdę nazywał się Jehuda Lejb, kim była tajemnicza „D.D”, której Adam Mickiewicz dedykował erotyki, odparła, że „Bogini Dyskrecja” nie pozwala jej na ujawnienie osoby, ale na pocieszenie może opowiedzieć, jak to między nimi „nie doszło”. Otóż „młody człowiek” - jak nazywała Mickiewicza – któregoś wieczoru był pewny, że tym razem „dojdzie” i na tę intencję wysmarował sobie włosy pomadą. Kiedy pochylił się nad omdlewającą już „D.D” - kontynuowała hrabina Sobańska – „zaleciało od niego zapachem nieznośnie taniego gatunku pomady, co MNIE po prostu zniechęciło.” Żeby tedy lewicowe damy w życiu wypełnionym walką o socjalizm nie czerpały wiadomości o mężczyznach wyłącznie z atlasu anatomicznego, Judenrat powinien przygotować coś w rodzaju modnego za pierwszej komuny „Flirtu Towarzyskiego”, to znaczy ponumerowanych kompletów kartoników, przy pomocy których obwąchująca się para mogłaby prześwietlić się na wylot, nie wychodząc z konwencji flirtu. Tak to było za komuny, kiedy to komsomolec uwodził komsomołkę wyznaniem: „ja liubliu tiebia, kak swoju maszinu!”



Na „walentynki”


      „Pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą” - twierdził nie bez goryczy poeta. Niestety papuzia tradycja okazała się silniejsza niż złe, a nawet tragiczne doświadczenia, jakie stały się udziałem Polski, w ostatnich 300 latach. Kiedyś, to znaczy - w okresie transformacji ustrojowej – było to może nawet bardziej zrozumiałe niż dziś, bo ludzie, którym agonia pierwszej komuny dała się we znaki, odczuwali potrzebę odreagowania, a najlepszą i najłatwiejszą jego formą, wydawało im się naśladowanie wszystkiego, co było akurat modne na Zachodzie. W rezultacie forsowania tego imitatorstwa przez media, doszło do importowania do Polski idiotycznego „święta” pod nazwą halloween, które przypada tuż przed 1 listopada, kiedy w Kościele katolickim obchodzony jest dzień Wszystkich Świętych. Akurat wtedy młode snoby przebierają się za żywe trupy, czarownice i potwory i odprawują jakieś obrzędy. Popularne są one zwłaszcza wśród młodych ludzi pochodzących ze środowisk lewicowych. Jest w tym pewna logika, bo katolickie święto Wszystkich Świętych polega na upamiętnieniu wszystkich ludzi zbawionych. Jak w swoim czasie wyjaśniał to nieżyjący już ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, polskie słowo „błogosławiony” nie oddaje istoty rzeczy tak, jak francuskie określenie: „bien heureux”, które oznacza: bardzo szczęśliwy. Ludzie normalni, kochający swoich rodziców, czy w ogóle – przodków – chcieliby myśleć o nich właśnie jako o ludziach „bardzo szczęśliwych”, więc nic dziwnego, że starają się uczcić ich pamięć z szacunkiem i miłością. Problem z młodymi potomkami rodzin lewicowych jest taki, że w przeważającej większości ich przodkowie nie przynoszą im zaszczytu z powodu swoich zbrodni, w najlepszym razie – łajdactwa. Trudno w tej sytuacji uważać ich za „bardzo szczęśliwych”, zwłaszcza również ze względu na upowszechnione w tych środowiskach przekonanie, że ludzie nie mają duszy. Tak na przykład uważa podobno Aleksander Kwaśniewski, a któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od niego? Toteż trudno się specjalnie dziwić, że moda na przebieranie się za żywe trupy, czarownice, czy potwory, przyjęła się tak łatwo i bezrefleksyjnie właśnie w tych środowiskach, które zresztą są w tym kierunku ekscytowane przez pierwszorzędnych fachowców od masowej wyobraźni, zatrudnionych przy promowaniu rewolucji komunistycznej. Tym właśnie tłumaczę sobie wciąganie w te „nowe, świeckie tradycje” nieświadomych rzeczy uczniów szkół podstawowych, w których Francuska Partia Komunistyczna prowadziła „robotę” jeszcze w latach 70-tych.

      Ale halloween nie jest jedyną świecką tradycją importowaną z Zachodu. Drugą są „walentynki”, prezentowane jako „święto zakochanych”, ale tak naprawdę – jako komercyjne stręczenie rui i porubstwa. Przekaz jest prosty: co robią zakochani? Co za głupie pytanie; wiadomo – kochają się. To znaczy – spółkują ze sobą, tego dnia – szczególnie intensywnie. Dodatkowej komplikacji dostarcza „walentynkom” okoliczność, że „kochać się” muszą w tym dniu nie tylko pary różnopłciowe, ale również – jednopłciowe – żeby nie poczuły się „wykluczone”, czy „stygmatyzowane”. Ta ocierająca się o wyuzdanie atmosfera udziela się również osobom młodym, które do niedawna, to znaczy – jeszcze 30-40 lat temu – dopiero zaczynały interesować się różnicą płci. W rezultacie moment inicjacji seksualnej następuje dzisiaj znacznie wcześniej, czemu sprzyja presja na „edukację seksualną”, której z dużym emocjonalnym zaangażowaniem poświęcają się zwłaszcza osoby z tak zwaną „przeszłością”, które „miłowały wiele” w zamian za różne rekompensaty – również finansowe.

      Niedawno mój – pozwolę sobie tak nazwać mego korespondenta – Honorable Correspondant – opisał mi przygodę jego 13-letniej wnuczki, która trafiła do szpitala Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, gdzie została ulokowania w sali z trzema swoimi równolatkami. Chyba nawet nie spytały jej o imię, czy nazwisko, tylko o to – jakiej jest „orientacji” i czy chodzi na „Strajk Kobiet”, bo – jak zadeklarowały - „my chodzimy”. Na demonstracjach organizowanych przez to towarzystwo, pewnie wykrzykują, żeby „jebać” i „wypierdalać” - a byłoby niegrzecznie przypuszczać, że nie wiedzą, o czym krzyczą. Wygląda na to, że są w tej dziedzinie dostatecznie wydeukowane, prawdopodobnie nie tylko w zakresie rewolucyjnej teorii, ale i rewolucyjnej praktyki. Myślę, że właśnie z tego powodu tak emocjonalnie domagają się „aborcji na żądanie” - oczywiście na koszt podatników – bo ich dobiegaczom rodzice mogliby kosztów aborcji nie sfinansować. Emocjonalne zaangażowanie w tej sprawie dam starszych, które Boy-Żeleński nazywał: „stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał, a nigdy nie był człowiekiem”, tłumaczę ich sympatyzowaniem, a być może nawet wynajęciem przez promotorów rewolucji komunistycznej, którzy są zainteresowani demoralizacją w skali masowej, dzięki czemu proces przerabiania historycznych narodów na „nawóz historii” może być łatwiejszy.

      Skoro jednak tak się sprawy mają, to między bajki musimy włożyć rzewne opowieści o „traumach”, jakich rzekomo doświadczają młode, na przykład 13-letnie panienki, po tak zwanym „upadku”, czyli pobzykaniu się z rówieśnikami, czy też panami starszymi – jak to ma miejsce w przypadku tzw. „galerianek”. Wprawdzie całe zastępy psychologów z jednej strony prawią o tych „traumach”, ale dlatego, że wtedy mają pretekst, by takie panienki terapeutyzować, to znaczy namawiać, by im opowiadały, czy przypadkiem nie śnią im się ołówki, albo na przykład – szafa. Jak zauważył Antoni Słonimski, sen o szafie tak naprawdę oznacza damskie części intymne i odwrotnie – jak komuś śnią się wspomniane części, to oznacza to szafę. Tak w każdym razie twierdzi psychoanaliza, a nie muszę dodawać, że psychologowie nie robią tego wszystkiego za darmo.

      Ale rzewne opowieści o tych straszliwych „traumach”, to zaledwie wstęp do samej rzeczy, to znaczy – przemysłu molestowania. Dla potrzeb tego przemysłu konieczne jest przyjęcie założenia, że 13-latki są niewinne do tego stopnia, że do stanu onieprzytomnienia może doprowadzić je nawet tak zwany „zły dotyk”. Jak to jest możliwe w sytuacji, kiedy już od przedszkola faszerowane są „edukacją seksualną” przez osoby dysponujące bogatym doświadczeniem praktycznym – tajemnica to wielka - chociaż pewne światło rzuca na nią aktywność rozmaitych fundacji, jak na przykład „Nie bzykajcie się”, czy jakoś tak, które specjalizują się w wydobywaniu szmalu zarówno z dziewczęcych, jak i młodzieńczych intymności – oczywiście z pomocą niezawisłych sądów, które - jak przypuszczam – też dostają z tego swoją dolę.



Okupanci zakazują amantadyny


      Nasi Umiłowani Przywódcy, podobnie, jak Umiłowani Przywódcy innych narodów, cierpliwie i metodycznie ograniczają wolność swoich poddanych – oczywiście za parawanem „demokracji”, która jest tylko takim ersatzem wolności. Żeby się o tym przekonać, wyobraźmy sobie, że tak się złożyło, iż wszyscy posłowie na Sejm urodzili się w latach parzystych. To się przecież może zdarzyć. I kiedy zorientowali się w sytuacji, przez aklamację uchwalili ustawę stanowiącą, że majątek obywateli urodzonych w latach nieparzystych podlega konfiskacie i przekazaniu obywatelom urodzonym w latach parzystych. Z punktu widzenia demokracji wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ustawę przez aklamację uchwalił Sejm w ramach swoich kompetencji. Kryteria przyjęte w ustawie są obiektywnie istniejące i łatwo sprawdzalne. A jednak czulibyśmy, że coś tu nie jest w porządku. Dlaczego? Dlatego, że ta ustawa byłaby sprzeczna przynajmniej z dwoma prawami naturalnymi, to znaczy – w wolnością i własnością. Porządek praw naturalnych nie poddaje się żadnemu glosowaniu i jest, a przynajmniej powinien być hierarchicznie wyższy od porządku demokratycznego, ponieważ jest pierwotny względem państwa, a jego fundamentem są nieusuwalne właściwości natury ludzkiej: życie, zdolność do świadomego wybierania i zdolność do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim. Tych właściwości nie ustanowiła żadna władza, toteż żadna władza nie może ludzi ich pozbawić. Owszem – może utrudniać im korzystanie z naturalnych praw, ale wtedy mamy do czynienia z tyranią. Wynika z tego, że demokracja może przekształcić się w tyranię, o ile nie będzie oparta na jakimś porządku niedemokratycznym, jak np. porządek praw naturalnych. Zasada demokratyczna głosi bowiem, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, podczas gdy porządek praw naturalnych żadną Liczbą się nie przejmuje.

      Tymczasem współczesna demokracja jest tylko rodzajem parawanu, za którego osłoną biurokracje okupują swoje państwa, w dodatku uzurpując sobie kompetencje kolidujące z prawami naturalnymi. Oto przykład: nikt nikomu nie może zabronić, żeby wyszedł z domu, nabrał w rękę trochę ziemi i ją zjadł. Ale jeśli ta ziemia zostałaby uznana za lekarstwo, to biurokratyczna szajka może nałożyć na to rozmaite ograniczenia – oczywiście pod pretekstem „dobra wspólnego”, bo jakże by inaczej. I właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto biurokratyczna szajka, nazwana „ krajowymi konsultantami medycyny rodzinnej”, we współpracy z inną biurokratyczną szajką, która przyjęła nazwę „Rady Medycznej przy Premierze RP”, wydała zalecenie, w którym czytamy m.in.: „Nie zaleca się stosowania w leczeniu COVID-19 leków o potencjalnym działaniu przeciwwirusowym, charakteryzujących się wątpliwą skutecznością lub o dowiedzionej nieskuteczności, w tym: amantadyny, chlorochiny, hydrochlorochiny, lopinawiru z litomawirem i azytromycyny”. Ciekawe, skąd biurokratyczne szajki wiedzą, że została „dowiedziona” nieskuteczność np. takiej amantadyny, skoro badania nad jej skutecznością w leczeniu COVID-19 jeszcze się nawet nie zaczęły? Tajemnica to wielka, ale spróbujmy uchylić nieco jej zasłonę. Oto padł rozkaz, że jedynym remedium na COVID-19 jest szczepionka wyprodukowana przez koncerny farmaceutyczne, znane z korumpowania lekarzy za pomocą tzw. „grantów”. Narodziło się w związku z tym coś w rodzaju religii szczepionkowej, w którą powinien wierzyć każdy mądry, roztropny i przyzwoity pod rygorem utraty przyzwoitości, albo nawet oskarżenia o herezję, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ponieważ po ogłoszeniu przez pana dra Włodzimierza Bodnara z Przemyśla wiadomości, że przy pomocy amantadyny wyleczył co najmniej tysiąc pacjentów zarażonych zbrodniczym koronawirusem, pod naciskiem opinii publicznej biurokratyczne szajki uzurpujące sobie prawo decydowania o zdrowiu obywateli zostały zmuszone do skierowania tego, używanego od lat leku do „badań” nad jego skutecznością w nadziei, że sprawa ugrzęźnie na miesiące, a nawet lata w jakimś „zespole badawczym”, dzięki czemu nic nie zagrozi szczepionkom, za których skutki producenci nie przyjmują odpowiedzialności. Podobna sytuacja miała miejsce we Francji, gdzie profesor Didier Raoult z Marsylii uzyskiwał bardzo dobre wyniki w leczeniu COVID-19 dzięki stosowaniu znanego od 50 lat leku przeciwko malarii pod nazwą Plaquentil. Po sześciu dniach kuracji ilość wirusa u jego pacjentów spadała do 25 procent, podczas gdy u nieleczonych tym specyfikiem, pozostawała na poziomie 90 procent. Kiedy zrobił się szum, tamtejsza biurokratyczna szajka, żerująca na odcinku ochrony zdrowia, skierowała lek „do badań” w nadziei, że w stosownej komisji ugrzęźnie dotąd, aż wszystkie szczepionki zostaną wstrzyknięte. Plaquentil bowiem ma jedną wadę; w porównaniu ze szczepionkami jest bardzo tani. Nawiasem mówiąc, we francuskiej szajce prawie wszyscy mają znakomite korzenie, co rzuca snop światła na zamiłowanie do szczepionek. Pisze o tym Piotr Witt w książce „Pandemia wielka mistyfikacja, dziennik czasu zarazy”.

      Przypomina to historię z czasów wielkich odkryć geograficznych. Kiedy angielskie statki przekraczały równik marynarze zaczynali chorować; otwierały się stare rany, zęby wypadały z gnijących dziąseł, słowem – załogi dziesiątkował szkorbut. To on właśnie był przyczyną większości ówczesnych katastrof morskich. Po prostu nie miał kto ciągnąć lin i statek był zdany na łaskę fal. Szacuje się, że za panowania Elżbiety na szkorbut zmarło co najmniej 10 tysięcy marynarzy. Początkowo panowała opinia, że na półkuli południowej jest złe powietrze, ale okazało się też, że Opatrzność temu zaradziła, bo owoce cytrusowe, a zwłaszcza – sok z cytryny, działał profilaktycznie. Toteż kiedy eskadra należąca do Towarzystwa Kupców Londyńskich do Handlu z Indiami Wschodnimi – bo tak brzmiała oficjalna nazwa Kompanii Wschodnioindyjskiej - pod dowództwem Jakuba Lancastera który płynął na okręcie flagowym nazwanym przez królową „Scurge of Malice”, czyli Plaga Złośliwości, wyruszyła w rejs na Daleki Wschód, szkorbut przerzedził załogi trzech statków, ale z załogi „Plagi Złośliwości” nie zachorował nikt, bo swoim marynarzom Lancaster dawał do picia sok z cytryny. W 1593 roku sir Ryszard Hawkins sporządził pierwszy opis szkorbutu i wskazał na błogosławione skutki soku z cytryny, a i Lancaster, który każdemu marynarzowi nakazał wypijanie codziennie jednej łyżki cytrynowego soku, swoich spostrzeżeń nie ukrywał, to dopiero 150 lat później doktor Jakub Lindl udowodnił w naukowym traktacie, że Hawkins miał rację. Ale i ten traktat został zlekceważony przez ówczesną biurokratyczną szajkę, która nawet podobnie się nazywała, bo Towarzystwem Medyków i przez Admiralicję na dodatkowe czterdzieści lat, chociaż – jak pisze Kazimierz Dziewanowski w „Brzemieniu białego człowieka”, przyjęcie tego odkrycia do wiadomości „nie wymagało od nich żadnego wysiłku, a tylko przyznania, że ktoś inny miał rację! Bardzo nas to dzisiaj dziwi, ale chyba niesłusznie, bo wystarczy rozejrzeć się wokoło, by dostrzec niemało identycznych przykładów. Pełno jest wciąż na świecie niedocenianych soków z cytryny.”



Rząd dławi bunt przedsiębiorców i fenomen Kaczyńskiego.
Łukasz Szumowski pójdzie siedzieć?





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Wypowiada się między innymi o buncie na Podhalu, Januszu Korwinie-Mikke, Stanisławie Żółtku, Krzysztofie Bosaku, Danielu Obajtku, Łukaszu Szumowskim, Sławomirze Nowaku oraz ruchu 2050 Szymona Hołowni. Mówi ponadto, co sądzi o relacjach Rosja-Chiny, Joe Bidenie, Jarosławie Kaczyńskim, a także rodach Potockich, Czartoryskich, Radziwiłłów i Tyszkiewiczów.




© Stanisław Michalkiewicz
16-18 lutego 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz