WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Po stu latach nowoczesność i kryzys męskości w służbie orgazmu: viagra dla posła Pupki za mgłą tajemnicy orszaku męczenników

Po stu latach – te same błędy! Konstytucja marcowa


      17 marca przypada setna rocznica uchwalenia pierwszej po rozbiorach konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, czyli tak zwanej „konstytucji marcowej”. Mimo wojny z bolszewikami, prace nad nią trwały prawie od początku, to znaczy – od notyfikacji aliantom i innym państwom niepodległości Polski, co Józef Piłsudski, jako Wódz Naczelny, uczynił 16 listopada. W tej depeszy znajdowała się informacja o ustroju politycznym państwa – że mianowicie „państwo polskie powstaje z woli całego narodu i opiera się na podstawach demokratycznych”. Oznaczało to, że Polska przyjmuje ustrój republikański, w którym suwerenem jest „naród”, a reprezentacja narodowa będzie wyłaniana metodą demokratyczną, to znaczy – w drodze głosowania. I prace nad nową konstytucją prowadzone były w tych ramach, co przesądziło o charakterze przyjętych później rozwiązań. Zgłaszane były różne pomysły, ale nie wszystkie zostały przez Sejm Ustawodawczy przyjęte. Na przykład nie został przyjęty postulat koła posłów żydowskich, aby zwarte skupiska obywateli narodowości żydowskiej miały status eksterytorialny. Konstytucja stanęła na gruncie unitarnego charakteru państwa i paradoksalnie – dopiero Niemcy w okresie okupacji podczas II wojny światowej ten postulat w Generalnej Guberni zrealizowani – ale oczywiście po swojemu.

      W ustroju monarchicznym suwerenem jest monarcha, który sam decyduje, w jaki sposób będzie państwem rządził, więc nie ma potrzeby wyłaniania żadnego przedstawicielstwa. Jeśli monarcha będzie chciał, to jakąś „Radę” sobie powoła, a jeśli nie – to nie. W ustroju republikańskim wyłanianie przedstawicielstwa suwerena, jakim jest „naród” staje się jedną z najważniejszych spraw. „Naród” bowiem nie zbiera się jednocześnie w jednym miejscu, a nawet gdyby jakimś cudem się zebrał, to przecież nie przemawia jednym głosem; jedni chcą tego, inni – tamtego – jak na przykład w tej chwili. Czyją wolę uznać za wolę „narodu” - że oto „suweren” przemówił? Deklaracja Józefa Piłsudskiego, głosząca, że państwo jest oparte „na podstawach demokratycznych” przesądzała, iż przedstawicielstwo narodowe będzie wyłaniane w drodze głosowania. Nie jest to bynajmniej jedyny sposób. Równie dobrze można by powoływać przedstawicielstwo narodowe przez losowanie i kiedy przyglądamy się funkcjonowaniu Sejmu i Senatu, a zwłaszcza - poziomowi parlamentarzystów – to wyłanianie przedstawicielstwa narodowego przez losowanie wcale nie wydaje się takie głupie. Gorzej na pewno by nie było. W przypadku losowania mamy bowiem 50 procent szans, że do Sejmu i Senatu dostaną się ludzie na poziomie, podczas gdy stopień tej pewności przy głosowaniu jest – jak się okazuje – zdecydowanie mniejszy. Ale jest jeszcze inny sposób wyłaniania przedstawicielstwa narodowego, mianowicie kooptacja. Istnieje w Europie państwo, bardzo zresztą w świecie szanowane, gdzie rekrutowanie aparatu władzy dokonuje się drogą kooptacji. Chodzi oczywiście o Stolicę Apostolską, gdzie papież osobiście mianuje każdego kardynała i biskupa, a biskup osobiście mianuje każdego księdza, dokooptowując go w ten sposób do stanu duchownego, który od wieków rządzi - obecnie ponad miliardem katolików – i nic złego się nie dzieje. Teraz co prawda podnoszą się w Kościele głosy niezadowolenia – ale jego przyczyną z pewnością nie jest system kooptacji, bo ten istniał właściwie od samego początku. „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” - powiedział Jezus do apostolów, pokazując, że to On jest w Kościele Suwerenem, podczas gdy papież – tylko Jego namiestnikiem.

      Ale w czasie prac nad „konstytucją marcową” metoda demokratyczna w postaci powszechnego głosowania uchodziła dlaczegoś za szczytowe osiągnięcie Ludzkości, podczas gdy nietrudno wskazać na prozaiczne źródło takiego przekonania. Zrodziło się ono z powszechnego obowiązku służby wojskowej; skoro każdy musi ryzykować życie z powodu takiej czy innej polityki państwa, to każdy powinien mieć wpływ na jej kształtowanie. Dlatego właśnie kobiety uzyskały prawa wyborcze tak późno. Czy jednak powszechny obowiązek służby wojskowej jest aby rozwiązaniem bezdyskusyjnym? Wydaje się, że nie, a skoro tak, to i zasadność metody demokratycznej wcale nie jest taka oczywista. Ale każda epoka ma swoje gusła, a nasza ma akurat fioła na punkcie demokracji. W ramach tego ogólnego fioła, jest oczywiście fioł szczególny, w postaci tak zwanego „pięcioprzymiotnikowego” prawa wyborczego. Musi ono być powszechne, to znaczy, że w zasadzie każdemu przysługuje prawo wybierania i bycia wybieranym. Musi ono być równe, to znaczy, że każdemu przysługuje jeden głos i że siła każdego głosu jest taka sama. Nie zawsze tak było i na przykład w Cesarstwie Austriackim funkcjonował tzw. system kurialny, polegajacy na tym, że wprawdzie każdy miał prawo głosu, ale siła tych głosów nie była jednakowa. Na przykład siła głosu wyborcy z pierwszej kurii wielkiej własności, była zdecydowanie silniejsza od siły głosu wyborcy z kurii piątej – kurii powszechnego głosowania. Dalej głosowanie musi być bezpośrednie, to znaczy, że każdy głosuje osobiście. Ale wybory prezydenckie w Ameryce są pośrednie, bo prezydenta wybierają tzw. elektorzy, którzy tylko siłą tradycji oddają głos na kandydata, który w ich stanie wygrał. Wybory muszą też być tajne, co wzbudza rozmaite wątpliwości, bo jeśli już ktoś chce wpływać na politykę państwa, to niechże się nie wstydzi swoich politycznych preferencji. I wreszcie – musi być proporcjonalne, to znaczy – rozdział mandatów w okręgach wyborczych następuje propporcjonalnie do liczby głosów uzyskanych przez faworytów poszczególnych politycznych gangów. Ma to rozmaite, przeważnie negatywne konsekwencje. Po pierwsze – okręgi wyborcze muszą być wielomandatowe, bo jednego mandatu nie da się proporcjonalnie podzielić. Po drugie - od razu powstaje problem, w jaki sposób przeliczać głosy na mandaty. Na przykład u nas obowiązuje system d`Hondta, od nazwiska belgijskiego matematyka, który go wynalazł. Polega on na tym, że liczbę głosów oddanych na poszczególne listy w okręgu dzielimy przez następujące po sobie kolejno liczby całkowite dotąd, aż suma uzyskanych w ten sposób ilorazów będzie pokrywała się w liczbą mandatów w okręgu. Trochę to skomplikowane, ale efekt zastosowania systemu d`Hondta jest taki, że silne ugrupowania biorą wszystko, kosztem ugrupowań słabych, co jest podobne do ewanglicznej wskazówki, że temu, co ma, będzie dodane, a temu, co nie ma, odbiorą i to, co ma. Jest to naturalnie odejście od „czystej” zasady proporcjonalności, podyktowane pragnieniem uniknięcia parlamentu nadmiernie rozdrobnionego, który nie tylko jest znacznie mniej przewidywalny od na przykład – dwupartyjnego – ale w dodatku trudniej jest wtedy stworzyć stabilną podstawę polityczną dla rządu – co jest konieczne w systemie parlamentarno-gabinetowym, jaki u nas mamy. Toteż w obowiazującej ordynacji wyborczej są zastosowane wynalazki, które co najmniej wypaczają zasadę proporcjonalności w postaci tzw. „klauzuli zaporowej” i właśnie – systemu d`Hondta.

      Konstytucja marcowa zatwierdziła zasadę proporcjonalności, co zapoczątkowało tak zwaną „sejmokrację” z rozpanoszonymi posłami, którzy spychali kraj ku anarchii. Rząd nie panował nad sytuacją, bo samo jego istnienie zależne było od humoru posłów, więc zasadą rządzenia musiała w tych warunkach stać się korupcja – co zresztą mamy i teraz. Nie mógł nad tym zapanować też prezydent, bo twórcy konstytucji obawiali się, że po ten urząd sięgnie Piłsudski, więc na wszelki wypadek pozbawili prezydenta wszelkiej realnej władzy. Tego stanu rzeczy nie można było przeciągać w nieskończoność, toteż w maju 1926 roku nastąpił przewrót wojskowy, w efekcie którego Sejm został zmuszony do przyjęcia tzw. „noweli sierpniowej”, na podstawie której prezydent zyskał prawo rozwiązywania Sejmu oraz wydawania rozporządzeń z mocą ustawy. Ciekawe, że konstytucja z 1997 roku poszła tropem konstytucji marcowej. Wprawdzie prezydent nie jest wybierany przez Zgromadzenie Narodowe – jak było wtedy – tylko w powszechnym głosowaniu, więc ma bardzo silną legitymację demokratyczną – ale władzy nie ma, bo ta przysługuje premierowi, który nie może nawet marzyć o tak silnej legitymacji demokratycznej, jaką ma prezydent. Dlaczego tak się stało – tajemnica to wielka, więc musimy wybrać między możliwościami: albo „banda czworga” której przypisuje się autorstwo tej konstytucji, to znaczy – Aleksander Kwaśniewski, Tadeusz Mazowiecki, Ryszard Bugaj i Waldemar Pawlak, ze strachu przed ewentualnym powrotem Kukuńka, na wszelki wypadek pozbawili prezydenta władzy, czy też ktoś im takie rozwiązanie przyjąć nakazał, albo wreszcie – że byli durniami, co wprawdzie jest przypuszczeniem niegrzecznym, ale wykluczyć go przecież nie można. Ciekaw jestem, czy w tej sytuacji czeka nas jakiś przewrót. Obawiam się, że na to liczyć nie można, bo nasza niezwyciężona armia nigdy by się na coś takiego nie odważyła.

Nowoczesność w służbie orgazmu


      Co my, biedni felietoniści, byśmy zrobili bez naszych Czytelników? Nie tylko czytają nasze felietony, ale też wspierają nas nie tylko pomocą, ale i radą. I oto właśnie jeden z nich zgłosił mi pomysł racjonalizatorski do mojego pomysłu racjonalizatorskiego w sprawie stworzenia kobietom państwowych gwarancji powszechnego prawa do orgazmu. Słuchając jego propozycji zrozumiałem, że niestety jestem już człowiekiem starej daty, który z trudem, o ile w ogóle, może nadążyć za nieubłaganym postępem. Objawiło się to właśnie w moim pomyśle racjonalizatorskim, który polegał na tym, by w ramach wspomnianych gwarancji utworzyć specjalne, quasi-wojskowe bataliony, gdzie każda dama mogłaby zostać usatysfakcjonowana według swoich najskrytszych fantazji. Wymagałoby to wybudowania w ramach programu „Mieszkanie plus” również gęstej, ogólnokrajowej sieci obiektów quasi-koszarowych, ale – już tam architekci zrozumieją, o co mi chodzi – z dużą dawką romantyzmu, być może nawiązującego do koncepcji księżnej Izabeli Czartoryskiej z Puław. I kiedy wydawało mi się, że mój racjonalizatorski projekt plasuje się w awangardzie nieubłaganego postępu, zadzwonił do mnie Czytelnik. Po rozmowie z nim zrozumiałem, że mój projekt jest anachroniczny, bazujący na formach życia, które powoli odchodzą w przeszłość, podczas gdy przyszłość leży w automatyzacji, cyfryzacji i sztucznej inteligencji. Bo ów Czytelnik zaprezentował pomysł racjonalizatorski w tym właśnie duchu i jestem pewien, że panie feministki przyjmą go nie tylko z entuzjazmem, ale z zachwytem.

      Na początek, jako warunek sine qua non powodzenia nowego pomysłu racjonalizatorskiego, Czytelnik proponuje, by rząd „dobrej zmiany” porzucił projekty budowy elektrycznych samochodzików dla ludności, a zaoszczędzone w ten sposób środki przesunął właśnie na odcinek gwarancji prawa do orgazmu. Dzięki temu, na ulicach miast i miasteczek można by zainstalować kabiny, podobne do dawnych budek telefonicnych, tylko trochę obszerniejsze, mniej więcej w rozmiarze kabiny prysznicowej, w których byłyby zainstalowane elektroniczne urządzenia zapewniające orgazm, bazujące na sztucznej inteligencji. Klientka po wejściu do kabiny, podawałaby swoje koordynaty, to znaczy – PESEL – a sztuczna inteligencja, w oparciu o jej portret psychologiczny, wybierałaby odpowiedni program komputerowy, według którego następnie odbywałoby się orgazmowanie. W bardziej odludnych okolicach można by utworzyć sieć kabin objazdowych – żeby nikt nie poczuł się wykluczony, ani stygmatyzowany, choćby ze względu na miejsce zamieszkania. Ponieważ wiadomo, że nie ceni się tego, co otrzymuje się za darmo, w każdej kabinie zainstalowany zostałby automat, w którym albo za gotówkę, albo za pośrednictwem karty płatniczej, można by wykupić stosowną ilość czasu – również na orgazmy wielokrotne. Koszty rząd musiałby skalkulować na rozsądnym poziomie, być może po konsultacji z rzecznikiem praw obywatelskich, panem Adamem Bodnarem, który wreszcie mógłby zrobić coś dobrego dla obywateli bez względu na rodzaj ich politycznego zacietrzewienia. Z uwagi na to, że mamy akurat trzecią falę epidemii zbrodniczego koronawirusa, a obawa przed zarażeniem mogłaby zniechęcać kobiety do korzystania z możliwości tkwiących w kabinach, co oczywiście podkopywałoby realność gwarancji prawa do orgazmu, musiałyby one zostać dodatkowo wyposażone w urządzenia ozonujące, zapewniając w ten sposób całkowite bezpieczeństwo. Z tymi urządzeniami ja również zetknąłem się podczas pobytu nad morzem, dzięki czemu wiem, że wystarczy kwadrans ozonowania, by zbrodniczy koronawirus i wszelkie inne miazmaty zostały całkowicie i co do jednego unicestwione. Dodatkową zaletą tego projektu racjonalizatorskiego i to zaletą nie do przecenienia jest to, że powszechne prawo do orgazmu byłoby realizowane bez jakiegokolwiek udziału męskich, szowinistycznych świń, bez czego nie można by się obejść przy moim, staroświeckim projekcie.

      Piszę o tym również pod wpływem komentarzy, w których niektórzy Widzowie pryncypialnie mnie chłoszczą, że tylko gadam, a nie zgłaszam żadnych pomysłów konstruktywnych. Jakże tedy „nie zgłaszam”, kiedy przecież zgłaszam, w w dodatku ten pomysł, w odróżnieniu od pomysłów wysuwanych przez obóz zdrady i zaprzaństwa pod dyrekcją Wielce Czcigodnego posła Pupki, a także przez panią Martę Lempart, można zrealizować bez konieczności wymieniania rządu „dobrej zmiany” na rząd „zmiany jeszcze lepszej”, co powinno być docenione również przez wyznawców Naczelnika Państwa.

      Tymczasem po wystawieniu przez Fundację Nasze Dzieci, Edukacja, Zdrowie, Wiara, bilboardów z napisem: „Kochajcie się tato i mamo”, podniosła się fala krytyki nie tylko dlatego, że zgodnie z wytycznymi nieubłaganego postępu, mama z tatą kochać się nie mogą, a nawet nie powinni, bo to by znaczyło, że nieubłagana walka płci ustała, a to z kolei opóźniłby nadejście upragnionej przez żydokomunę komunistycznej rewolucji. Nie tylko dlatego, że takie plakaty boleśnie kłują w chore z nienawiści oczy osoby pochodzące z rodzin nowoczesnych, w których mama z tatą prowadzili nieubłaganą walkę płci, no i wreszcie – że te 3,5 miliona złotych, które fundacja wydała na plakaty, można było przeznaczyć na coś innego. To akurat prawda, bo wyobraźmy sobie tylko, ile wódki, zimnych i goracych zakąsek można by za 3,5 mln złotych dostarczyć postępowej młodzieży do squotów, nie mówiąc o leczniczej marihuanie i innych środkach sprzyjających dobrostanowi! Ale „aktywistki” przygasającej „Rewolucji macic” wskazały na jeszcze inne możliwości. Otóż za tę sumę można by sfinansować 1620 tygodni „turnusów rehabilitacyjnych”, gdzie weterani rewolucyjnych walk po różnych przejściach mogliby w miłej atmosferze dochodzić do siebie, albo aż 40 tysięcy godzin „pomocy psychologicznej”. Oznacza to, że psycholog bierze przeciętnie prawie 900 złotych za godzinę wypytywania pacjenta, czy przypadkiem nie śnią mu się w nocy ołówki i perswadowania mu, że powinien być z tego dumny. Daj Boże każdemu, ale dzięki temu lepiej rozumiemy, dlaczego psychologowie co i rusz wymyślają nowe przypadłości, wymagające skomplikowanych i długotrwałych „terapii”. Kiedy w przedszkolu w Lubartowie dziadek zamiast własnego wnuka, przez pomyłkę zabrał z przedszkola jego kolegę, to psychologowie od razu zlecieli się tam, jak sępy, żeby wyprowadzać z „traumy” wnuczka, dziadka i przedszkolankę. Ale przecież nie tylko takie rzeczy można by kupić za 3,5 mln złotych. Kiedy zajrzałem na Allegro, okazało się, że ceny wibratorów wahają się od 60 do 600 złotych. Powiedzmy tedy, że przeciętna cena oscyluje wokół 250-300 złotych, a w takim razie można by za to kupić około 170 tysięcy pierwszorzędnych wibratorów. W obliczu walki o prawo do orgazmu, to oczywiście kropla w morzu potrzeb, ale nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok. Żeby prawdziwa cnota nie pozostała bez nagrody, to warto dodać, że „aktywistkom” w tych obliczeniach pomagała firma Media People, w której swoje usługi oferują „eksperci”, m.in, w osobach pana Michała Polańskiego, pana Macieja Gontarza (ciekawe, czy jakieś więzy pokrewieństwa nie łączą go przypadkiem z nieboszczykiem Ryszardem Gontarzem, w 1968 roku znanym również jako „Wiktor Szpada”?), czy pani Weroniki Szwarc-Bronikowskiej. Widać, że po niedobrych doświadczeniach rewolucji bolszewickiej, aktywistki „Rewolucji Macic” już nie walczą z „plutokracją”, tylko z nią kolaborują, łącząc w ten sposób przyjemne z pożytecznym.



Za mgłą tajemnicy


      Wprawdzie niezawisłe sądy wydają swoje orzeczenia „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej” - ale znaczy to tylko tyle, że Rzeczpospolita Polska, to znaczy – rzesze podatników – składają się na wynagrodzenia niezawisłych sędziów, na utrzymanie budynków sądowych, koszty procedur i utrzymanie infrastruktury, podczas gdy tak naprawdę, to przypuszczam, że niezawisłe sądy ferują swoje orzeczenia albo na zamówienie zagranicznych central wywiadowczych, które z Rzecząpospolitą Polską mają tyle wspólnego, że penetrują to państwo wywiadowczo i dywersyjnie, albo w imieniu zleceniodawców korupcyjnych, albo – w najlepszym razie – w imieniu własnym, pod wpływem partyjniackiego zacietrzewienia, albo jakiegoś kapryśnego impulsu. Jeśli chodzi o zagraniczne centrale, to mogą komunikować się z niezawisłymi sędziami pośrednio, to znaczy – poprzez tubylcze bezpieczniackie watahy, które w swoim czasie przeszły na służbę zagraniczną i tak już zostało. Podejrzewam bowiem, że około 10 procent niezawisłych sędziów ma swoich oficerów prowadzących, którzy wyznaczają im zadania i za ich pośrednictwem realizują polityki, które – ma się rozumieć – nie mają nic wspólnego z polityką państwa, ani z polską racją stanu. Zlecenia korupcyjne też mogą od tych oficerów pochodzić, jeśli akurat kręcą oni sobie jakieś lody, które wymagają ochrony sądowej, ale znacznie częściej – od obrotnych mecenasów. Któregoś razu, w sytuacji towarzyskiej, pewna pani mecenas w niepojętym przypływie szczerości powiedziała, że rolą adwokata jest dzisiaj wynegocjowanie z niezawisłym sędzią stosownej łapówki i w zależności od tych negocjacyjnych umiejętności, adwokat jest dobry, albo niedobry. Nie ma żadnego powodu, by jej nie wierzyć tym bardziej, że wiele orzeczeń niezawisłych sądów ma taki osobliwy charakter, że niczym innym, jak zleceniem wytłumaczyć tego fenomenu nie można. Wprawdzie niezawisłe sądy powinny kierować się prawem i nawet to robią – ale tylko w tym znaczeniu, by znaleźć w systemie prawnym jakiś pozór legalności dla krętactwa, na którym osobliwe orzeczenie się opiera. Wreszcie - partyjniackie zacietrzewienie. Od kiedy Nasza Złota Pani w lutym 2017 roku proklamowała walkę o praworządność w naszym bantustanie, niezawiśli sędziowie z ochotą stanęli na pierwszej linii frontu w charakterze mięsa armatniego, tworząc nawet organizacje partyjne w rodzaju stowarzyszenia „Iniuria”, czy jakoś tak, wskutek czego środowisko podzieliło się politycznie na partię niezawisłych sędziów rządowych i partię niezawisłych sędziów nierządnych. Ten podział wygląda na trwały, bo o tym, do której partii taki niezawisły sędzia należy, zależy od przetasowań na politycznej scenie. Jeśli scena obrotowa się obróci, to obecni niezawiśli sędziowie rządowi staną się niezawisłymi sędziami nierządnymi i odwrotnie – dzisiejsi niezawiśli sędziowie nierządni, staną się rządowymi – ale niezawisłość zostanie zachowana.

      Ten nieco przydługi wstęp pozwoli nam lepiej zrozumieć przyczyny zapadłych niedawno wyroków w niezawisłych sądach. Oto niezawisła pani sędzia Agnieszka Warchoł z niezawisłego sądu rejonowego w Płocku zawyrokowała, że pani Elżbieta Podleśna, która, wraz z innymi damami, ponalepiała wokół jednego z tamtejszych kościołów obrazki z wizerunkiem Matki Bożej Pedalskiej, jest niewinna. Ludzie, jeden przez drugiego, przyglądają się pani Podleśnej, żeby na własne oczy zobaczyć, jak wygląda człowiek, a zwłaszcza – kobieta niewinna, co w dzisiejszych czasach stanowi rzadkość wielką i obrosłą mitem. Wizerunek na rozklejanych obrazkach wzorowany jest na obrazie Matki Bożej Częstochowskiej, z tym, że aureole wokół głowy Madonny i Dziecięcia są w kolorach tęczy, która dzisiaj symbolizuje wszystkie możliwe zboczenia płciowe. Wprawdzie ojczykowie z tak zwanego „kościoła otwartego”, zwerbowani na odcinek teologiczny twierdzą, że chodzi o to, jakoby Matka Boża szczególnie umiłowała zboczeńców, ponieważ są oni „stygmatyzowani” i w ogóle - ale bardziej prawdopodobna jest przecież aluzja, że Matka Boża, a nawet Dzieciątko, oddają się jakimś zboczeniom i to w dodatku - z uwagi na prawdopodobny wiek Dziecięcia – przestępczym. Pewne światło na przyczyny wyroku uniewinniającego rzuca uwaga Janusza Korwin-Mikke, że kobieta z reguły przyjmuje poglądy mężczyzny, z którym sypia. W jaki sposób poglądy przechodzą wtedy z organizmu na organizm – tajemnica to wielka. Fenomen ten oczywiście godzien jest rozbiorów, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o okoliczność, że niezawisła pani sędzia Agnieszka Warchoł prywatnie „związała się” z panem Mariuszem Pogonowskim, który ze środowiskiem zboczeńców ponoć sympatyzuje. W rezultacie pani Elżbieta Podleśna została uniewinniona wraz z koleżankami, co się nazywa, że „sprawiedliwość zatriumfowała” nad „katotalibanem”.

      Ciekawe, jaki wyrok wydałaby niezawisła pani sędzia Agnieszka Warchoł, gdyby pani Podleśna porozlepiała na ulicach obrazki z wizerunkiem Waginy Uskrzydlonej Gwiazdą Dawida? Bardzo możliwe, że wtedy wyrok byłby przykładnie surowy, chociaż możliwość, że pani Elżbieta dopuściłaby się takiego świętokradztwa jest czysto teoretyczna. Już tam ona dobrze wie, z czego wolno sobie dworować, a z czego nie. Tak czy owak, wygląda na to, że wiekopomne orzeczenie niezawisłej pani sędzi Agnieszki Warchoł, dzięki któremu powiększy ona grono autorytetów moralnych, może być motywowane partyjniackim zacietrzewieniem. Co to ma wspólnego z Rzecząpospolitą Polską? Chyba tylko tyle, że to się właśnie tutaj dzieje, podobnie, jak działo się w wieku XVIII.

      Inne z kolei podejrzenia wzbudza orzeczenie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który „uchylił postanowienie” o wydaleniu z Polski rosyjskiej, albo też ukraińskiej obywatelki – bo to nie jest do końca jasne - Ludmiły Kozłowskiej. Pani Kozłowska wraz z mężem, obywatelem polskim Bartoszem Kramkiem, prowadzi fundację „Otwarty Dialog”, która nawet z pewną ostentacją angażuje się politycznie po stronie tubylczych folksdojczów. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jakby niepomna na surowe przykazania Naszego Najważniejszego Sojusznika, by Ukraińcom w niczym się nie sprzeciwiać, spowodowała nie tylko wydalenie jej z Polski, ale też wydanie zakazu wjazdu do „strefy Schengen”. Ale od kiedy to decyzje naszego bantustanu robią wrażenie na państwach poważnych, które w dodatku, na polecenie Naszej Złotej Pani, prowadzą tu nieubłaganą walkę o praworządność? Te decyzje nie robią wrażenia na nikim, toteż pani Ludmile Kozłowskiej Niemcy i w ogóle – europejsy – urządziły prawdziwy festiwal, któremu z czeluści naszego bantustanu basują tubylczy folksdojcze, na rzecz których fundacja „Otwarty Dialog” z takim poświęceniem się angażuje. Ciekawe, czy niezawisły Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie orzekł z własnej, ochotniczej inicjatywy, czy też dostał w tej sprawie jakieś rozkazy, a jeśli tak, to czy bezpośrednio, czy pośrednio? Tego oczywiście nieprędko się dowiemy, albo w ogóle nigdy, bo niezawisłość sędziowska osłonięta jest mgła tajemnicy i to mgłą w jak najlepszym gatunku.



Viagra dla posła Pupki


      „Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo!” - śpiewa zespół „Piersi” w piosence „Bałkanica”. Takiej szansy przeoczyć nie można, toteż aktywistki „Rewolucji Macic”, która ostatnio jakby trochę przygasła, zapowiadają na 8 marca „gigantyczne demonstracje w całej Polsce”, czyli „Dzień Kobiet Bez Kompromisów”. Ogromnie żałuję, że akurat jestem na kwarantannie, bo chętnie obejrzałbym te „gigantyczne” demonstracje z bliska. Nie tylko bym obejrzał, ale również bym się nasłuchał – bo jestem pewien, że skoro już „bez kompromisów”, to – jak to w Dniu Kobiet – kobiety będą rzucały „kurwami” i „chujami” - tymi ostatnimi, to oczywiście w policjantów, których rząd „dobrej zmiany” wyśle na ulice, by te „gigantyczne demonstracje” ochraniali – nie mówiąc już „jebaniu”, czy „wypierdalaniu” - bo dotychczas Rewolucja Macic występowała z postulatami ograniczonymi. Ale mówi się: trudno. Mam nadzieję, że jeśli nawet rządowa telewizja tych „gigantycznych demonstracji” nie pokaże, to uczynią to telewizje nierządne, dodając nawet od siebie nieco dramatyzmu, niczym Steven Spielberg w swoim filmie „Lista Schindlera”. Bardzo go za to chwalił pan Tomasz Jastrun, który zauważył, że prawda jest „nudna”, więc gwoli nadania atrakcyjności trzeba filmowemu widowisku „dodać dramatyzmu”. To jasne, ale to nie wystarczy, bo przede wszystkim trzeba zadbać żeby ten dramatyzm był nasz, a nie jakiś taki nie nasz, bo jeśli będzie jakiś taki nie nasz, to cały pogrzeb na nic. Jaki dramatyzm promotorzy Rewolucji Macic w tym roku na 8 marca wybiorą, tego oczywiście nie wiem, ale zwracam uwagę, że 8 marca przypada też rocznica tak zwanych „wydarzeń marcowych” z roku 1968, więc można by jedne celebracje połączyć z drugimi.

      Od pewnego czasu wydarzenia marcowe z roku 1968, w ramach „pedagogiki wstydu”, jaką Żydzi aplikują mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, lansowane są na coś w rodzaju „małego holokaustu”, takiego holokauściku. Chodzi oczywiście o tak zwane „wypędzenie” Żydów z Polski, co jest taką samą prawdą, jak wszystkie jej podobne, bo tak naprawdę to Żydów w 1968 roku nikt z Polski nie „wypędzał”, tylko sami skwapliwie wyjeżdżali z cudnego raju, który do tej pory współtworzyli. Najbardziej skwapliwie korzystali z tej okazji ci, którzy w latach 40-tych i 50-tych przeprowadzali eksterminację polskich patriotów i mieli ręce unurzane w ich krwi. Ci najgłośniej krzyczeli, że są ofiarami „polskiego antysemityzmu” - bo przecież na Zachodzie nie bardzo wypadało się chwalić, że byli najtwardszym jądrem komunistycznego aparatu terroru. Jednak ci, którzy nie chcieli z Polski wyjeżdżać, to wcale nie musieli. W przeciwnym razie skąd wziąłby się w Polsce w roku 1981 Jerzy Urban, jako rzecznik rządu w stanie wojennym, czy „drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek, nie mówiąc już o przedstawicielach drobniejszego płazu? W związku z tymi wyjazdami modna była w tym czasie anegdotka o Aaronku: podczas lekcji dyrektor szkoły spotyka Aaronka spacerującego sobie po boisku i pyta: dlaczego nie na lekcji? Na to Aaronek - bo panie dyrektorze, logiki w tym wszystkim nie ma! - Jak to „logiki nie ma” - pyta zirytowany dyrektor. - Już wyjaśniam – odpowiada Aaronek. - Ja się zesmrodziłem i pan nauczyciel wyrzucił mnie z klasy. I teraz oni wszyscy siedzą tam w tym smrodzie, a ja spaceruję sobie po świeżym powietrzu.

      Ale „pedagogika wstydu” skierowana jest na wzbudzenie w mniej wartościowym narodzie tubylczym poczucia winy wobec Żydów, bo wtedy łatwiej będzie go zoperować, nawet bez znieczulenia. Toteż nie wiadomo, czy Żydzi zgodzą się trochę posunąć na ławce męczenników, by zrobić miejsce kobietom prześladowanym przez katolibski reżym „dobrej zmiany”. Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe, bo Żydzi bardzo dbają o ochronę swego monopolu na martyrologię, ponieważ ciągną z tego grubą rentę, a wiadomo, że jak chodzi o pieniądze, to o żadnych kompromisach, nawet z kobietami, mowy być nie może. Ale trudne sprawy też trzeba podejmować, więc może by pani Marta Lempart porozumiała się z panem red. Michnikiem, żeby Rewolucji Macic nadać wymiar metafizyczny, jak holokaustowi?

      W przeciwnym razie trzeba będzie wzbogacić rewolucyjne postulaty. Bezpłatna aborcja na żądanie, czy zapładnianie w szklance – to minimum minimorum, od którego „Macice” nie odstąpią ani kroku wstecz – ale przecież fundamentem wszelkich praw kobiet, od którego zależą i z którego wyrastają wszystkie inne prawa, to prawo do orgazmu. Wydaje mi się nawet, że właśnie z powodu uporczywego i masowego naruszania tego prawa, tak wiele kobiet popada w feminismus. Mój przyjaciel z młodości, zażywający reputacji pożeracza serc niewieścich, miał żelazną zasadę, że jeśli już komuś ściera się puszek niewinności, to koniecznie trzeba mu dostarczyć przeżyć. Kto bowiem nie poznał smaku mięsa, ten nie będzie za nim tęsknił, przeciwnie – będzie schodził na manowce i popadał w coraz to większe frustracje – co widzimy choćby na przykładzie Wielce Czcigodnej Sylwii Spurek. Czy jednak można wymagać takiej staranności od osobników, którzy sami nie wiedzą nawet tego, do jakiej właściwie płci należą?

      W tej sytuacji, zgodnie z powszechnie wyznawanym dzisiaj interwencjonizmem państwowym, gwarantką prawa do orgazmu musi zostać Rzeczpospolita. No dobrze, ale jak mają wyglądać te gwarancje w praktyce? Nie ma rady, tylko trzeba będzie powołać specjalne formacje quasi-wojskowe, wybudować im wygodne koszary, w których każda kobieta mogłaby swoje prawo zrealizować, a także zadbać o odpowiednią, romantyczną oprawę. To oczywiście musi kosztować, ale trudno; nie ma takiego uprawnienia, które by nic nie kosztowało.

      Ponieważ ostatnio Zarząd Krajowy Platformy Obywatelskiej bezwarunkowo i całościowo poparł postulaty Rewolucji Macic, to wydaje się słuszne, by te gwarancyjne działania Rzeczypospolitej doznały wsparcia ze strony przyjaciół kobiet. Żeby jednak taki na przykład Wielce Czcigodny poseł Pupka mógł, że tak powiem, stanąć na wysokości zadania, państwo powinno wyposażyć działaczy Platformy Obywatelskiej w darmową viagrę i w ten sposób działania rządu zostaną ponad podziałami wsparte również przez opozycję. To się w końcu kobietom należy, zwłaszcza w dniu ich święta.



Rotacja w orszaku męczenników


      Wygląda na to, że na czele orszaku męczenników zbrodniczego reżymu „dobrej zmiany” nastąpią przesunięcia. Dotychczas orszak otwierał pan sędzia Igor Tuleya, na którego uwzięli się siepacze z niezależnej prokuratury, oskarżając o straszliwe zbrodnie, a Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, ulegając przemocy, pozbawiła go immunitetu. Świat, a w każdym razie jego postępowa część, zatrzęsła się z oburzenia, a na mieście pojawiły się plakaty z panem sędzią Tuleyą, jako męczennikiem numer jeden, zaś obok niego, w charakterze męczennika drugiej kategorii, pojawił się pan sędzia Wojciech Łączewski, co to przechwala się, że „dotarł” do zapisu ostatniej rozmowy braci Kaczyńskich. Pan sędzia Łączewski, zwany też „byłym sędzią”, nie ujawnia, w jaki sposób „dotarł” do zapisu tej rozmowy, w związku z czym jesteśmy skazani na domysły. A skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się! Ja na przykład domyślam się, że panu sędziemu Łączewskiemu ten zapis mógł podsunąć jakiś bezpieczniak. Skoro bowiem bezpieczniacy wtykają nosy w różne tropy niektórym dziennikarzom śledczym, to dlaczego nie mieliby wtykać nosów niezawisłym sędziom? Przecież chyba w tym właśnie celu Urząd Ochrony Państwa, a następnie – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego – prowadziły operację pod kryptonimem „Temida”, której celem było właśnie zacieśnienie stosunków między bezpieką, a niezawisłymi sędziami. Nie wszystkimi, co to, to nie, tylko z takimi, którzy – jak to za komuny ubecy pisali w swoich raportach o kandydatach na Tajnych Współpracowników - „do naszej służby są ustosunkowani pozytywnie”. Ilu się takich uzbierało – tajemnica to wielka, ale pewne światło rzucają na nią dwa kongresy sędziów polskich, jakie odbyły się w apogeum walki o praworządność w naszym bantustanie. Były to dziwne kongresy, bo – chociaż walka o demokrację nie została odwołana - nikt nie wybierał tam delegatów, więc przyjechał, kto chciał, albo – kto musiał. Na każdy z nich przybyło około tysiąca niezawisłych sędziów, co skłania do podejrzeń, że agentura może obejmować aż dziesięć procent całego środowiska. Ma to oczywiście swoje plusy ujemne, ale ma też plusy dodatnie, a przede wszystkim jeden: że w tej sytuacji wymiar sprawiedliwości, bez żadnego uchybiania niezawisłości, jest w znacznym stopniu, a może nawet całkowicie przewidywalny. Dzięki temu można było powołać sędziowską partię „Iniuria”, która stoi w awangardzie walki o praworządność i w ogóle – o co tam akurat trzeba. Bo partyjnictwo obejmuje również niezawisłych sędziów, w związku z czym dzielą się oni na dwa stronnictwa: sędziowie rządowi i sędziowie nierządni. W tej sytuacji rezultat skierowania do niezawisłego sądu skargi na mandat za – dajmy na to – brak „maseczki”, zależy od tego, czy taki jeden z drugim niezawisły sędzia należy do jednej, czy do drugiej partii. Niezawisły sędzia rządowy jeszcze dołoży do mandatu od siebie, podczas gdy niezawisły sędzia nierządny nakaże delikwenta puścić wolno. Oczywiście, zgodnie z zasadą rebus sic stantibus, co się wykłada: „skoro sprawy przybrały taki obrót” - ten stan ulegnie zmianie o 180 stopni, gdyby nastąpiła nieoczekiwana zmiana rządu. Wtedy dawni sędziowie nierządni staliby się rządowymi, a rządowi – nierządnymi, ale niezawisłość zostałaby oczywiście zachowana.

      Rozpisałem się o tym wszystkim na wiadomość, że niezawisły Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł, iż pan sędzia Tuleya może „orzekać”, jak gdyby nigdy nic, bo wcale nie został pozbawiony immunitetu, jako że Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, składająca się z sędziów rządowych, może mu – jak to mówią - „skoczyć”. W ten sposób nie tylko praworządność zatriumfowała, ale i pan sędzia Igor Tuleya musi ustąpić z pierwszego miejsca orszaku męczenników zbrodniczego reżymu „dobrej zmiany” na rzecz… No właśnie – na rzecz kogo?

      Wiele wskazuje na to, że pana sędziego Tuleyę na czele orszaku męczenników może zastąpić pan Adam Darski, muzyk używający pretensjonalnego pseudonimu „Nergal” i uważany w związku z tym za przedstawiciela Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie. Podobno w kręgach infernalnych zażywa wielkiego poważania i sławy, chociaż z drugiej strony niepodobna odróżnić utworów tych wszystkich szarpidrutów, zwłaszcza gdy ma się pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżnia kiedy grają, a kiedy nie.

      Otóż okazało się, że „Nergal” jest prześladowany przez niezawisłe, ale zapewne rządowe sądy pod pretekstem „obrazy uczuć religijnych”. Rozpoczął więc zbiórkę pieniędzy pod hasłem „Ordo Blasphemia”, co się wykłada jako „porządek bluźnierstwa” i podobno udało mu się już zebrać 20 tysięcy funtów – bo dlaczegoś zbiera w funtach. To ciekawe, że zorganizował zbiórkę. Najwyraźniej w Piekle chuda fara, bo w przeciwnym razie podpisałby cyrograf na byczej skórze i zaraz Belzebub spuściłby na niego deszcz złota. Kiedy za komuny wyszła ustawa o zwalczaniu pasożytnictwa społecznego, przygotowałem sobie wykręt na wypadek przesłuchania w tej sprawie. Najpierw miałem wykręcać się na wszelkie sposoby od odpowiedzi na pytanie, skąd nam pieniądze, a jeśli już by nie można tego dalej ciągnąć, miałem powiedzieć: dobrze, ale na pewno mi nie uwierzycie. Po czym wyjaśniłbym, że oto podpisałem cyrograf na zaprzedanie duszy, a w zmian za to diabeł regularnie przynosi mi pieniądze. Wyobrażam sobie, jak zareagowaliby na to bezpieczniacy, ale na to miałem odpowiedź: przecież mówiłem, że mi nie uwierzycie 20 tysięcy funtów „na pomoc prawną” to ani dużo, ani mało. Nie mam pojęcia, za ile można teraz skorumpować niezawisły sąd, ale przypuszczam, że za 100 tysięcy złotych, czyli 20 tysięcy funtów, już można. Najwyraźniej „Nergal” też skądś się tego dowiedział; bardzo możliwe, że od jakiegoś obrotnego mecenasa. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak sprawa trafi przed niezawisły sąd, a ten już powinność swej służby zrozumie. Trzeba tylko pilnować, by był to sąd nierządny, bo przed rządowym i 20 tysięcy funtów może nie pomóc.

      A tymczasem żydowska gazeta dla Polaków opublikowała nagrania rozmów obecnego prezesa „Orlenu”, pana Daniela Obajtka, w których jest jeszcze więcej brzydkich słów, niż padło podczas słynnej rozmowy Adam Michnika z Lwem Rywinem, który przyszedł do niego z propozycją korupcyjną. Pan Michał Kamiński, który przeszedł na jasną stronę Mocy, nie może się nadziwić, że „takie słowa są”, ale nie o to chodzi, tylko o to, dlaczego właściwie żydowska gazeta dla Polaków zabrała się za pana Obajtka? Odpowiedź wydaje się oczywista – dlatego, że pan Obajtek objawił się ostatnio, jako najukochańsza duszeńka Naczelnika Państwa, a na mieście pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, jakoby był szykowany na premiera rządu, kiedy trzeba będzie spuścić z wodą pana Mateusza Morawieckiego. Toteż poza używaniem brzydkich słów żydowska gazeta dla Polaków zarzuca mu też, że kiedy zarabiał 150 tys. złotych rocznie, to wydawał milion. Wprawdzie funkcjonariusze „Gazety Wyborczej” chcieli jak najlepiej, ale mimowolnie dali do zrozumienia, że skoro tak, to pan Obajtek znakomicie nadaje się na premiera. Przecież od kilkudziesięciu lat rząd naszego bantustanu, podobnie jak innych bantustanów, wydaje znacznie więcej, niż zbiera w podatkach, „składkach” i „opłatach”, więc jeśli pan Obajtek posiadł taką umiejętność to śmiało może zostać premierem! O co w takim razie Judenrat „Gazety Wyborczej” ma do niego pretensję? Tego oczywiście nie wiem, bo pan red. Michnik mi się nie zwierza, ale przypuszczam, że ze względu na solidarność plemienną. Wprawdzie pan Mateusz Morawiecki przeszedł na ciemną stronę Mocy, ale z jego opowieści o ciotkach wynika, że jakieś tam korzenie ma, podczas gdy pan Daniel Obajtek, chociaż „Daniel” to jednak wygląda na stuprocentowego goja. W tej sytuacji wybór jest oczywisty tym bardziej, że i pan premier Morawiecki mógł nie powiedzieć jeszcze ostatniego słowa, po której stronie Mocy zainstaluje się ostatecznie. Jeśli tedy kampania przeciwko panu Danielu Obajtku będzie nadal się rozkręcała, to i on może trafić do orszaku męczenników zbrodniczego reżymu „dobrej zmiany”, bo przecież poświęca się dla Polski z jego nadania.



Zemsta Sorosa, bierność Dudy i kryzys męskości





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi o drugiej kadencji Andrzeja Dudy i jego postawie, Jerzym Urbanie, prostytucji, świętym Tomaszu z Akwinu, Jarosławie Gowinie i Zjednoczonej Prawicy. Wyjaśnia różnice między wolnością i anarchią, odpowiada na pytanie o kryzys męskości oraz migracji Arabów do Europy.




© Stanisław Michalkiewicz
9-12 marca 2021
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA






Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz