WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Przyszłość świata po zwycięstwie Chin: czy PiS utrzyma się u władzy? O scenariuszach, podejrzanie wielu politykach Izraela i bezwstydzie

Bezwstyd czyli poezja arabska


Cały wczorajszy dzień pisałem, zostało jeszcze dwa i pół rozdziału, ale ostatni rozdział jest już napisany. To naprawdę niewiele, ale muszę jeszcze kilka stron przeczytać. Nie wiem co się dzieje, ale mam wrażenie, że prowadzi mnie ręka. Wiem, wiem, tak nie wolno mówić, bo jeszcze coś się stanie i okaże się, że to nie ta ręka. Chcę tylko powiedzieć, że po przyjęciu pewnej optyki, elementy składające się na tę historię zaczynają do siebie pasować. Wszystkie po kolei. I nie trzeba się zastanawiać co z czego wynika. Sprawy są po prostu jasne. Ich zaciemnienie zaś wynika z faktu, że historia akademicka jest narzędziem ideologicznym i propagandowym. I mowy nie ma by to się zmieniło. Szczególnie dzisiaj. Do tego zaciemnienia przyczyniają się rozmaite tajne szyfry, które ukryte są w książkach popularnych, najwyraźniej nie służących do tego, co deklarują ich autorzy. No i przemożna chęć nadania niezwykłego charakteru zjawiskom dającym się opisać stosunkowo łatwo, ale mającym charakter niesłychanie groźny. Jest więc historia propagandą polityczną i propagandą organizacji tajnych, także służących polityce, ale uprawiających przy tym folklor, którego celem jest wyłącznie odwrócenie naszej uwagi od prawdy.

Wczoraj, na przykład sięgnąłem raz jeszcze po starą, ale niedawno wznowioną trylogię zatytułowaną „Turnieje Boże”. To jest typowa, francuska literatura kokieteryjna, opisująca średniowiecze w sposób uwodzicielski i emocjonalny i przedstawiająca herezję jako ucieczkę dla ludzi wrażliwych, którzy gdzieś muszą się schronić przed złem tego świata. Główny bohater nazywa się Wilem d’Encausse. Nic mi to nazwisko nie mówiło, choć przecież znałem człowieka, który je nosił i pisaliśmy tu o nim nie raz. To Gerard Anaklet Vincent Encausse, czyli sławny Papus, założyciel zakonu Martynistów. Zbieżność nazwisk nie jest zapewne przypadkowa, jeśli weźmiemy pod uwagę kim był jeden z autorów tej książki. Także już od tym pisaliśmy, nosił on nazwisko Pierre Barret i należał do gangu Mitteranda. Jakie jeszcze szyfry znajdują się w tych powieściach, nie wiem i wiedzieć nie chcę. One bowiem są tym mechanizmem, który ma zadowolić dociekliwych i zaspokoić ich potrzebę niezwykłości, a także odwrócić uwagę od spraw naprawdę istotnych.

No, ale dziś nie będzie o tych powieściach, a o innej książce. Kupiłem ją niedawno, zacząłem czytać i po kilku stronach zamknąłem. Nie dało się. No, ale będę musiał do tego wrócić i to niebawem. Rzecz nazywa się Wino, kobiety i śpiew w pałacach arabskich, a jej autorem jest pracujący na UW Libańczyk Georges Kass. Ten tytuł jest mylący, idiotyczny w istocie i obliczony na uwiedzenie czytelnika, którego autor i wydawca nie szanują. To być może jest pewna prawidłowość, mam na myśli ów brak szacunku mieszkańców Bliskiego Wschodu dla Europejczyków, którzy są w ich ocenie po prostu głupi, a najlepszym razie bardzo naiwni.

O czym więc jest ta książka? O zepsuciu. O zjawiskach w życiu wszystkich warstw społeczeństwa kalifatu abbasydzkiego, wynikających z ogromnego i nie dającego się skonsumować sukcesu politycznego. Jest to też praca o wolności jednostki, której w świecie arabskim i w świecie muzułmańskim w ogóle, po prostu nigdy nie było. Jeśli więc ktoś pisze o tym książkę, a nazywa ją Wino, kobiety i śpiew, ten ma albo słaby charakter i nie potrafi postawić się wydawcy, albo uważa czytelnika za durnia.

Musiałem się oderwać od tej lektury, bo jest po prostu wstrząsająca. Społeczeństwo arabskie, a pewnie także tureckie, którego duszą był islam, składało się z jednostek na stałe i nieodwołalnie przyporządkowanych jakiejś organizacji. Jeśli zaś ktoś takiego umocowania nie posiadał, nie był na przykład niewolnikiem, albo kupcem, albo derwiszem ze znanej jakiejś świątyni czy klasztoru, musiał kogoś takiego udawać. Społeczeństwo arabskie było więc pełne oszustów, którzy nie mając wcale dobrych zamiarów wkradali się w życie dworów, miast, świątyń i zwykłych domów. Mnie w tych opisach najbardziej uderzyła formuła fałszywego ascety. Otóż była cała kasta fałszywych ascetów, którzy normalnie zajmowali się stręczycielstwem. Była kasta fałszywych proroków, a wszyscy ci ludzie parali się wynajdowaniem innych niż kontrolowane przez silne organizacje kanałów dystrybucji. Co sprzedawano? Zakazane rozrywki: seks, wino i narkotyki. Całe, podkreślam, całe społeczeństwo kalifatu żyło wyłącznie rozpustą. Od namiotów beduińskich począwszy do pałacu kalifa. Oczywiście całe społeczeństwo od jednego do drugiego ekstremum żyje interpretacją prawa. Doradców religijnych zajmujących się tą profesją jest prawie tyle samo ile stręczycieli. Ich zadaniem jest takie zinterpretowanie przepisów, by można było korzystać ze wszystkich rozrywek. Oczywiście ten trend i jego jawnie piekielny charakter przypisywany jest przez Arabów wpływom perskim. Rządy Abbasydów rozpoczęły się bowiem od porozumienia z Persami, w celu obalenia poprzedniej dynastii czyli Umajjadów. Persowie mieli być tymi, którzy przynieśli nowe, złe zwyczaje, łącznie z powszechnym homoseksualizmem i handlem młodymi chłopcami. W języku perskim bowiem nie ma rozróżnienia rodzajów na męski i żeński, a wobec tego poezja miłosna nie wskazuje, kto jest obiektem adoracji. To ciekawe spostrzeżenie, ale to nie jest książka o adoracji, nie jest to także książka o poezji, choć autor bardzo się stara stworzyć takie wrażenie. To jest książka o niemożności skonsumowania politycznego sukcesu przez społeczeństwo, które nakradło się tyle, że nie daje rady tego przejeść. Nie wie też co z tym dobrem zrobić i na jaki cel jej obrócić. Jedyne co może uczynić, świadome, że sukces zawdzięcza doktrynie Mahometa, bardzo surowej w sferze deklaratywnej, to urządzić maksymalnie głęboki rynek obroty dobrami pochodzącymi z grabieży, nadać mu charakter legalny i pół legalny, a następnie szukać możliwości do dalszych podbojów, udając, że doktryna jest tak samo restrykcyjna, jak była na początku. Świat arabski, na szczęście, nie może zdobyć się w VIII i IX wieku na jakieś bardziej skoordynowane akcje i kampanie o charakterze misyjnym. Jedyne co może to organizować jakieś wypady na wybrzeża europejskie i wyprawy handlowe w głąb kontynentu, poszukując tam kontrahentów dostarczających niewolników. Ci niewolnicy nie są potrzebni do pracy. Przeważnie służą do dystrybucji nierządu, który jest oficjalnie dozwolony. Na wielkich targach w Mekce i Medynie, stoją wielkie namioty, oznaczone specjalnymi flagami, gdzie niewolnice i niewolnicy zmuszani są przez swoich panów do prostytucji, za co panowie ci pobierają opłaty przy wejściu. Praktykom tym mogą oddawać się wszyscy z arystokracją włącznie. To są rzeczy nie do pomyślenia w świecie chrześcijańskim. Nierząd był wyborem, a nie przymusem fizycznym i nie był firmowany przez elity społeczeństwa. Te bowiem zdegradowałyby się w taki sposób.

Cały ten niewolniczy system firmują poeci, którzy wynoszą na jakieś niemożliwe do ogarnięcia rozumem wyżyny, okoliczności w jakich uprawia się nierząd. Dotyczy to zarówno dworów, jak i tych namiotów, a także lokali z wyszynkiem.

Najbardziej wstrząsające jest to, że poezja w świecie arabskim towarzyszy deprawacji od zawsze. Istniało bowiem zjawisko poezji beduińskiej, uprawianej w namiotach na pustyni, gdzie dochodziło do różnych ekscesów związanych z nierządem. Głównie homoseksualnych, wobec braku kobiet. Faceci przebierali się za babki, ktoś przynosił bukłak wina, a ktoś inny śpiewał, udając, że chodzi o coś innego niż widać. I tak to się kręciło, aż w końcu zostało przeskalowane do niewyobrażalnych rozmiarów, wraz z podbojami Afryki i Europy. Dopiero po przeczytaniu tej książki możemy dokładnie zrozumieć co to znaczy „wpływy arabskie w dworskiej poezji europejskiej”. Nie to bynajmniej o czym piszą w swoich opracowaniach literaturoznawcy. Oni bowiem są w ocenie Arabów, całkiem świadomych tego czym był i czym jest ich świat, po prostu durniami, których się nie szanuje, ale których trzeba, póki co, tolerować.

Nie istniało i nie istnieje w świecie muzułmańskim coś takiego jak wolność jednostki. Taki wniosek nasuwa się po przeczytaniu kilku fragmentów książki Georgesa Kassa. Nie może istnieć, albowiem wszystko tam jest podporządkowane dystrybucji i konsumpcji, regulowanej przez restrykcyjne prawo, które teoretycznie wyklucza nadużycia, w rzeczywistości zaś je akceptuje i sankcjonuje. Być może wniosek ten jest błędny i wyciągnięty przedwcześnie, ale nie zmienia to faktu, że warto tę książkę przeczytać.



Podejrzanie dużo pisarzy jest wśród polityków Izraela


To mnie zastanawia i kieruje myślą moją ku Tomaszowi Sakiewiczowi, autorowi książek dla dzieci. Mam nadzieję, że nie on będzie faworytem izraelskich polityków w Polsce, po odejściu prezesa. Do tego, że cała polityka izraelska robiona jest przez wojskowych już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Bo niby przez kogo ma być robiona, jak wszyscy idą tam do wojska? A do tego jest to wojsko prawdziwe, to znaczy gotowe do zabijania zaraz po zerwaniu ze snu. Jak pewnie wszyscy już zauważyli zmienił się premier w sojuszniczym mocarstwie, a fakt ten został opatrzony komentarzem przez Bartosza Węglarczyka. Ja, przyznam, nie potrafię zrozumieć o co chodzi Węglarczykowi kiedy zabiera się za pisanie. Kilka razy próbowałem czytać jego teksty i za każdym razem odnosiłem to samo wrażenie – jest to człowiek, który stara się pozostać w jakiejś strefie widzialności, ale nie wiadomo kto dokładnie ma go tam dostrzec. Z całą pewnością nie chodzi o polityków izraelskich, bo oni patrzą w inną stronę. Węglarczyk w swoim felietonie dla Onetu, przewiduje, że nowy premier to koniec panoszenia się prawicy w Europie i na świecie. To jest bardzo ciekawe, albowiem pisze nam też Węglarczyk, bez specjalnych ogródek, że zmiana ta oznacza ograniczenie wolności wyrażania poglądów i większy zamordyzm. No i on się z tego cieszy, bo wreszcie Kaczyński z Orbanem dostaną po rogach. Zastanawiam się, co musiałoby się stać, żeby skłonić Węglarczyka do jakiejś głębszej refleksji? Sam nie wiem…może Magda Ogórek musiałaby wystąpić jako pogodynka? W dodatku bez biustonosza?

Na palcach jednej ręki mogę policzyć swoje teksty dotyczące polityków Izraela i w ogóle sytuacji w tym kraju, nie wiem czy kiedykolwiek, cokolwiek interesowało by mnie mniej. Raz jeden rozgorzała tu dyskusja o żonie Benjamina Netanjahu, pani dość ekstrawaganckiej i mającej swojskie, jeśli na rzecz spojrzeć od strony pewnego stylu wychowania, ale jednak szokujące nawyki. Patrzę na tego nowego premiera, na pana Naftali Bennetta i obstawiam w ciemno, że zatęsknimy jeszcze wszyscy za żoną Benka. Za tym, jak zbierała butelki po imprezach, żeby je zanieść do skupu i innymi wyczynami. Widać bowiem, że nowy premier jest człowiekiem serio i on by zaniósł do skupu nie tylko pozbierane butelki, ale jeszcze kapsle. Urodził się nowy premier w roku 1972, a więc cała jego wyobraźnia ukształtowana jest przez media i wojsko, w którym dosłużył się stopnia majora. Węglarczyk zaś informuje nas wprost, że nowy premier, z którym rozmawiał przy okazji ustawy i IPN, w 2018 roku uważa, że Polacy ponoszą odpowiedzialność za część zbrodni Holocaustu. I tu dochodzimy do rzeczy najważniejszej. Pan premier – rocznik 1972, Węglarczyk – rocznik 1971, Gabriel Maciejewski – rocznik 1969, wszyscy ci ludzie wypowiadają opinie na temat serii wydarzeń, których nie byli świadkami. Wszyscy ci ludzie mają jakieś pojęcie o prawie i odpowiedzialności, pan premier ma zapewne znacznie większe pojęcie na ten temat niż dwóch pozostałych osobników. No, ale tylko jeden z wymienionych uważa, że odpowiedzialność zbiorowa nie istnieje. Tylko jeden z wymienionych uważa, że państwo, które udawało Polskę po roku 1945 nie wzięło na siebie odpowiedzialności za owe domniemane zbrodnie. Ludzie zaś, których się o te zbrodnie oskarża nie żyją już od dawna, a do tego nie mieli po wojnie ani jednej okazji, by choć stanąć przy jakimś charyzmacie władzy. Prezes Kaczyński zaś nazywany jest wręcz sojusznikiem Benjamina Netanjahu. Skąd więc pomysł, że Polska jest odpowiedzialna za część zbrodni Holocaustu? Może mi to jakiś biegły w prawie wyjaśni?

Węglarczyk kończy swój felieton tym, że nowy premier jest jednak szansą dla Polski, bo można się z nim porozumieć na jakiejś, nie wiadomo dokładnie, jak to u Węglarczyka, jakiej płaszczyźnie. Co to może oznaczać? Trudno mi się o tym pisze, bo – powtarzam – nie znajduję w tych sprawach niczego ciekawego. Poza oczywiście zastanawiającą wielce ilości pisarzy w bezpośredniej bliskości sfer rządzących w Izraelu. Nowy premier należy do partii Żydowski dom, ta partia ma koalicjanta, a to znaczy, że musi się dzielić władzą. No więc pan Bennett będzie premierem tylko do 2023 roku, a potem zastąpi go kto inny. Pisarz, scenarzysta, autor książek dla dzieci, muzyki do filmów, żołnierz i artysta w jednym Ja’ir Lapid. Moim zdaniem wygląda ów człowiek groźniej, jednak wolałbym się już porozumiewać z nim niż z Bennettem. Wśród partyjnych kolegów pana Lapida znajduje się człowiek nazwiskiem Gabi Aszkenazi. Z wojska wyszedł jako generał porucznik. On nie jest pisarzem, ale w jego otoczeniu, wśród kolegów z internatu, znajduje się aż dwóch pisarzy. Jakby tego było mało pisarzem jest też brat Benjamina Netanjahu, ale on jest też lekarzem, więc pisanie to w jego przypadku raczej hobby. Nowa koalicja ma więc w swoim składzie kilku autorów, którzy mają ugruntowaną pozycję na rynku, a na zapleczu partii tłoczy się tych pisarzy spory tłumek. Cóż to może oznaczać? Że promowanie treści związanych z Izraelem na światowych rynkach jest ważnym obszarem strategicznym, którego nie dzierżawi się byle komu. I nawet jeśli pan Aszkenazi nie potrafi wystukać sensownego zdania na klawiaturze, ma do pomocy dwóch kolegów z internatu, którzy coś za niego chętnie naskrobią. W nowej koalicji jest także inny generał. On nic nie pisze, za to jego życiorys obfituje w niezwykłe zwroty akcji. Nazywa się ów człowiek Beni Ganc i z tego co zdążyłem się zorientować, jego główną cechą jest nieumiejętność podejmowania decyzji i narażanie podwładnych na śmierć. Jest też, jak mniemam, zaufanym człowiekiem USA w Izraelu. To jest ciekawe połączenie, które może, choć nie musi, wróżyć rychły koniec nowej koalicji (piszę normalnie jak Węglarczyk). Wszyscy przywódcy nowego ugrupowania już przynajmniej raz się ze sobą pokłócili, wszyscy piastowali wysokie funkcje w strukturach wojskowych, a my nie wiemy co to dokładnie oznacza w Izraelu. To znaczy nie wiemy, który reprezentuje Chińczyków, a który Moskwę, bo kto jest człowiekiem demokratów, napisałem wyżej – generał nie potrafiący podjąć decyzji. Może się, wobec tych wszystkich zapętleń, okazać, że nasz ulubiony izraelski polityk Benek i jego wspaniała żona, powrócą niebawem i słonko znów zaświeci nad muzeum Polin i całą okolicą.



Czy PiS utrzyma się u władzy?


Kiedyś, pewien mało znaczący i nie żyjący już dziś człowiek, powiedział w mojej obecności – w Polsce będzie dobrze wtedy, jak dobrze będzie w polskiej piłce. To jest oczywiście sąd powierzchowny i płytki, a przynajmniej taki był kiedy ja go słyszałem. Dziś wiemy, że piłka to naprawdę poważna sprawa i każdy kraj, który ma ambicje polityczne dba o poziom futbolu. Jeśli zaś nie ma takich możliwości, próbuje realizować swoją politykę w innych dyscyplinach.

Jak jest w polskiej piłce, wszyscy mogli się przekonać wczoraj. Nie oglądałem meczu, mam masę roboty, ale wynik jest znany. Jest fatalnie, ale czy rzeczywiście futbol aż tak silnie koreluje z polityką?

Oto wczoraj cytowano tu na wyprzódki komentarze różnych mędrców dotyczące stosunku nowego premiera Izraela do Polski. Jest ów stosunek negatywny, w czy możemy jednak upatrywać szansy – tak piszą mędrcy. Co to do cholery są za brednie? W ten sposób wypowiadają się eksperci od polskiej polityki? Jeśli my mamy upatrywać szansy w tym, że premier sojuszniczego mocarstwa jest na nas wkurzony, nikt nie wie za co, bo przecież Kaczyński nie odpowiada za holocaust, to znaczy tylko tyle, że ma ów premier do Polski i jej rządu jakiś interes. Czego on chce? Przypuszczam, że Polska jest mu potrzebna w rozgrywce jaką jego koalicyjny i łatwy do unieważnienia rząd, składający się w większej części z jakichś Litwaków przybyłych do Izraela z ZSRR, będzie prowadził z panem Benjaminem N, zwanym tu czasami protekcjonalnie Benkiem. Z tego co się zorientowałem wczoraj, tak zwane odsunięcie Benka od władzy, może okazać się niebawem mirażem i fatamorganą. Możliwe jest ono bowiem tylko w jednym wypadku – jeśli się go położy do trumny i głęboko zakopie. Okay, powie ktoś – ale w Izraelu nie znają trumien, uczeni radzieccy zapomnieli je dla nich wynaleźć. Tym gorzej dla obecnego rządu. Pan Benek zaczął się już odgrażać, nie przekazał zwyczajowo charyzmatów władzy panu Bennettowi i zamierza powrócić w najbliższym czasie. To zaś oznacza, że wszyscy bajarze snujący rozważania o ewentualnym posadzeniu go do więzienia mogą ubiegać się o stanowiska ekspertów politycznych w Polsce. Na pewno środowisko publicystów skupionych wokół PiS przychyli im nieba.

Nawet nie próbuję zgadywać jakiego rodzaju wymuszeń będzie chciał dokonać na rządzie polskim pan Bennett, ale sądzę, że będą one przedstawione jako wielki sukces polskiej dyplomacji, które udało się wreszcie doprowadzić do porozumienia z Izraelem w jakieś niby to ważnej sprawie. Nie w sprawie Jedwabnego, co do tego się nie łudźcie, ale w jakiejś innej, równie istotnej. Na przykład bezpłatnego wstępu wycieczek szkolnych do Polin. W czasie wakacji oczywiście. Bo w roku szkolnym to by było za dużo jednak.

W takim właśnie kierunku zmierza narracja ekspercka dotycząca relacji Polska-Izrael. To zaś z kolei oznacza, że Izrael nie jest aż tak pewny swojego w polityce międzynarodowej, jak mogłoby się wydawać. Jednym zaś naprawdę przytomnym człowiekiem jest tam pan Benek. Powiedział on coś, co dla wielu bystrzejszych ode mnie autorów było oczywiste, a dla mnie jednak stanowiło pewne zaskoczenie. Rzekł mianowicie, że po jego odejściu cała prawica na świecie będzie musiała się okopać i liczyć na przetrwanie. Cytat nie jest dosłowny, ale rozumiecie o co chodzi. Pan Benek jest światowym przywódcą prawicy. I nie ma tu miejsca na śmiech. Taka jest niestety prawda. Teraz w zasadzie wypadałoby umieścić tu jakąś definicję prawicy, ale ja się tego nie podejmę. Wobec praktyki dnia codziennego określenie polityka prawicowego jako – nie katolika przecież, ale już tylko konserwatywnego chrześcijanina-protestanta, prowadzącego życie rodzinne i pomnażającego własność – jest po prostu nieważna. Światowemu przywódcy prawicy – bo nie jest nim Trump jak się okazało – grożą więzieniem, jest on rozwodnikiem, a jego opinii o chrześcijaństwie nie mógłby słuchać spokojnie nawet Jaś Kapela. Takie są fakty. Plus tej sytuacji jest następujący – pan Benek świadom okoliczności mówi ludziom jak jest i nie robi uników. Wie, że czeka go konfrontacja z przeciwnikami i wie, że tamci chcą go posadzić. Szykuje się do zwarcia o ogłasza to wszem i wobec, albowiem świadom jest także tego, że któryś z tamtych musi zmięknąć i przyjść do niego z jakimiś propozycjami. I tak się pewnie stanie.

Co to ma wszystko wspólnego z nami? No, bardzo wiele ma wspólnego. Okazuje się bowiem, że nie ma w kraju ani jednego czynnika stabilizującego politykę. Ani jednego. Wszystko jest złudzeniem i zależy od tego co dzieje się w Izraelu i w USA. A czy może powstać taki czynnik? Ja uważam, że może i powinien być, jak w dawnych czasach papież chciał ustabilizować sytuację na terenach zajętych przez chrześcijan wiernych Rzymowi, to oparł się na cystersach i templariuszach. Bez takich organizacji świat chrześcijański by przepadł. Zamieniłby się w chaos. No, ale to było dawno. Czy dziś w epoce globalizacji możliwe jest powstanie organizacji, która zapewni trwałość lokalnej władzy? To wielkie pytanie, ale nikt go póki co nie postawił. Prezes Kaczyński zaś, świadom zapewne tego, co się dzieje na świecie i w jakim kierunku wszystko zmierza, zaproponował koncesje lewicy, sądząc, że jak się do niej przytuli, to ocaleje, bo po niego nie przyjdą. To jest rozumowanie dziecinne. Lewica zmiecie PiS i będziemy znów w sytuacji takiej, jak w roku 2003 z 25 procentowym bezrobociem, aferami podobnymi do starachowickiej i całą tą patologią. I zabawa zacznie się od początku. Po co? Tego nikt nie wie. Po co prowadzić politykę opartą na wróżeniu z bardzo świeżych fusów? Może trzeba było zacząć myśleć o dniu dzisiejszym już w chwili kiedy prezydent Trump wykazywał się tą nadzwyczajną, jak na polityka, aktywnością na twitterze. No, ale wtedy grały fanfary i wszyscy cieszyli się ze zwycięstwa. Dziś zaś mediaworkerzy aspirujący do roli politycznych ekspertów piszą, że lewica jest naturalnym dopełnieniem PiS i ta koalicja to coś wspaniałego dla Polski. Przypomnijcie sobie rok 2003, ile kosztowały kredyty i jak zaradzono tej sytuacji za pomocą pożyczek we frankach. Przypomnijcie sobie Kwaśniewskiego w różnych akcjach, a także ten cały bełkot, jaki się wtedy wylewał z mediów. Chcecie powrotu tego wszystkiego? To już niebawem, wybory w Rzeszowie wygrał właściwy człowiek…No chyba, że pan Benek się odwinie i koalicyjny rząd sojuszniczego Izraela, pójdzie na zieloną trawkę. Wtedy prezes Kaczyński powróci do rządów silnej ręki i nie będzie już gadania o koalicji z lewicą. No, ale to ciągle nie jest odpowiedź na pytanie zawarte w tytule, a także na to drugie – czy możliwe jest powstanie organizacji, która zapewni ciągłość władzy i uniezależni ją od koniunktur międzynarodowych?

Na koniec ogłoszenie

Proszę Państwa, naprawdę to nie ja wymyśliłem covid, teorie spiskowe i niespiskowe na jego temat, a także media elektroniczne obrabiające tematy płaskie jak naleśnik i odciągające uwagę publiczności od fajnych książek. Starałem się jakoś przetrwać wśród tych niełatwych okoliczności i nie robić rzeczy, z punktu widzenia sprzedaży i jakości najgorszej, czyli nie obniżać cen. Od ponad dwóch lat nie było tu żadnych promocji, a ja bardzo się starałem, by zachwalać towar inaczej niż przez niską cenę i to się udawało. Niestety w każdym roku jest jeden lub dwa miesiące kiedy następuje tąpnięcie i znajdujemy sie w tak zwanym dole. Czasem, przed wpadnięciem, udaje się ten dół czymś zasypać. I rzeczywiście, przez dwa lata się udawało. Teraz jednak nie mogłem tego zrobić odpowiednio wcześnie. No, a, jak mawiał mędrzec Kazimierz Staszewski, jeść trzeba. Wiem, że sprzedaż ruszy, jak wejdą nowe tytuły, ale one nie wejdą zaraz. Ja zaś muszę zneutralizować skutki różnych kataklizmów, i muszę to zrobić teraz i zaraz. Nie można czekać z naprawą skrzyni biegów do Mazdy CX9. Każdy kto się mniej więcej orientuje, wie jaki to jest wydatek. Tak więc okłaszam promocję. Nie mam innego wyjścia. Poniższe tytuły będą do końca miesiąca czerwca dostępnę w takich oto cenach:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/komisarz-zdanowicz-i-ponczochy-guwernantek-juz-wkrotce/

Po tym czasie ceny wrócą do poprzedniego stanu, a promocji nie będzie. Przynajmniej do czasu następnej jakiejś katastrofy.

Mam jeszcze jedną nową książkę, o której zapomniałem
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wspomnienia-z-czasu-wojny-1939-1945-bydgoszcz-horodlo-grudziadz/



O scenariuszach


Zacznę od pokajania się. Oto niezbyt przenikliwie przeanalizowałem historię Izraela ostatnich tygodni i przez to nie zauważyłem w jak ciekawy scenariusz filmowy się ona układa. Pewnie lepszy znacznie niż te, które napisał Ja’ir Lapid, jeden z koalicjantów pana Bennetta, obecnego premiera.

Dla lepiej ode mnie zorientowanych ludzi, jasne było, że nie da się wysadzić z siodła pana Benka, bez jakiejś zdrady. No i pan Lapid, razem z panem Gancem oraz Gabim Aszkenazi, musieli wytypować w obozie przeciwnika kogoś, kto, jak to mówi u nas, „się połaszczy”. Wybór nie był trudny i padło na pana Bennetta, zapewne znanego wszystkim stronom ze swojej niezłomnej postawy, wierności religii, ideałom i wskazaniom politycznym patrona, a także doktrynie państwa. -Wiele kosztowało, ktoś spyta? Z pozoru grosze. Nie wiem co jest w pakiecie i jakie przeliczniki wchodzą jeszcze w grę, ale dwuletnia kadencja premiera w zamian za zdradę kogoś takiego jak pan Benek, to jest moim zdaniem taniocha. Muszą mieć całkowitą pewność, że Beniu nie wróci. No, a jeśli mają taką pewność, ktoś to im musi gwarantować. Zapewne USA. To zaś może oznaczać, że pan Benek, doprowadzony do ostateczności może sięgnąć po inne jakieś sojusze i powrócić w chwale, a wtedy los pana Bennetta, będzie marny. Ktoś powie, że oni tam się między sobą nie wykańczają. Na razie rzeczywiście nie, ale okoliczności zyskują na dynamice. Pan Benek zaś nie jest człowiekiem znanym z przesadnego poczucia humoru, jego żona – przypomnę – przy całkowitej akceptacji męża, z wielką powagą zbierała butelki po imprezach, żeby je opylić w skupie. To jest poważny polityk i żadnej szydery w tych moich słowach nie ma.

Istotne jest pytanie – ile są dziś warte gwarancje USA dla Izraela? Ciekawa kwestia, albowiem my tutaj, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że żadne gwarancje nam udzielane nie działają. No, ale dziś, to nie my jesteśmy na pierwszej linii frontu. Tak było dawniej, kiedy gros diaspory mieszkała na terenie II RP. Dziś premierem niepodległego Izraela jest pan Bennett i on dostał gwarancje. Sam zaś wymiksował się z rządu Benka w zamian za dwuletnie premierowanie. Ponawiam więc pytanie: ile w tych okolicznościach warte są gwarancje USA, albo precyzyjniej – gwarancje demokratów? Na razie słyszymy wszędzie fanfary, trąby w które dmie lewica, ale moim zdaniem ów dźwięk może się łatwo zamienić w jakieś smętne pierdzenie. Nie wiem od czego to będzie zależało, ale stawiam na pierwszy miejscu czynnik taki – próba degeneracji armii amerykańskiej. To znaczy obcięcie wydatków na zbrojenia, mianowanie kilku transwestytów generałami i jakieś jeszcze podobne rzeczy. Myślę, że lewica podejmie taką próbę, albowiem doktrynerzy rozumieją swoje zadania polityczne jako misję. I muszą ją realizować. Tylko, że to nie jest misja, bo ta skierowana jest na zewnątrz, ale sabotaż, czego lewica nie rozumie, bo jest tępa z istoty. Potem różni mędrcy piszą, że rewolucja pożarła własne dzieci. Nikt nikogo nie pożarł, wszystko było zaplanowane wcześniej. Mechanizm działa tak – sabotaż nazywamy misją, potem kierujemy do jej realizacji najbardziej agresywnych durniów, a kiedy już wykonają swoje zadania i zdewastują kluczowe obszary takie jak obronność, wytaczamy im procesy, skazujemy na śmierć i odbudowujemy armię na nowych zasadach, z nowymi ludźmi. Tak było w Rosji Sowieckiej w latach dwudziestych i tak może być teraz w USA. Tyle, że historia lubi się powtarzać trochę. To znaczy może się okazać, że degeneracji armii amerykańskiej nikt nie zatrzyma w stosownym momencie, bo nie o to chodzi. Czego dziś oczywiście nikt nie przypuszcza.

A propos misji. Nie wiem czy słyszeliście, ale policja zatrzymała, w Wołominie chyba, jakiegoś młodzieńca, który zajmował się intratnym bardzo procederem. Kradł mianowicie dekle od studzienek kanalizacyjnych. To jest wyjątkowo wprost parszywy sabotaż, a z misją ma o wspólnego tyle, że ów zatrzymany okazał się tym niby-księdzem, którego historię opowiedział reżyser filmu „Boże ciało”. I to jest pointa, która powinna dać do myślenia ludziom takim, jak pan Bennett. No, ale on jest ortodoksyjnym Żydem i nie ogląda produkcji, które się tak prowokacyjnie nazywają. Film Komasy, został oczywiście nominowany do Oskara, ale z tego co wiem, jurorzy go zlekceważyli. Być może ktoś im doniósł, że pierwowzór głównego bohatera, zajmuje się jumą i wystraszyli się kompromitacji.

To nie koniec ciekawych scenariuszy. To w kooprodukcji amerykańsko ukraińskiej powstaje film na motywach prozy Iwana Franko. To jest coś niesamowitego. Franko, który zmarł w tym samym roku co Henryk Sienkiewicz i nigdy nie miał nawet w połowie tak dobrej prasy, jest dziś odgrzewany w Polsce, bo ów film pokazywany będzie w Polsce, 20 czerwca, w I programie telewizji. Teraz uwaga, zamieszczam opis:
Historyczny film ukraińsko – amerykański. Ekranizacja powieści „Zachar Berkut”, ukraińskiego pisarza i poety Iwana Franko (1856 – 1916). Akcja filmu toczy się w XIII wieku, w szczytowym okresie świetności imperium mongolskiego, największego państwa w historii, po Imperium Brytyjskim. Zachar Berkut i jego żona Rada stoją na czele niewielkiej społeczności ich rodzinnej wioski zagubionej gdzieś w Karpatach. Ich spokojną egzystencję zakłóca niespodziewanie wieść o nadciągających mongolskich wojskach pod wodzą Burundy Khana, który na czele swej armii podbija kolejne ziemie. Chcąc ratować swoją wioskę, Zachar i Rada wysyłają synów, Iwana i Maksyma, aby poprosili bogatego bojara Tuhara Vovka o pomoc. Za namową swej córki, Myroslavy Tuhar wyraża zgodę, ale gdy odkrywa, że między Myroslavą i Maksymem rodzi się uczucie, zakazuje im dalszych spotkań. Tymczasem wojska Burundy Khana podchodzą pod wioskę. Reż. John Wynn, wyk. Robert Patrick, Tommy Flanagan, Poppy Drayton, Alex MacNicoll, Rocky Myers.
Cóż tu rzec. Była taka powieść Wiliama Whartona „Spóźnieni kochankowie”. Coś absolutnie kuriozalnego, wciśniętego na rynek, jak sam Wharton, nie wiadomo dokładnie na jakiej zasadzie. Mamy oto dętą całkiem historię, która służy tak naprawdę do promowania „największego ukraińskiego poety po Szewczence”. Do kogo skierowana jest ta oferta? Trudno dociec, ale myślę, że do ukraińskiej emigracji, która po pracy chcę się trochę rozerwać, a nie pójdzie przecież na film pod tytułem „Boże ciało”, gdzie pokazują złodzieja studzienek kanalizacyjnych przebranego za księdza i jeszcze próbują za jego pomocą zdobyć Oskara. Ukraińcy zawsze uwierzą, że ich mały kolektyw ocaleje w konfrontacji z wielkim złem tego świata, a miłość między Maksymem, a Myroslawą, zwycięży wszystko. Obawiam się jednak, że ta wizja zostanie niebawem zepsuta przez zmodyfikowaną wersję scenariusza, oto brat Maksyma, Ivan zakocha się w mongolskim dowódcy tiumenia, z wzajemnością oczywiście i sprawy potoczą się w zupełnie innym kierunku.

I tak jednak zwycięsko z tych scenariuszowych bojów wychodzą nasi. Są lepsi niż pan Bennett i jego koledzy scenopisarze z obecnej koalicji rządzącej. Oto na ekrany kin wchodzi film „Magnezja”, w którym Szyc gra kobietę z wielkimi cyckami. Najwięksi gangsterzy są ze sobą zrośnięci, albowiem to syjamscy bliźniacy, a główną pozytywną postacią, jest grana przez Ostaszewską, żydowska gangsterka Rosa, która zwalcza agentów bolszewickich, ale sama jest ścigana przez Policję Państwową.

Tu macie link do recenzji tego szajsu
https://m.trojmiasto.pl/kino/Dobry-zly-i-brzydki-Recenzja-filmu-Magnezja-n156822.html

Myślę, że podobny scenariusz czeka niebawem politykę Izraelską. Zobaczycie, że niewiele się pomylę.
[…]



Przyszłość świata po zwycięstwie Chin


Pojawiła się tu wczoraj, po raz kolejny, kwestia potęgi Chin wyrażona w ilości produkowanej stali. Musimy się wszyscy trząść ze strachu, bo jak Chińczycy ruszą będzie po nas. W najlepszym wypadku Chiny zwasalizują USA i będą największą na świecie potęgą, narzucając przy tym światu swój ład. I co wtedy? Niemcy liczą, że będą mózgiem nowego porządku. Na co liczą Rosjanie, trudno w ogóle zgadnąć, bo patrząc na mapę i myśląc o tej stali wyprodukowanej w Chinach do głowy przychodzi mi tylko jedno – liczą, że Amerykanie uwierzą w ich moce i pozwolą się podłączyć z gazem do Europy. To wszystko. W zamian za to Rosjanie będą wiele obiecywać, ale też i stawiać jakieś wymagania. Nie wiem czy w stosunku do nas także, ale nie jest to wykluczone. Pytanie istotne, którego nikt póki co nie zadał, brzmi – Jeśli już Chińczycy zwyciężą i zwasalizują USA. Co zrobią ze swoją produkcją stali? Bo co zrobiły USA, to wiemy. Ostro inwestowały, aż się okazało, że wszyscy inni są za biedni by skonsumować produkcję Ameryki, a ona doszła do technologicznej ściany, za którą nie było już nic. Tak się przynajmniej wydawało. Żeby ruszyć dalej trzeba było wywołać jedną, a potem drugą wojnę w Europie. Powodów było aż nadto wiele, a poza tym trzeba było zamienić pół świata w obóz koncentracyjny, czyli założyć ZSRR, żeby można było spokojnie rozwijać technologię, korzystając cały czas na taniej bardzo, niewolniczej produkcji krajów komunistycznych. Ktoś powie, że produkcja była także w USA. Oczywiście, że była, była też w Niemczech i w innych krajach, ale wspólny rynek zaczął tworzyć się już po wojnie i już wtedy było wiadomo, że jest to sytuacja tymczasowa i tak zwany rozwój (dziś mówi się zrównoważony rozwój) wymaga jej koncentracji i przeniesienia gdzie indziej. Już kiedyś o tym dyskutowaliśmy i wiele osób próbowało mnie przekonać, że moja racja jest bardzo powierzchowna. Otóż nie jest. Zdewastowanie połowy świata jest konieczne dla tak zwanego normalnego funkcjonowania gospodarki. Konieczne, jeśli nie regulują go inne niż ekonomiczne zasady. Kiedyś próbował te regulacje wprowadzać Kościół, ale został „zreformowany” w duchu nowoczesnej rywalizacji handlowej. Ponawiam więc pytanie – co zrobią Chiny, kiedy już zwasalizują USA? Powiem Wam co zrobią. Zdewastują połowę świata, po to, żeby nic tam nie rosło, część podbitej ludności przeniosą do prostych prac w rolnictwie, a część umrze z głodu. Poziom technologii zostanie obniżone bardzo drastycznie i wróci do stanu z lat sześćdziesiątych XX wieku. To znaczy satelity będą latać, ale telefon stacjonarny będzie tylko w mieszkaniu przewodniczącego partii. Kontrolę nad wszystkimi istotnymi gałęziami gospodarki przejmie partia. Utrzymana zostanie produkcja stali, albowiem to będzie gwarantowało przewagę Chin nad resztą świata. Komunikacja zostanie zdewastowana do szczętu i żadne istotne informacje nie będą podawane w innych językach niż dialekt mandaryński. Tak rysuje się przyszłość w przypadku zwycięstwa i dominacji Chin. Kluczowa bowiem kwestia brzmi – co zrobić w produkcją stali? Nie można jej zatrzymać, a jest to konieczne, by w ogóle poczuć się triumfatorem. Cóż to z naród, który podbił świat, a jego przedstawiciele jeżdżą na szóstą do huty rowerem? I walczą o premię, a także uczestniczą we współzawodnictwie pracy wielkich zakładów? Gdzie konsumpcja? Chiny staną przed tym samym dylematem przed którym stawały zawsze – trzeba zatrzymać czas. To można zrobić tylko za pomocą doktryny i dyscypliny. To zaś może być trudne w obliczu oczywistego, globalnego sukcesu. Można produkcje stali przenieść gdzieś i kontrolować producenta. No, ale na tym właśnie wyrosła potęga Chin. Tego żaden rozsądny chiński przywódca nie zrobi, albowiem oznaczałoby to początek końca. Bo niby gdzie tę produkcje umieścić? W Rosji tylko, ewentualnie w jakimś kraiku, który się na okoliczność produkcji stali stworzy.

Chinom pozostanie więc tylko dewastacja globu połączona z intensywną propagandą odbudowy, czyli to co znamy z pierwszych lat po wojnie. Czy to jest do utrzymania? Historia Chin pokazuje, że jest. Największą konkurencją dla producentów stali są producenci tekstyliów. I to właśnie ich produkcję umieszcza się z strefach politycznego zgniotu, gdzie nic nie ma wartości i wszystko jest na kartki. Tak czynią wielcy, doświadczeni i świadomi procesów historycznych. Komunistyczna Partia Chin kwestię tekstyliów załatwiła prędko stawiając na stal, każdy zaś Chińczyk dostał mundurek i nie było kłopotu z organizacją produkcji tekstyliów, wyborem, dystrybucją, i całym tym szajsem, który towarzyszy tak zwanym rozwiniętym społeczeństwom, przebierającym się inaczej do pracy, inaczej na wieczór, inaczej do sypialni, a inaczej na boisko. Te problemy w Chinach przez ładnych parę dekad nie istniały. To jednak znaczy, że przy totalnym zamordyzmie triumf Chin da się utrzymać przez kilka dekad, nie dłużej. Nie wiem czy Chiny produkowały tekstylia na eksport, może ktoś się wypowie w tej sprawie, ale mundurki dla Chińczyków, szyto w USA, o czym tu ktoś kiedyś wspomniał. Istniał więc podział branż, wi nam węgla, mi wam banana, jak śpiewali kiedyś w akademiku studenci z Kamerunu. Myślę, że problem istotny polega na tym, że Chiny nie potrzebują już od dawna amerykańskich tekstyliów. Nie może jednak istnieć na świecie kraj, który jest samowystarczalny w tych dwóch obszarach gospodarki – produkuje i stal i tekstylia. To koniecznie musi być podzielone. I to ten konflikt jest osią historii gospodarczej, czyli historii w ogóle. Wiem oczywiście, że nikogo nie przekonam, bo stalowa armata robi większe wrażenie niż kontener ciuchów. Uważam jednak, że kontener ciuchów jest ważniejszy. A przede wszystkim trwalszy. Armata idzie na złom po dekadzie. Ręcznik, którym matka wycierała mnie po kąpieli jak miałem cztery lata, zdegradowany został nie tak dawno do roli szmatki kuchennej, ale ciągle istnieje.

Kwestie dotyczące tak zwanego nowego ładu na świecie są wielce kłopotliwe i trudne, albowiem dotyczą one utrzymania, a nie rozwoju, co podkreślam, stanu technologii, takiego jaki znamy. Każdy gwałtowny ruch nie będzie bowiem oznaczał rozwoju techniki i wzmożenia produkcji, jak to miało miejsce po jednej i drugiej wojnie, a także zbudowania strefy taniej produkcji w Euroazji. Te czasy minęły, a stało się tak i będzie „stawać się nadal, coraz bardziej intensywnie”, albowiem typowany na zwycięzcę kraj działa według innego paradygmatu. Kierująca zaś nim organizacja nie jest zainteresowana dystrybucją globalną, ani też dystrybucją kredytu. Jest zainteresowana produkcją i utrzymaniem status quo, trwaniem w tej pozycji, która jest dla niej najwygodniejsza. Po pokonaniu USA zaś, a to znaczy także po pokonaniu Izraela, odrzuci przede wszystkim proponowane przez te organizacje sposoby finansowania produkcji. To nie będzie oznaczało, jak się niektórym wydaje, szczęśliwych czasów kiedy pieniądz oparty będzie na złocie, czy czymś innym. Będzie to oznaczało budowanie świata składającego się z wyizolowanych ośrodków produkcji, znajdujących się pod kontrolą partii i dystrybuowania w nich dóbr podstawowych na zasadach wyznaczonych przez partię. Bez takiej zmiany, Chiny nie utrzymają swojej przewagi, a w buty żydowskich lichwiarzy nie wejdą. Tak myślę, choć mogę się mylić.
[…]


© Gabriel Maciejewski
13-17 czerwca 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz