WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Oblężenie Kandii: znaleźli polskiego esesmana – „Królowe życia” i człowiek-symbol inkwizytor Terlikowski, wątki południowoamerykańskie doświadczeń mistycznych

Wreszcie znaleźli polskiego esesmana czyli sensacja goni sensację


Sprzedaż treści nie jest łatwa i ja wiem o tym najlepiej. Kłopot z ludźmi próbującymi sił na rynku polega na tym, że oni dodatkowo dociążają swój towar, w taki sposób, żeby czytelnika zniechęcić, albo czynią go wtórnym, co wywołuje ten sam efekt. Dlaczego tak robią? Tego nie wie nikt, a najmniej oni sami. Myślę jednak, że powodem jest pułapka, w której tkwi cała newsowa publicystyka. Ona jest posegmentowana, tak jak rynek książki. Moderatorzy zaś dystrybucji pilnują, żeby nikt nie próbował sprzedawać niczego poza zaakceptowanymi formułami. Musi być więc seks, przemoc i hitlerowcy, bo to najlepiej się sprzedaje. To jest oczywiście nieprawda. Jako człowiek handlujący książkami z istoty niesprzedawalnymi, które mają dziwaczne tytuły i poruszają niezrozumiałą tematykę, wiem o tym dobrze. Segmenty nie służą ułatwieniu sprzedaży, ale są po to, by można było łatwiej kreować autorów lansujących formaty propagandowe. Te zaś najlepiej wchodzą do głów i serc poprzez formuły lekkie lub rzekomo lekkie. Tak to zostało zadekretowane i tworzy dziś żelazną zasadę organizacji sprzedaży. Powtórzę więc jeszcze raz – to nie działa. Formaty dziwaczne idą lepiej, nawet jeśli położyć je wśród samych hitów literatury kryminalnej i pornograficznej. No, ale – jako się rzekło – nie o sprzedaż chodzi, bo przecież nikt nie działa na rynku książki dla pieniędzy. Poza takimi frajerami jak ja, rzecz jasna. Rynek książki to wyłącznie domena propagandy, która musi być obecna w formatach wymienionych wyżej, ale także innych: Fryzjer z Auschwitz, Senior account menager z Auschwitz, pokojówka z Auschwitz, owczarek niemiecki z Auschwitz, który jeździł koleją i został przewodnikiem niewidomego rabina. Podobnie jest z publicystyką. Oto wczoraj udało się publicystom z działu sportowego WP odnaleźć polskiego esesmana. W dodatku sportowca. To jest owoc tak słodki, że w zasadzie wszystkie ośrodki propagandy adresowanej do byłej już gimbazy powinny otwierać całe skrzynki szampana. Nie dość, że Polak, to w SS i jeszcze deklasuje orły Górskiego, a może nawet i samego Lewego! Jest tylko jeden problem, a właściwie dwa. No dobra, trzy…a w zasadzie to cztery….Okay, zacznę od linku. https://sportowefakty.wp.pl/zuzel/930177/polski-sportowiec-z-mroczna-historia-sad-wydal-na-niego-wyrok-smierci

No to teraz po kolei. Facet uprawiał żużel przed wojną i rzeczywiście miał jakieś wyniki. No, ale wszyscy wiemy co to jest żużel. To jest mianowicie ulubiony sport Mieczysława Wachowskiego. I na tym można by zakończyć pogadankę, ale on się nazywał Albrecht von Alvensleben. Jego matka to co prawda Katarzyna Bnińska, ale coś z tą matką było wyraźnie nie halo. Po przeczytaniu tego tekstu człowiek dochodzi do wniosku, że w tej fantastycznej rodzinie normalny był tylko ojciec polskiego esesmana, stary hrabia Joachim von Alvensleben. Facet prowadził z sukcesem duży majątek, był w porządku wobec swoich pracowników, nawet kiedy wybuchła wojna. No, nie miał szczęścia w życiu osobistym, ta niby polska szlachcianka, zostawiła go w cholerę razem z majątkiem, a syn zamiast interesować się agronomią, jeździł bez przerwy na motorze. Żona uciekła do Sopotu, co jest, jak na polską szlachciankę kierunkiem dość ekstrawaganckim. W dodatku puściła tego Joachima kantem, akurat jak facet wrócił z frontu i z tego co można zrozumieć, zostawiła mu dziecko ( jak się później dowiedziałem, aż dwoje). I tu mamy kolejny kłopot, bo to było jej dziecko, ale nie jego. Nie możemy się jednak domyślić, czyj był ten chłopak, bo autor artykułu umiejętnie dozuje napięcie. Niemiecki ojczym poświęcał mu czas i pieniądze, pozwalał na uprawianie ekstrawaganckiego sportu, który przyniósł mu sławę. Co w tym czasie matka robiła w Sopocie, nie wiemy, ale raczej na pewno nie szukała męża wśród polskich ziemian żyjących jak tradycja i Pan Bóg przykazują.

Kiedy do władzy doszedł pan Hitler, Albrecht, polski żużlowiec, jak go w tym artykule nazywają, był już żonaty. Wżenił się w rodzinę popierającą NSDAP, która zaczęła kształtować jego poglądy. Jak na prawdziwego polskiego esesmana przystało, najpierw zadenuncjował ojca, którego wywieźli do Dachau, a on przejął po nim majątek. Nie wiemy czy dobrze gospodarował, bo okazało się, że swoim postępowaniem bardzo wkurzył matkę. Ta zaś napisała na niego donos. Nie do jakiegoś tam szmatławego gestapo w Bydgoszczy czy Gdańsku, nie do siedziby SD w Berlinie, ale do samego Heinricha Himmlera. Tak właśnie. I w tym liście wyznała Henrykowi, że ten cały Albrecht nie jest w ogóle synem Joachima, ale pewnego argentyńskiego Żyda nazwiskiem Rodriguez, po którym słuch zaginął. Ku uciesze matki polskiej ziemianki, cały czas bezpiecznej mimo szalejącego terroru, syna, który już należał do SS wydalono ze służby. Jego ojciec zaś, został, poprzez kontakty dyplomatyczne uwolniony z obozu. Musiał wrócić do żony, która w przez całą wojnę mieszkała w Obersdorfie. I teraz powiedzcie mi jak to jest możliwe, że polska szlachcianka, spokrewniona z Adolfem Bnińskim, wojewodą poznańskim, którego aresztowano, torturowano, a wreszcie zamordowano, ponoć szczując psami, ma w czasie wojny możliwość mieszkania najpierw w Sopocie, potem w Obersdorfie i jeszcze pisze listy do Himmlera denuncjując własnego syna jako Żyda?

To jedna kwestia. Druga jest moim zdaniem ciekawsza. Z tej ultra fantastycznej historii polscy publicyści wyciągają, to co według nich jest najważniejsze – mroczną przeszłość polskiego sportowca. A chodzi im o chwilową przecież przynależność do SS. Nie o to, że matka, jest – z niezrozumiałych powodów – traktowana w Rzeszy, jak gość specjalny, nie o to, że jego biologicznym ojcem był żydowski profesor z Argentyny, nie to, że ojciec będąc Niemcem miał polskie obywatelstwo i jak wszyscy polscy ziemianie został okradziony przez władzę socjalistyczną w wyniku działań zwanych reformą rolną. Najważniejsze jest, że syn był w SS i że wydano na niego wyrok śmierci. No, ale go nie wykonano. A na pewno nie wykonało go polskie podziemie. Pan Albrecht von Alvensleben najpierw zmienił sobie nazwisko na Werner, a potem, nie niepokojony przez nikogo wyjechał do Argentyny. Może chciał kogoś odwiedzić? O tym niestety dociekliwi publicyści milczą. Ponoć władze komunistyczne wystąpiły o ekstradycję byłego, polskiego sportowca, ale władze amerykańskie i brytyjskie nie zgodziły się na to. Ciekawe czemu? Może powodem było to, że matka Albrechta wzięła ślub z jego ojczymem nie w Ostromecku wcale, a nawet nie Bydgoszczy, ale w Londynie? Sam nie wiem. Ponoć Albrecht został zastrzelony gdzieś na ulicy, przez kogoś, kto miał do niego jakieś urazy. No, ale nic bliższego o tym nie wiadomo, tak samo, jak nie wiadomo co wykładał ten jego biologiczny ojciec Rodriguez. Jego ojczym zaś, stary hrabia Joachim, oszukany przez żonę, na której łasce pozostawał, okradziony przez polskich socjalistów, a wtrącony do ciężkiego więzienia przez niemieckich, dożył roku 1967. Zmarł mając lat dziewięćdziesiąt. Z pewnością było to niezwykłe życie. Ponoć jest nawet o nim jakaś książka po polsku. Nie znam jej, niestety. Zostawiam Wam, tylko krótki artykulik.

http://stronarodzinna.ma7.eu/preyss/artykuly/gd3jonarmartinalvensleben.html?i=1



Wątki południowoamerykańskie w prozie Michała Radoryskiego


Ktoś zwrócił wczoraj uwagę na to, że polscy autorzy i publicyści mało miejsca i uwagi poświęcają sprawom południowo-amerykańskim. Nawet Gombrowicz się w tej kwestii nie za bardzo popisał i w zasadzie nic sensownego o Argentynie nie zostawił. Poza jakimiś fragmentami Dziennika, z których nie da się wyciągnąć zbyt daleko idących wniosków.

Zanim dorzucę tu swoje trzy grosze na temat hipotetycznych przyczyn tego stanu rzeczy, powiem tylko, że Polacy piszący o Południowej Ameryce kierują się dziwnym sentymentem. To znaczy, tak to wygląda kiedy się czyta Czarnyszewicza, czy nawet tego głupiego Gombrowicza. Oni są ciągle w Polsce, a Argentyna nie interesuje ich w najmniejszym stopniu.

Kraj i stosunki są tam niezwykle skomplikowane i być może nikt z naszych nie jest w stanie ich poprawnie odczytać. No, ale niektórzy próbują. Na przykład Michał Radoryski. Ja wiem, że Michał napisał jedną książkę, która jest żartem i drugą, która w zamyśla miała być kryminałem, a stała się polemiką ze współczesnymi nam stosunkami międzyludzkimi, które zamieniają się, z relacji osobistych, w serię komunikatów propagandowych, ale przynajmniej próbował w sposób interesujący łączyć różne wątki. No i wskazał przy tym na kierunek argentyński. Zrobił to rzecz jasna po swojemu, inaczej niż to czynią wszyscy, którzy albo lamentują nad losem sprzedanych do burdelu dziewczyn, albo ekscytują się nowymi możliwościami, jakie otwierały się przed emigrantami. Choć przecież dobrze wiedzą, że nic takiego nie miało miejsca. Wystarczy zajrzeć do Czarnyszewicza i przekonać się, jak wyglądało życie emigrantów, które było de facto sprzedane koncernom za psi grosz, przez urzędników krajowych, zrzeszonych w niejawnych jakichś kartelach. Szczytem wszystkiego i dobrą ilustracją dla tej patologii, był opis w książce Czarnyszewicza Listy pasierbów, gdzie urzędnik konsularny, za pieniądze państwowe wygłasza do masy przybyłych na nowy kontynent imigrantów pogadankę o kulturze starożytnego Egiptu. Część z tych imigrantów, to wypędzeni przez sowiecką agenturę i biedę urzędnicy i funkcjonariusze, tacy jak Czarnyszewicz. Jednym zaś dla nich oparciem są lokalne organizacje, działające w ramach wolontariatu, bez budżetu zupełnie. Na państwo bowiem nie ma co liczyć.

Michał Radodyski zaś wplótł w swoją powieść o komisarzu Zdanowiczu, wątki dotyczące niemieckiej diaspory, żyjącej w Argentynie. O jej sile i znaczeniu świadczyć może, całkiem w Polsce nieznany epizod zwany wojną prasową pomiędzy dwoma niemieckojęzycznymi periodykami wychodzącymi w Argentynie – Deutsche La Plata Zeitung i Argentinisches Tageblatt. Dlaczego to jest ważne? Wybitniejsi ode mnie i od Michała autorzy piszą czasem, że w jakimś zjawisku, niczym w soczewce, odbija się rzeczywistość świata tego. I tak przed I wojną jeszcze, w Argentynie narastać zaczął konflikt pomiędzy La Platą, a Argentinisches Tageblatt. Był to na pozór konflikt o ogłoszenia drobne i modułowe, pochodzące od coraz bardziej wpływowych niemieckojęzycznych biznesmenów. A także od zwykłych ludzi, pochodzących z Niemiec, a tych w Argentynie przybywało każdego roku. Przypominał on żywo walkę Gazety Wyborczej z całą resztą codziennych periodyków wychodzących w Polsce, po roku 1990. Była to także, na pozór walka o rynek ogłoszeń, a w rzeczywistości walką o dominację polityczną i propagandową. Zjawisko, w którym uczestniczyło wielu ludzi, ale jakoś nie budzące dziś zainteresowania. Ktoś tam od czasu do czasu bąknie, że Michnik dogadał się z Komarem, na okoliczność zamknięcia Sztandaru Młodych i Gazownia przez to miała lepszy start. To był jednak tylko początek. Gazeta Wyborcza przez wiele lat dominowała na rynku ogłoszeń i przejęła wszystkie ogłoszenia spółek skarbu państwa. Stan ten zmienił tak naprawdę dopiero Internet, ale to nie osłabiło pozycji tej gazety wcale. Dziś dopiero pozycja ta się sypie naprawdę, ale jak się to wszystko skończy nikt nie wie.

Michał zaś chciał pokazać, że takie numery są pewną stałą. Wybrał do tego celu narzędzie, które także można uznać za moduł ogłoszeniowy, funkcjonujący na rynku książki, czyli powieść z wątkami kryminalnymi. Bo do tego sprowadza się istnienie i produkcja takich powieści.

W konflikcie pomiędzy La Platą, a Argentinisches Tageblatt, widać wyraźnie kilka kwestii powtarzalnych. La Plata była gazetą konserwatywną, strzegącą starego porządku. A przede wszystkim była gazetą niemiecką, albowiem właściciel był Niemcem. Dziennik, był gazetą niemieckojęzyczną, albowiem właściciel był Szwajcarem. W zasadzie La Plata, kiedy rozpoczął się konflikt, czyli około roku 1907 miała w ręku wszystkie karty, a do tego popierały ją koła rządowe w Berlinie. O mało nie zamordowała Dziennika, który jednak trzymał się dzielnie i swoje zawsze wywalczył. Dlaczego? Tego nie wie nikt, a odpowiedź, że w latach 1907-1914 było w Buenos Aires wystarczająco wielu demokratycznie i antycesarsko nastawionych Niemców, by utrzymać codzienną gazetę, wydaje się nieco naiwna.

Może podkreślę to jeszcze wyraźniej. Chodzi o to, że Adolf Hitler nie został jeszcze nawet powołany do cesarskiego wojska, a w Argentynie tlił się wewnątrzniemiecki konflikt pomiędzy zwolennikami polityki imperialnej, (aż chce się zapytać gdzie realizowanej?) a zwolennikami demokratycznych Niemiec, czyli tworu, o którym nikt na całym świecie nic, a nic nie słyszał.

Po I wojnie światowej pozycja La Platy rzecz jasna osłabła i to wcale nie dlatego, że Niemcy się zdemokratyzowały. Tageblatt zyskał – co oczywiste – i tak to trwało do chwili, aż władzę przejęło NSDP. W tym momencie La Plata, dziarsko wkroczyła w zastawioną na siebie pułapkę. Wydawało się, że sukces jest pewny. Nikt nie zmuszał właściciela by poparł Adolfa, ani w ogóle by robił cokolwiek, co kłóciłoby się z wewnętrzną polityką Argentyny. On jednak zdecydował się na taki krok właśnie. Łatwo można się domyślić co się stało. Żydzi przestali tam umieszczać ogłoszenia, a NSDAP chciało je umieszczać, ale za darmo. Już w 1938 roku La Plata była w ruinie, ale po II wojnie dostała nową szansę, jako pismo w pełni demokratyczne.

Nie jesteśmy w stanie ocenić ile był wary rynek niemieckojęzycznych ogłoszeń w Argentynie, a także czy cesarstwo korzystało z możliwości tego rynku. Na pewno chciał korzystać zeń Hitler i jego ludzie, ale na preferencyjnych warunkach, a to znaczy, bez zrozumienia czym jest rynek prasy i rynek treści w ogóle. Państwo musi w jakiś sposób sponsorować propagandę prasową i musi to czynić w sposób dyskretny, który nie ujawni praktyk monopolistycznych, a przeciwnie wskaże na to, że poprzez działania rzeczywistego monopolisty następuje demokratyzacja stosunków społecznych.

Zaraz, zaraz – zapyta ktoś – jakie państwo? Skoro w książce Michała to jest analogia, to znaczy, że gazownia była popierana przez państwo? Na to wygląda, a można by nawet dodać, że nie przez jedno państwo. Można też dyskutować, czy Argentinisches Tageblatt, rzeczywiście reprezentował niemiecką diasporę w Argentynie, ale to już zostawiam Wam. Jest bardzo ciekawa niemiecka książka na temat tego konfliktu, która powinna być obowiązkową lekturą na wszystkich wydziałach dziennikarstwa i nauk politycznych w Polsce. No, ale zamiast tego są tam pogadanki o kulturze starożytnego Egiptu i budowie radia lampowego.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/komisarz-zdanowicz-i-ponczochy-guwernantek-juz-wkrotce/



W jaki sposób podnieść samoocenę osób oglądających program „Królowe życia”?


Odpowiedź jest bardzo prosta. Trzeba zatrudnić w dziale propagandy patriotycznej Jarosława Jakimowicza. Jak wiemy kluczem do wszystkich naszych rozważań, jest słowo „format”. Ono jest ważniejsze niż wyraz „telewizja” i inne brzydkie wyrazy, które stosujemy na co dzień, świadomie lub bezwiednie. Jakimowicz jest więc pewnym formatem, który został zastosowany, by do kreacji publicystycznych Dobrej Zmiany przyciągnąć jeszcze więcej niezdecydowanych osób, które czują w sercu jakiś niepokój. Tak to oceniamy, choć w sercu rodzi nam się od razu inny niepokój. Czy aby na pewno chodzi o Dobrą Zmianę? Mamy bowiem przeczucie, a przynajmniej ja mam, że pomiędzy ludźmi firmującymi politykę PiS, stanowiącymi głowę komety, a jej ogonem, czyli formatami propagandowymi emitowanymi w TV, łączność w zasadzie nie istnieje. Można by nawet śmiało rzec, że ogon leci oddzielnie, a głowa oddzielnie. I ja tu wcale nie zamierzam tej głowy szczególnie jakoś bronić, ale nie wydaje mi się, by ktokolwiek w partii miał pojęcie, że jej poczynania firmuje jakiś Jakimowicz. A nawet jeśli ma, to nie wie co z tym zrobić, albowiem nie rozumie i nie zna mechanizmów, które tego człowieka wykreowały. Myślę, że nawet Jacek Kurski nie wie skąd się ten facet wziął, a jego obecność jest na tyle istotna, że – czego dowiedziałem się dziś z rana – irytuje nawet Magdę Ogórek. Oto bowiem portale doniosły, że Magda Ogórek, która z Jakimowicze występuje, odepchnęła go po nagraniu. I nawet to sfotografowano.

Wcześniej jakaś pani oskarżyła Jakimowicza o usiłowanie gwałtu, ale potem wszystko rozeszło się po kościach. Później pan Jarosław rzucił wyzwanie Durczokowi mówiąc coś w rodzaju – ty szmato załatwię cię….A dziś został odepchnięty przez Magdę? To może oznaczać tylko jedno – pozycja Magdy jest poważnie zagrożona, a Jakimowicz jest bezpieczny, nawet jeśli wyjdzie na jaw, że gwałcił dzieci w samochodach, które wcześniej komuś ukradł. Powtórzę – kluczem do zrozumienia politycznej publicystyki jest słowo format. Najciekawsze zaś jest to, że w formaty wpasowujemy się mimowolnie, powodowani wyłącznie entuzjazmem i dobrymi chęciami. Właściwie nie my, ale ludzie, którzy, jak to się mówi – chcą dobrze. Oni, podświadomie czują, że aby „zaistnieć” muszą coś odegrać. I tu się zaczyna ścieżka pychy. Diabeł, który im tę myśl podsuwa, wciąga ich w pułapkę następującą – skoro trzeba kogoś odegrać, to nie ma sensu angażować naturszczyków, trzeba sięgnąć po zawodowców, w dodatku rozpoznawalnych. Co z tego, że warsztatowo słabych. Nie ma to żadnego znaczenia. – Ale – woła wzmożony naturszczyk, pragnący głosić prawdę w telewizji – nie można tak przecież, ważna jest treść przekazu! Otóż nie, i na tym polega pułapka. Ważny jest format. Poza tym człowiek, który uwierzył w to, że trzeba upraszczać treści, by trafić do większej ilości ludzi, podpisał – sam nie wie kiedy – cyrograf. I niech nie ma do nikogo pretensji, że każą mu oglądać Jakimowicza, który kocha Polskę nad życie, albo Dagmarę Kazimierską z programu Królowe życia.

Nie wiem, jakie haracze w rzeczywistości płacą ci, których dopuszczono do wygłaszania komunikatów publicystycznych w telewizji i jakie winy im zapomniano (chwilowo), żeby stworzyć ten dziwny dysonans, jaki przeżywamy w związku z obecność obecnością tych ludzi w przestrzeni publicznej. Musi to być jednak coś poważnego. Taką, na przykład Dagmarę, zapytano kiedyś w wywiadzie, czy to prawda, że sprzedawała dziewczyny do burdeli. – A tego mi akurat nie udowodniono – odpowiedziała pani Kazimierska. Jakimowicza oskarżono o usiłowanie gwałtu, a co jakiś czas, ktoś wyciąga mu inne jakieś brudy zza portek. No, ale format jest format i nie można go zmienić. Dlaczego? Albowiem konsumenci tej rozrywki muszą być regularnie i widowiskowo upokarzani. Oni tego nie rozumieją, albowiem wydaje im się, że są częścią widowni, a nie częścią przedstawienia. Śpieszę więc donieść, że jest inaczej. Wszyscy, którzy godzą się na obecność nie tylko Jakimowicza, nie tylko Kaźmierskiej, ale także Magdy Ogórek w przestrzeni publicystyczno-rozrywkowej, są częścią przedstawienia. Czemu ono służy? Pozbawieniu podmiotowości konsumentów tych treści. Wywołaniu wrażenia, że zamknięcie ich w obozach odosobnienia, gdzie jedyną rozrywką będzie hard porno, puszczane na ścianie baraku, to i tak za wiele, jak dla nich. Bo w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by uwolnić świat od tego krępującego ciężaru. Tak więc życzę wszystkim miłego oglądania, a sam wracam do produkcji treści nieoczywistych i niełatwych. I mowy nie ma, bym się kiedykolwiek dał namówić na jakieś występy.

Z opisaną wyżej sytuacją wiąże się inna. Nie dotyczy ona produkcji formatów publicystycznych, ale naukowych. Bo i takie są. Oczywiście, uczeni humaniści mogą się przed tym bronić, ale niewiele im to pomoże. Tygodnik Solidarność zadaje bowiem takie oto dramatyczne pytanie: Najsłynniejszy lewicowy filozof XX wieku gwałcił dzieci? Czy to dla lewicy problem?

Chodzi oczywiście o Michela Foucault. Tu macie link do artykułu https://www.tysol.pl/a63441-Tylko-u-nas-Waldemar-Krysiak-Najslynniejszy-lewicowy-filozof-XX-wieku-gwalcil-dzieci-Czy-to-dla-lewicy-problem#.YGJG2WuAz4A.twitter

To oczywiście nie jest dla lewicy żaden problem, bo lewica, pod wzniesionymi sztandarami idzie walczyć o lepsze jurto. Nie może więc przejmować się jakimiś małymi Tunezyjczykami, którzy kiedyś mieli okoliczność z wybitnym lewicowym myślicielem. To są problemy prawicy, która stanowi formację odchodzącą w przeszłość i musi się tłumaczyć ze wszystkiego. Poza tym idee i koncepcje pana Foucault są piękne i atrakcyjne, a myśl, należy oddzielić od czynu. To jest standardowy bełkot, którym się usypia ludzi. Dotyczy on nie tylko filozofów, ale także artystów. Dzieło oceniamy osobno, a życie osobno. Fantastycznie, czyńmy tak nadal, ale tylko do momentu, w którym pan filozof i pan artysta, sami nie przechodzą do ofensywy, próbując prostować innych. Na przykład księży. Ja tylko przypomnę, po raz kolejny, fragment wspomnień Ambrożego Vollarda, który opisał scenę podczas proszonego obiadu w znanym burżujskim domu, sławnym w całym Paryżu, kiedy to wiceminister do spraw wyznań i znany ze skandalizujących grafik artysta Felicien Rops, omawiali kwestię obsady poszczególnych diecezji, wskazując na zalety i wady różnych duchownych. Pan Foucault zdaje się także nie unikał moralnych ocen bliźnich, a skoro sam nie dorastał do własnych wyobrażeń, niech – pardon – wypie…idzie sobie w siną dal.

Na tej samej stronie Tysola odnajdujemy inny artykuł, pod wielce poważnym tytułem Kościół nie jest od tego, by dostarczać rozrywki. To jest wywiad z księdzem doktorem Januszem Chyłą. https://www.tysol.pl/a63434-Wywiad-Ks-dr-Janusz-Chyla-Kosciol-nie-jest-od-tego-zeby-dostarczac-rozrywki Nie wiem właściwie dlaczego umieszczony w Tysolu, ale nie wygłoszony jako homilia skierowana wprost do Adama Szustaka, głównego rozgrywającego kościelnej rozrywki w Polsce. Otóż Kościół dostarcza rozrywki, dokładnie w takich samych formatach, w jakich czyni to Jakimowicz. Pułapka polega zaś na tym, że krytykując ową rozrywkę, popadamy w przekonanie, że wszyscy dotknięci dysfunkcjami proboszczowie, którzy samą swoją obecnością na mszy usypiają wszystkich wiernych, jak fakir kobrę, to coś wręcz fantastycznego i właściwego. Ja rozumiem, o czym mówi ksiądz Chyła, ale celowo nie odnoszę się do meritum jego wywiadu. Chodzi mi o to, że format – czy Kościół ma dostarczać rozrywki – to jest źle postawiona kwestia, która już zaczyna zalatywać jakimiś niepięknymi zapachami. To jest ten sam format, według którego powinniśmy oddzielać życie od dzieła, tylko inaczej spreparowany, na użytek wiejskich proboszczów po prostu, którzy jak wiemy są prostymi chłopakami i mają do wypełnienia niełatwe wcale zadanie. Muszą, cholera, walczyć jakoś z tym szatanem….



Człowiek-symbol czyli jak radziecki program kosmiczny ocalił dziecięce dusze


Określenie to bywa często nadużywane wobec osób, które robią wokół siebie wiele szumu, ale wcale na miano symbolu nie zasługują. Często bywa tak, że osobnicy z wielkim apetytem na popularność, opłacają klakierów, którzy ogłaszają światu, że ten i ów jest symbolem jakichś tam czasów, szczególnie się, rzecz jasna, wyróżniających. I tak jest na przykład z byłym prezydentem Wałęsą, który jest symbolem polskich przemian, wywołujących dziś już tylko wyłącznie same szyderstwa. Dla lepszej dystrybucji symbolu, dobrze by było, gdyby miał on wąsy. I Wałęsa ma wąsy, a w naszych okolicach wąsy mogą oznaczać tylko jedno – ktoś, kto je posiada jest prawie jak Piłsudski, a Piłsudski też był przecież symbolem i jest nim do dzisiaj.

W rzeczywistości symbolami czasów, trendów i nurtów, są ludzie, których nie widzimy, albo wiedzieć nie chcemy. Ludzie, którzy sami z siebie, bądź na polecenie jakiejś organizacji podjęli trud, zmiany paradygmatów całych, dużych populacji i albo się ze swojego zadania wywiązali, albo też nie, bo coś im przeszkodziło i wycofani zostali na zaplecze. I ja dziś chciałem opowiedzieć o takim człowieku. O istocie, która zasługuje na miano symbolu pewnej epoki i pewnego trendu, bardzo dobrze rozpoznawalnego dzisiaj. Choć przez wielu uważanego za groźną nowość.

Starsi z nas na pewno pamiętają film zatytułowany „Kaligula”, w którym rolę obłąkanego cesarza grał Malcolm McDowell. Był to wybitny brytyjski aktor, który po tym filmie został wyrzucony poza nawias. Obraz ten, jak mawiali krytycy, złamał mu karierę, albowiem okazało się, że ani widzowie, ani dystrybutorzy nie są na coś takiego przygotowani. Telewizja polska pokazywała to swego czasu i rzeczywiście film był okropny. Nie o Mac Dowella mi jednak chodzi. W czasie produkcji filmu o Kaliguli, swoje nazwisko z listy płac wycofał scenarzysta. Uznał, że reżyser i producent zbyt silnie ingerowali w jego dzieło, by mógł dalej je firmować. Wymowa filmu została złagodzona i nikt nie wie, co pokazano by tam, gdyby producent zdecydował się na pierwotną wersję scenariusza. Naszym bohaterem jest ów scenarzysta, człowiek o nazwisku Gore Vidal. Jest to nazwisko spreparowane, a ja nie mogę Was dłużej trzymać w napięciu i dozować tu informacji na temat tego pana. Oto link do jego biografii, która mówi sama za siebie, a której niektóre fragmenty skomentuję.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Gore_Vidal

Można powiedzieć, że wszystko tu jest typowe. Od momentu kiedy dowiedzieliśmy się, że Jim Morrison był synem admirała Morrisona odpowiedzialnego za incydent w Zatoce Tonkińskiej, rozpoczynający amerykańską interwencję w Wietnamie, nic nas nie powinno dziwić. A jednak popadłem wczoraj w zadumę i zdziwiłem się. Konsekwencja z jaką przeprowadzane są te eksperymenty zdumiewa, ale też mobilizuje. Jeśli przeczytamy o dokonaniach pana Gore Vidala, musimy dojść do wniosku, że pisanie i publikowanie treści jest obowiązkiem każdego katolika i każdego Polaka. Nie mogą być to jednak treści degradujące i frajerskie obliczone na uwiedzenie biednych pastuszków, którzy się pogubili w życiu. Jeśli nie będziemy tego robić, dotowane przez agencje rządowe USA produkcje, wypuszczane na rynek pod egidą partii demokratycznej, zaleją świat i ostatecznie nas pogrzebią. Najgorzej zaś będą mieli ci, którzy spróbują się z tamtymi porozumiewać.

Teraz mała dygresja. Czasem ktoś pyta mnie, czy ja planując wydanie tej czy innej książki, robię jakieś badanie rynku? To jest pytanie bardzo głupie. Zapytajcie wydawców Gore Vidala, czy coś takiego przedsiębrali. Zapewne roześmiali by się Wam w nos. Badanie rynku jest dla słabych. To jest czynność, której rzeczywisty wymiar polega na przewaleniu budżetu. Ja zaś budżetu nie mam. Oni go mieli, ale nie po to przecież, by wydawać pieniądze na głupie i niepotrzebne badania.

Książki Gore’a Vidala były dostępne w polskich księgarniach przez całą komunę. I to jest naprawdę niezwykłe. Może też wystarczyć za wszystkie badania rynku. Jeśli ktoś nie wie co pisać, a bardzo chce, można mu powiedzieć wprost – rób odwrotnie niż ten facet. I już.

Oto człowiek, urodzony w West Point, który całą swoją młodość spędził w armii, my zaś ekscytujemy się dziś obecnością gejów transwestytów w wojsku. Niby dlaczego? Gore w latach czterdziestych napisał gejowską powieść, której akcja rozgrywa się wśród żołnierzy, a powieść ta spotkała się z przychylnością krytyki. Gore realizował program propagandowy partii demokratycznej, która dziś doszła znów do władzy. Elementem tego programu była, na przykład, lansowana przez komunistów książka zatytułowana Julian. I nie chodzi tu o jakiegoś ephebosa wcale, ale o cesarza Juliana Apostatę, który prześladował chrześcijan. Powieść ta zaś, napisana przez Gore’a, jest jego dziennikiem. Komunistyczne państwo wydało sfingowany dziennik Juliana Apostaty, napisany przez krewnego Ala Gore’a (tego od freonu), który był człowiekiem zatrudnionym w tajnych strukturach wrogiej armii. Wot kakaja sztuka!

Ktoś może zasugerować, iż nie wiadomo wcale czy Gore nie był komunistycznym agentem, albowiem założył przecież Partię Ludową, która nie zyskała jednak poparcia w narodzie. No tak, to jest jakiś argument, ja jednak uważam, że to komuniści byli agentami Gore’a. To bardziej prawdopodobne.

Każdy kto uważnie prześledzi jego życiorys, zauważy, że był on także przewodniczącym jury, głównego konkursu festiwalu filmowego w Wenecji. Nie wiem co powiedzieć właściwie. Należałoby teraz zrobić listę festiwali filmowych i literackich, a potem przyjrzeć się przewodniczącym tych wszystkich jurorskich gremiów.

Jak widzimy Gore w latach sześćdziesiątych pisał powieści o przygodach transseksualistów, którzy zmieniali sobie płeć na wesoło. Współpracował przy wielu ważnych produkcjach filmowych, ale jakoś zawsze tak się zdarzało, że jego nazwisko było w ostatnim momencie wycofywane z listy płac. Pozostawał w cieniu i umarł bez sławy. Co, jak mniemam, nie przeszkadzało mu wcale.

Wobec faktów tak oczywistych można zapytać, dlaczego wszystko to, czego doświadczamy dzisiaj i przeciwko czemu protestujemy, nie zdarzyło się już 40 lat temu, zmieniając całkowicie nasz świat? Otóż dlatego, że Ruskie wysłały w kosmos Hermaszewskiego. Żadna inna odpowiedź nie wydaje mi się sensowniejsza. Radziecki program kosmiczny ocalił nasze dusze.

Trzeba było zmienić prezydenta na takiego, który nie miał nic wspólnego z rodziną Gore. I utrzymać tę opcję przez kilka kadencji. Tamci potem wrócili, ale znów musieli się odsunąć. No, ale dziś triumf rodziny Gore i jej popleczników wydaje się trwały. To nic, że używają oni innego nazwiska. Należy przypuszczać, że wkrótce rozpoczną oni kolejną ofensywę, a być może nawet zaangażują do niej stareńkiego już Malcolma McDowella, którego tata – jak podaje docent wiki – był publicystą i pracował w RAF-ie.

Swoją drogą dowiedziałbym się chętnie, co takiego naprawdę stało się na planie filmu „Kaligula”, że ten McDowell został trwale wyautowany z obsady filmów klasy A. No, ale na to chyba nie mamy szans.

A dziennik Juliana Apostaty ciągle lata na allegro po 4 zyle.



Wielki inkwizytor Terlikowski


Mało jest w literaturze światowej fragmentów tak trywialnych, oszukanych i pretensjonalnych, jak sławny niegdyś, bo dziś już dobrze zapomniany, fragment Braci Karamazow znany jako Wielki inkwizytor. Jest to jeszcze w dodatku fragment kokieteryjny i nieszczery. Kiedyś służył on do podnoszenia samooceny ambitnym studentom polonistyki, a dziś wydaje się nie mieć zastosowania i mało kto go pamięta. Jest to jednak fragment istotny, albowiem emocjonalnych schemat operacyjny, jaki skreślił Dostojewski, wykorzystuje się często współcześnie, jeśli ktoś chce zamarkować głębię przeżyć i autentyczność swoich poczynań. I taki właśnie numer, odwalili ostatnio Dominikanie, wraz ze swoim ulubionym pupilem Tomaszem Terlikowskim.

Oto powołano specjalną komisję, mającą ocenić postępki jednego z braci, który dwadzieścia lat temu dopuszczał się przemocy i molestowania członków i członkiń wspólnoty duszpasterstwa akademickiego we Wrocławiu. Przeczytałem stosowną informację i uśmiechnąłem się pogodnie do samego siebie. Mianowanie Terlikowskiego wielkim inkwizytorem, to jest pomysł przedni i moralnie głęboki. Następnym będzie mianowanie go kimś w rodzaju zastępcy Pana Jezusa. I nie myślcie, że ktokolwiek się tam cofnie, albo, że któremuś zadrży ręka.

Terlikowski ma być przewodniczącym komisji, która owe niecne postępki będzie oceniać.

Oto link do informacji https://wpolityce.pl/kosciol/545238-dominikanie-powolali-komisje-na-jej-czele-terlikowski

A tu słowa samego wielkiego inkwizytora Terlikowskiego:

To była trudna decyzja. Rola publicysty jest bardzo wygodna. Wygodnie jest komentować, krytykować, wiedzieć lepiej. Czasem jednak stają przed nami wyzwania, które wymagają wyjścia ze swojej roli, ze strefy komfortu. Tak jest tym razem.

Można się rozpłakać ze wzruszenia i popaść w głęboką zadumę, ale można też zareagować tak, jak Alosza u Dostojewskiego i wszystko wyszydzić. Alosza co prawda uczynił to, w fałszywej intencji, a Dostojewski poprzez jego szyderstwo, chciał podkreślić wagę wizji, jakiej doświadczył Iwan, ale co nas to wszystko obchodzi. Pisma wielkoruskich autorów, kwitujemy ziewnięciem, mamy swoje sprawy na głowie. Nie wiem co Wam przypomina ten fragment, ale mi kojarzy się on jednoznacznie z zapowiedziami premier literackich Remigiusza Mroza. To jest dokładnie ten sam format. Pełen moralnych wątpliwości i świadom osobistych deficytów, skromny, ale odważny człowiek, porywa się na rzecz niemożliwą, która może całkowicie odmienić jego życie. Może też, postawić go w sytuacji, z której niemożliwe będzie wyjście z twarzą. A przecież pamiętać musimy, że ma on rodzinę, która kocha nad życie. Co będzie? Jak potoczą się jego losy? Czy podoła zadaniu? Odpowiedzi na te pytania, znajdziecie już niebawem w nowym pakiecie Netflixa.

Na czym polega w istocie rola Terlikowskiego w tej komisji? To proste. Na całkowitym wybieleniu tego, co dzieje się u Dominikanów, a jeszcze przy tym na wystruganiu grubej, dębowej pały, którą będzie się później prało innych duchownych. – Patrzcie – powiedzą Dominikanie – oczyściliśmy się, a nasze oczyszczenia przypieczętował swoim stemplem niezależny publicysta katolicki, wielki inkwizytor Terlikowski. Teraz kolej na was. On też was oczyści, musicie tylko stanąć przed nim w pokorze, zzuć sandały i posypać głowy popiołem.

Dlaczego ja tak okrutnie szydzę z tej historii? Otóż dlatego, że ona się rozłazi w rękach już przy pierwszej próbie opisu, takiego zwykłego, składającego się z podstawowych faktów. Dlatego właśnie nie opisuje się jej, ale czyni z tej afery pewien symbol, który dotyczy całego Kościoła. A to nieprawda, on dotyczy tylko dominikanów i ich metod. Mamy oto gościa, który dwadzieścia lat temu, czyli w czasach kiedy Terlikowski i Górny byli już znanymi katolickimi publicystami, współpracującymi z wydawanym przez Janusza Palikota tygodnikiem Ozon, zajmował się zaczepianiem pełnoletnich osób w ramach duszpasterstwa akademickiego. Nie wiadomo co dokładnie robił, ale było to tak straszne, że nie można nad tym przejść do porządku dziennego. To ciekawe, bo nikt póki co nie zawiadomił prokuratora o popełnieniu przestępstwa. No, a chyba od tego należałoby zacząć. Zamiast dochodzić sprawiedliwości i szukać zadośćuczynienia w istniejącym systemie prawnym, który obejmuje przecież także duchownych, dominikanie tworzą system zastępczy, a na jego czele stawiają Terlikowskiego. Gdzie jest prokurator, pytam?

Jeśli ktoś miał odwagę, by przed władzami zakonu oskarżyć tego zboczeńca i psychopatę, to dlaczego nie zawiadomił policji i prokuratury. Może to zrobić jeszcze dzisiaj. Rozumiem, że uczynił to z troski o Kościół. Bo niby z jakiego innego powodu.

Podkreślę, że zarzuty dotyczą zachowania nagannego wobec ludzi dorosłych, których z oskarżonym nie łączył żaden stosunek podległości. To byli wolni, pełnoletni członkowie wspólnoty. Mogli, w czasie kiedy on coś im proponował, wyjść z sali, albo wręcz prasnąć go w łeb. Nie zrobili tego. Do kogo mają teraz pretensję?

Kolejna kwestia – co tak naprawdę próbują ukryć dominikanie, wystawiając na odstrzał jednego ze swoich? Może metody jakimi przez lata posługiwali się w czasie swojej pracy z wiernymi? Ja nie znam tych metod, bo od dominikanów trzymam się z daleka, ale – tak się tylko zastanawiam – nie mają może one wiele wspólnego z duchem chrześcijańskiej miłości, ale z jakimś innym duchem?

I jeszcze jedno – stoczyliśmy tu kilka krwawych bitew o Szustaka. Pan ten opowiadał publicznie jak to chadzał na dziwki, będąc już w zakonie, jakie przeżywał dylematy w związku ze swoim temperamentem i nie dającym się ukoić zainteresowaniem płcią przeciwną. On to wszystko mówił i to zostało mu nie dość, że wybaczone, to jeszcze potraktowano to, także tu u nas, jako fantastyczne narzędzie ewangelizacji i zachęcania młodych ludzi do tego, by się nawracali. Pytam więc – Szustaka nie postawicie przed komisją? Może by się znalazła jakaś, która by go oskarżyła o molestowanie? Pewnie nie. Cóż ja tam mogę wiedzieć, biedny frajer, Szustak jest poza wszelkimi oskarżeniami o molestowanie, bo on takie rzeczy wciąga nosem. Nie dość, że żadna mu nie odmówiła, to jeszcze wszystkie były zadowolone jak nie wiem co. O cóż go więc oskarżać? Co innego tamten niedojda, który roił sobie w tym swoim pustym łebku, jakieś fantazje i miał, jak się zdaje, zamiar wpływać na psychikę osób, które przychodziły doń, by zapoznał ich ze Słowem Bożym.

Tak, w mojej ocenie, sprawa ta przedstawia się na gruncie realnym. I nie rozumiem dlaczego nie można ujawnić szczegółów, które doprowadziły do postawienia tego całego Pawła przed komisją. Skoro można pisać o pedofilii Gulbinowicza, pijaństwie Głódzia i obsesjach innych hierarchów. O co chodzi w tym przypadku? No o to, że dominikanom, pardon, ktoś podpalił dupę i oni usiłują to zgasić, a na głównego strażaka wyznaczyli Terlikowskiego.

I teraz mam prośbę, jeśli Tomasz Terlikowski, jak to ma w zwyczaju, zechce podkreślić głębie swojego miłosierdzia wobec atakujących go osób, w tym wobec mnie. Jeśli weźmie przykład z Wielkiego Inkwizytora opisanego przez Dostojewskiego i, niczym Jezus, zamknięty przez tegoż inkwizytora w celi, zechce mnie kiedyś, przy przypadkowym spotkaniu, pocałować w usta, albo w coś, to niech się lepiej dobrze zastanowi, zanim to zrobi.

Na koniec garść refleksji ogólnych. Wszyscy zastanawiają się nad przyczynami kryzysu w Kościele. Oświadczam iż żadnego kryzysu w Kościele nie ma. Kryzys jest wyłącznie poza Kościołem i Terlikowski jest na to żywym dowodem. Defensywa w jakiej znajduje się Kościół spowodowana jest jednym właściwie zaniedbaniem. Treści ewangeliczne głoszone są wyłącznie w przestrzeni kościołów. Treści zaś Kościołowi i duchowieństwu wrogie, są głoszone wszędzie. Cały plac jest oddany za bezdurno. I nie mówcie mi, że są przecież katolickie pisma. To nie są żadne pisma, ale formaty publicystyczne służące wrogiej propagandzie. Z tego jednego zaniedbania, wypływa konsekwencja następująca – degeneruje się forma przekazu. Nie dacie rady mili księża przeciwstawić się złu, plotąc trzy po trzy w czasie homilii, a do tego adresując swoje komunikaty do najstarszych babin, z największymi ubytkami słuchu. Tamci mają przewagę miażdżącą. I nie wołajcie teraz na pomoc Matki Bożej, bo jeszcze przyjdzie i co wtedy? Kolejnym etapem, będzie propozycja następująca – albo zamykacie fanatyków w świątyniach i nie pokazujecie ich światu, a fanatycy to wszyscy ci, co mają jakieś anse do Terlikowskiego, albo wpuszczacie do tych świątyń transwestytów, którzy też są dziećmi bożymi. A nie dość tego, to są znacznie lepsze dzieci boże niż wy. I dlatego właśnie będą mogli otrzymywać święcenia i udzielać sakramentów.

To taki trochę żart, a trochę nie. Ileż ja razy słyszałem żart o żabie gotowanej na wolnym ogniu. I nigdy nie zauważyłem, by ktoś się tym przejął naprawdę.



O dewaluacji doświadczeń mistycznych


Wczoraj mieliśmy tu do czynienia z sytuacją kuriozalną. Oto jawny trol, występujący po kilkoma nickami, próbował wpłynąć na moją postawę, powołując się przy tym już nie na autorytet hierarchii Kościoła, ale samego Pana Jezusa. Bo w Wielki Czwartek nie powinienem pisać pewnych rzeczy. To jest mechanizm, który jest wykorzystywany za każdym razem i za każdym razem ludzie, nie tylko naiwni i prostoduszni, ale wszyscy właściwie, uważają, że może jednak ktoś taki ma rację. Może rzeczywiście trzeba się powstrzymać. Otóż nie trzeba, a już na pewno nie trzeba się powstrzymywać w obliczu takich postaw. Należy je zwalczać, albowiem akceptowanie ich to droga do wyznaczenia norm pobożności, które nie będą bynajmniej strzeżone przez kapłanów, albowiem ci nie mają na takie rzeczy czasu, ale przez różnych samozwańców. Tych, którzy pierwsi zawołali – ale tak nie wolno, jest wielki czwartek! I reszta pokiwała ze zrozumieniem głowami, przyznając im rację. Całe szczęście tutaj ja rządzę i do żadnych nadużyć nie dojdzie, ale normalnie człowiek występujący w obronie pobożnych postaw natychmiast zostaje wyróżniony i natychmiast grupa powierza mu jakieś szczególne funkcje, a z czasem czyni go kimś w rodzaju świeckiego kapłana, który wie lepiej. I to jest nagminne, a w wielu przypadkach silnie promowane, albowiem tak jest wygodniej. Uprzedzam więc, że tu tego rodzaju numery akceptowane nie będą. I każdy kto spróbuje się w to bawić, wyleci natychmiast. To nic, że jest Wielki Piątek.

Można rzecz całą sprowadzić do formuły szantażu emocjonalnego o trochę większej skali. Tylko, że ta skala jest stale powiększana, aż wreszcie przybiera rozmiary, które z daleka zalatują selekcją i werbunkiem. Każdy religijny celebryta, którego pokazują dwa razy na dzień we wszystkich portalach, musi mieć za sobą kilka spektakularnych doświadczeń. Dzielą się one na trzy grupy: moralne upadki, katorżnicza praca przy katolickim wychowaniu dzieci i opiece nad rodziną oraz doświadczenia mistyczne, żywej obecności Boga. Zacznę od pierwszych. Mistrzem w tym judo jest Szustak i w zasadzie nic dodawać nie trzema. Moralne upadki tylko go wzmacniają, podobnie jak ludzi jemu podobnych. Wstają oni za każdym razem, otrzepują ubranie, wycierają ślady szminki z twarzy i w ogóle, i mówią – jestem teraz silniejszy niż kiedykolwiek. Jeśli idzie o drugą kategorię to budzi ona we mnie zawsze największą wściekłość. Nie mogłem nigdy słuchać ludzi, którzy opowiadali, jak to za komuny ojciec nie zapisał się do partii i miał ośmioro dzieci, a dzięki głębokiej religijności udało mu się je wszystkie wychować na dobrych Polaków i katolików. Jak się w tę gawędę poskrobie, okaże się, że ojciec miał ukryty etat w wojsku, a matka prowadziła szwalnię, gdzie produkowano jakieś elementy garderoby resortowej. Księża zaś, wspierali tę rodzinę materialnie, albowiem stanowiła ona żywy dowód na to, że liczba dzieci nie ogranicza człowieka w żaden sposób, nawet jeśli okoliczności są bardzo trudne. Dziś większość z nas ma rodziny i wychowuje dzieci, ale mało komu przychodzi do głowy, by opowiadać o tym, jak o jakimś męczeństwie. A Terlikowski, na przykład, robi z faktu, że ma dzieci, całe przedstawienie, w którym występuje jako heros prokreacji i dostaje za to oklaski od duchownych.

Trzecia grupa to doświadczenia mistyczne. Zacznę od tego, że nigdy nie miałem żadnych doświadczeń mistycznych. Wiem jednak, że wiele osób traktuje w ten sposób wizje senne lub chorobowe, albo wręcz zmyślenia. Opowiadają o nich chętnie i długo, pragnąc w ten sposób podkreślić swoją wyjątkowość i wybraństwo. Po doświadczeniu mistycznym człowiek po prostu musi rozumieć więcej i więcej czuć. Ci zaś, którzy takiego doświadczenia nie przeżyli nie mogą z nim konkurować, bo i cóż oni mogą wiedzieć. Nie neguję doświadczeń mistycznych w ogóle, ale nie wierzę w te, o których opowiadają telewizyjni celebryci. Tacy, jak ten zakonnik, co przez Stonogę, próbował prostować swoich braci Dominikanów. Musimy zrozumieć, że kiedy pojawia się polu widzenia postać taka, jak Szustak, który epatuje swoimi moralnymi upadkami i wzlotami, konkurencja nie może tego zignorować i natychmiast posyła na plac boju swojego człowieka, który zaczyna od postawienia postulatu bezwzględnej czystości moralnej, a podpiera go doświadczeniem mistycznym. Kiedy bowiem był chory i miał mieć poważną operację, zapadł w coś w rodzaju letargu. I wtedy ukazał mu się świetlisty korytarz, a głęboki i ciepły głos powiedział – nie lękaj się.

Pop kultura regularnie wyszydza takie histerie, ale one nadal są wykorzystywane w obszarze politycznej agitacji i na terenie walk frakcyjnych, głównie wśród duchownych zajmujących się gwiazdorzeniem w telewizjach.

Jedynym istotnym efektem takich projekcji jest dewaluacja rzeczywistych doświadczeń mistycznych, które istnieją. Nie będę się rozwodził nad ich charakterem, albowiem niczego takiego nie doświadczyłem. Z faktu jednak, że one są, ludzie podstępni, działający w złych intencjach wysnuwają wniosek następujący – lekko podrasowane doświadczenia mistyczne mogą człowiekowi pomóc w karierze. Odnoszę wrażenie, być może mylne, że kiedy raz się wkroczy na taką drogę, nie ma z niej odwrotu. Niestety część komunikacji, w jakieś sami jesteśmy zanurzeni, a dotyczącej spraw wiary i postaw, także opiera się o wymienione trzy grupy zjawisk. I trudno mieć do kogoś pretensje, że traktuje serio osobników zajmujących się zawodowo podpuszczaniem. Komunikacja pomiędzy wiernymi a kapłanami nie jest łatwa i nigdy niestety nie będzie. Stąd, będę się przy tym upierał, konieczne są stanowcze, a nawet kontrowersyjne komunikaty, które nie mają nawet charakteru demaskacji, ale po prostu stawiają pewne kwestie we właściwych proporcjach. Z głowy na nogi, można powiedzieć. Niech więc nikt nie ma do mnie pretensji, że piszę takie rzeczy.

Czasem naprawdę trzeba je napisać, a w dodatku od razu. Tamci nie czekają i nie mają żadnych skrupułów.

Życzę wszystkim błogosławionych, dobrych, zdrowych, spokojnych i pięknych świąt.



Oblężenie Kandii a sprawa polska


Wiem, że jest Wielka Sobota i powinienem napisać tekst, może trochę bardziej korespondujący z atmosferą Triduum. Nie zrobię tego jednak i nie będę wyjaśniał powodów. Od bardzo długiego czasu nosiłem się z zamiarem napisania tekstu o Kandii, ale za każdym razem odkładałem to uważając, że będzie on zbyt powierzchowny. Nic się też nie zmieniło, to co znajdziecie poniżej, także będzie bardzo powierzchowne. Oblężenie Kandii, weneckiej twierdzy na Krecie było tym wydarzeniem, które dało początek trwałym zmianom na mapie Europy. Było niczym wojna wietnamska i Afganistan w jednym dla II połowy XX wieku. No, ale w historiografii polskiej nie doczekało się ono nawet najmarniejszej wzmianki. Jedyna zaś książka, która krąży po allegro, w języku polskim, napisana została przez Rosjanina.

Kandia to koronny i ostateczny dowód na ślepotę i mentalne ograniczenia polskich historyków, którym trzeba coś położyć przed nosem, pokazać to patykiem i jeszcze w tę rzecz popukać, żeby raczyli ją zauważyć.

Uważam, że Kandia, rozpatrywana jako szereg epizodów zakończonych wycofaniem się wojsk weneckich i chrześcijańskich mieszkańców z twierdzy, rozpoczęła się od misternej bardzo prowokacji, której końca zdaje się nikt nie mógł przewidzieć. Choć może gdzieś w połowie oblężenia, ludzie, którzy tę prowokację zlecili, zorientowali się, że oblężenie, które generuje tak potworne koszty, musi być prowadzone dalej, bez względu na wszystko.

Od czego się zaczęło? Od słabo wyjaśnionego ataku eskadry maltańskiej na sułtańskie statki wracające z Mekki. Uprowadzono wszystkie do Kandii właśnie, nie wiadomo dlaczego. Tam okazało się, że statki wiozły część dziewczyn z sułtańskiego haremu. Był rok 1644, miesiąc pielgrzymek, czyli ostatni w muzułmańskim kalendarzu księżycowym. Wypada on mniej więcej na przełomie sierpnia i września. Dlaczego chrześcijańska eskadra odpłynęła do Kandii akurat, a nie na Maltę? Trwała wojna wenecko-turecka i można stwierdzić, że był to jeden z epizodów tej wojny. Uważam jednak, że było inaczej, Wenecjanie, świadomi przewagi tureckiej, nigdy nie pozwolili na tego rodzaju wybryk, albowiem od utrzymania Krety zależała przyszłość republiki. Wojna przygasała i Turcy byliby skłonni zawrzeć jakiś rozejm, ale dobrze przygotowana akcja wymierzona bezpośrednio w mienie i dobro sułtańskie uniemożliwiła to w sposób trwały.

I teraz popatrzmy na lata, w których rozgrywał się dramat twierdzy i portu Kandia, na Krecie. To są dobrze nam znane lata 1648 – 1669. Ponad dwadzieścia lat Wenecjanie, wspierani nieszczerze przez posiłki francuskie bronili twierdzy. W tym czasie na Rzeczpospolitą spadły wszelkie możliwe nieszczęścia. Wypadki te łączą się ze sobą w najoczywistszy sposób, albowiem Wenecja była głównym rozgrywającym w finansach państwa polsko-litewskiego.

Najpierw trzeba by się zastanowić nad tym ile w XVII wieku trwał werbunek armii liczącej – 50 – 50 tysięcy ludzi. Tyle mniej więcej w 1645 wystawili Turcy, którzy przypłynęli do Kandii, by odebrać sułtańskie dobro i tyle mniej więcej wystawił Chmielnicki, trzy lata później. Pomiędzy atakiem maltańskiej eskadry na statki sułtańskie a wysadzeniem tureckiego desantu na Krecie minęło raptem kilka miesięcy. Trudno przypuścić, by akcja Chmielnickiego, koordynowana przez dwór francuski, a obserwowana przez angielski, jak to już kiedyś pisaliśmy, nie była połączona z działaniami Turków na Krecie.

Kandia to najdłuższe oblężenie w historii nowożytnej Europy, być może wcześniej zdarzały się dłuższe, ale ja nic o tym nie wiem. Broniono jej z wielką determinacją, albowiem utrata Kandii oznaczała koniec weneckiej dominacji na Morzu Śródziemnym. Nikt jednak nie rozumiał co jakie będą konsekwencje owego końca.

Uważam, że przeciągające się oblężenie, spowodowało opracowanie i przeprowadzenie szeregu akcji zbrojnych i sabotażowych przeciwko Rzeczpospolitej. Od wojny z Chmielnickim począwszy przez wojnę w carem Aleksym, na Potopie skończywszy. Wszystkie te akcje miały na celu zrujnowanie Rzeczpospolitej, najważniejszego partnera i najważniejszego zaplecza Wenecji w tamtym czasie. Nie wiemy nic o relacjach finansowych pomiędzy obydwoma republikami. Wiemy, że za Jana Kazimierza, kiedy oblężenie Kandii trwało w najlepsze, Boratini, wypuścił z królewskiej mennicy sławne szelągi zwane Boratynkami. Zalał nimi kraj, co być może było związane z chęcią wydrenowania go z resztek srebra, tak bardzo potrzebnych na nowe zaciągi, które mogłyby wesprzeć Kandię.

Francuzi, którzy przypłynęli na pomoc twierdzy, a których polityka w Polsce była więcej niż aktywna, pamiętajmy, że to dwór francuski stał za operacją zwaną Potopem szwedzkim, zachowywali się na Krecie w sposób dość nieodpowiedzialny. Po kilku nieudanych akcjach opuścili wyspę, umywając ręce niczym Piłat. Kandia mimo to trwała. Życie mieszkańców było pasmem udręk, flota turecka blokowała port, a pieniądze, zbierane w Rzeczpospolitej płynęły coraz słabszym strumieniem.

Trzeba postawić pytanie następujące – czy pomoc francuska dla Kandii, nie była uzależniona od deklaracji Polaków dotyczących obsady tronu przez kandydata wskazanego przez Paryż? Moim zdaniem była, Jan Kazimierz zaś, człowiek duszą i ciałem oddany polityce francuskiej, abydykował po to, by na jego miejsce mógł kandydować Kondeusz Wielki. Dom habsburski jednak i papież doprowadzili do wyboru Michała Korybuta Wiśniowieckiego, hetman Jan Sobieski zaś, późniejszy król, przywódca profrancuskiego stronnictwa w Polsce, rozpoczął gwałtowną antykrólewską akcję, która zakończyła się śmiercią nowego władcy. Rok wyboru Michała Korybuta na króla Rzeczpospolitej, to rok upadku Kandii. Twierdza poddała się na dogodnych warunkach po dwudziestu jeden latach oblężenia. Nie wiadomo właściwie dlaczego wtedy. Owa kapitulacja, wydaje się być odpowiedzią na wybór króla Michała, popieranego przez Habsburgów i Rzym i, jak sądzę, została zaaranżowana przez Francuzów.

Po upadku Kandii, następnym celem Turków staje się osłabiona Rzeczpospolita, która jedyne co mogła zrobić to negocjować, a także dogadać się po cichu z Francuzami, którzy poparli kandydaturę Sobieskiego, licząc, że jego francuska żona, będzie pełnić tę samą rolę przy mężu, jaką przy dwóch ostatnich Wazach pełniła Maria Ludwika Gonzaga. Zakończyło się to poddaniem najważniejszej granicznej twierdzy, czyli Kamieńca. Wpływy tureckie w latach siedemdziesiątych XVII wieku, sięgnęły więc do brzegów Italii i środka Europy. Następnym etapem mógł być tylko atak na Rzeszę i podział tej Rzeszy na spółkę z Francją. Król Jan jednak, kiedy zasiadł na tronie, zorientował się do czego prowadzi polityka Paryża i jaką rolę w tej polityce wyznaczono Rzeczpospolitej. Postawił więc wszystko na jedną kartę, rozpoczął wojnę, która zakończyła się co prawda zwycięstwem w polu, ale też podpisaniem traktatów w Żurawnie, które nie przywróciły Polsce Kamieńca. I to był chyba ten moment, kiedy Francuzi zorientowali się, że nie dadzą rady, a jedyne co im zostało to zwalić całą odpowiedzialność na Turków i poczekać co oni sami zwojują w Rzeszy. Konsekwencją bowiem dalszą opisywanych wypadków, był marsz armii Kara Mustafy na Wiedeń. Czym zakończony, wszyscy wiemy. Całkowitą zmianą stosunków w Europie, w której zaczęła dominować Francja, już bez tureckiego sojusznika, nie zorientowana zupełnie, jaką robotę wykonują agenci Londynu i Amsterdamu, na terenie Rzeczpospolitej i Rusi. Cały ciężar globalnych rozgrywek, przeniesiony został z Polski na tereny moskiewsko-ukraińskie, czyniąc je przedmiotem polityki międzynarodowej, co Ukraińcy, na przykład, uważają za odrodzenie czy też może początek państwowości nowożytnej. Mam na myśli hetmanat i panowanie Mazepy.

Polska i jej ziemie, na dwie dekady stały się polityczną próżnią zarządzaną przez symbolicznego zwycięzcę spod Wiednia.

Wróćmy jednak do Kandii. Czego nas uczy owo ponad dwudziestoletnie oblężenie? Przede wszystkim tego, że nasz wróg prowadząc wojnę, także wydaje pieniądze. Wenecjanie, o ile wiem, choć mogę się mylić, nie mieli ani jednego sojusznika, który mógłby w Turcji przeprowadzić akcję tak sprawną i tak dewastującą, jak to zrobił dwór francuski w Polsce, jednocześnie udając tej Polski sojusznika i obrońcę. Kandia upadła z dwóch powodów, ponieważ zdewastowano zaplecze finansowe Republiki Weneckiej, a także dlatego, że w kluczowym momencie, kiedy szala przechylała się na korzyść obrońców, ktoś dobrze zorientowany złożył bardzo korzystną propozycję rozejmu.

Nie wydaje się, by ktokolwiek w roku 1669 w Polsce, świadom był tych zależności, ale mogę się mylić. Może po prostu ów ktoś nie miał możliwości wykonania żadnego ruchu. Na tak zarysowanym tle polityka Jana III, tylekroć krytykowana, wydaje się jednak słuszną i celową. Nie należało tylko, po obraniu takiego kursu, przyjmować na swoim dworze irlandzkich lekarzy, przybyłych nie wiadomo na czyje polecenie, a przede wszystkim należało powstrzymać Patricka Gordona przed wyjazdem do Moskwy.


© Gabriel Maciejewski
28 marca - 3 kwietnia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz