WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Horyzonty bez bohaterów, Sfumato, Leonardo, Woody Allen i pewne ustalenia: dziki mogą pierdzieć w lesie żeby wszędzie była Afryka…

Horyzonty


Horyzonty polityków w Polsce, są podobnie jak horyzonty wyborców, preparowane. Z tym że wyborcy przeczuwają manipulacje jakich się dokonuje w sferze szeroko rozumianego poznania realiów, a politykom to do głowy nie przyjdzie. Kiedy już zostają politykami, kiedy przekraczają próg siedziby partii, albo sejmu, uważają, że dostąpili wtajemniczeń ostatecznych. Na czym one polegają? Na tym chyba, że polityk w Polsce, nie musi się już interesować tym, czym interesuje się świadomy wyborca, czyli przyszłością kraju, jego sukcesami bądź porażkami, polityką sąsiadów wobec państwa czy globalnymi aspektami wymiany handlowej. Polityk może być już całkiem poważny, a to znaczy, że odrzuca pozory i usiłuje już tylko zająć jak największą ilość płatnych posad, a te, których zająć mu się nie uda, usiłuje przekazać swoim krewnym. Dyskusja z politykiem poważnym, takim jak Adam Hoffman, albo nawet premier Morawiecki, z perspektywy wyborcy świadomego, nie ma żadnego sensu. Będzie to rozmowa ślepych o kolorach. Kto ma rację? Oczywiście wyborcy. Nawet jeśli ich horyzont jest bardzo wąski, przeważnie jest i tak szerszy niż to co widzi jakikolwiek najbardziej nawet świadomy i przenikliwy polski polityk, taki jak choćby Jarosław Kaczyński. Dzieje się tak, albowiem polityka w Polsce ma charakter dark roomu, do którego dopuszcza się osoby bardzo wtajemniczone, a kiedy one z tego pomieszczenia kiedyś tam wychodzą, bo kończy im się kadencja, albo po prostu zostają wyrzucone, ostatnią rzeczą o jakiej chcą mówić, jest to, co tam widzieli. Patrzą tylko z politowaniem na ludzi, którzy rozprawiają, jak my tutaj, o sprawach, dla poważnego polityka w ogóle niesitotnych. O sprawach, które do niego wręcz nie należą. Ja mogę Wam, na poprawę humoru, powiedzieć, że choć miejsce to stanowi, jak powiedział klasyk, margines internetowej niszy, to horyzonty, jakie tu otwieramy są szersze i lepsze niż wszystko. Na pewno zaś szersze niż horyzont zawodowych polityków i lepsze niż horyzont ludzi, którzy zajmują się w Polsce preparowaniem politycznych wizji. Owe wizje są gorsze niż to, co zobaczyli po wyjściu z podziemia Maksymilian Paradys i ten drugi, grany przez Łukasiewicza, w filmie Seksmisja. Tam bowiem katastrofa cywilizacji była wymalowana przez jakiegoś wiejskiego pacykarza na płótnie. Nasi zajmują się drapaniem gwoździem po murze śmietnika, potem, jak skończą, mają zwyczaj fotografować się przy swoim dziele. I żądają oklasków. My tutaj nie przyjmujemy do wiadomości spreparowanych komunikatów politycznych, nie szanujemy autorytetów i nie oczekujemy, że ktoś cokolwiek zrozumie z treści, jakie produkujemy, mozolnie doszukując się podobieństw do czasów i sytuacji dawno minionych. Satysfakcji jest z tego trochę, ale nie jest ona walutą wymienialną. To znaczy nie można opowiedzieć ludziom, wychowanym i wyedukowanym na komunikatach spreparowanych, albo na mądrych i tajemniczych minach polityków wychodzących z dark roomu, że wszystko wygląda i wyglądało zawsze inaczej. No, ale bywają momenty, kiedy odczuwamy naprawdę wielką satysfakcję. Tak jak ja teraz, po przeczytaniu tego oto artykułu.

https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/trendy-gospodarcze/brytyjczycy-wyszli-z-ue-i-preznie-wchodza-na-ukraine/

Okazuje się, co dla nikogo prócz poważnych polskich polityków, nie było zapewne tajemnicą, że brexit był przygotowywany od wielu lat i był przygotowywany serio, to znaczy bez możliwości wyłączenia go. Wszystkie ruchy markujące odwrót od brexitu były spreparowane, podobnie jak wszystkie ruchy separatystyczne w Szkocji, a celem ich było wyłącznie to, by odwrócić uwagę od rzeczy istotnej, czyli od przejęcia przez Londyn Ukrainy. To się nie udało w pełni, o czym możemy przeczytać w tym artykule, albowiem firma o nazwie Agenci korony, istniejąca od XIX wieku i zajmująca się sprawami dominiów, nie przejęła ceł na granicy z Polską i Rumunią. Czy ktokolwiek z polskich analityków, publicystów, wieszczków i szamanów od geopolityki potrafi może wyjaśnić, dlaczego tak się stało? Kto zablokował Agentom korony drogę do władzy na Ukrainie? I czy zablokował ją trwale? Tego nie wiemy, ale odpowiedź na to pytanie, jest jednocześnie odpowiedzią na inne pytanie – kto naprawdę rządzi w Polsce? Bo, że nie jest to Mateusz Morawiecki, to pewne.

Jak widzicie nazywam rzeczy wprost i po imieniu, bo nie można inaczej. Moim zdaniem do przejęcia Ukrainy przez Londyn i tak kiedyś dojdzie, w krótszej raczej niż dłuższej perspektywie, a jeśli ktoś będzie ten proces próbował blokować musi liczyć się ze stosowną reakcją, czyli z wojną. Myślę też, że Londyn jest już dziś gotowy na podział tego kraju i stworzenie za naszą południowo- wschodnią granicą jakiegoś państwa, niby ukraińskiego, które będzie należało do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Co to oznacza dla Polski? To już zależy od przytomności polskich polityków. Albo oderwanie od UE i przyłączenie do owej wspólnoty na nieznanych nam jeszcze zasadach, albo tak zwaną pokojową koegzystencję, a to z kolei oznacza, że zarówno port w Elblągu, jak i Via Carpatia na pewno powstaną. Komu będą służy i czy będzie można na tę drogę wjechać ot tak, z trasy, to jest sprawa do dyskusji.

Zwróćcie uwagę, że nikt nie zająknął się ani pół słowem o tym, najważniejszym dla Polski procesie politycznym. Horyzont Polaków został spreparowany i sprowadzony do pytania – kto za Brzęczka?! Jeśli zaś ktoś myśli o czymś szerzej, to nie wychodzi poza protesty uliczne feministek prowokowane ustawami przez poważnych polskich polityków. Agenci korony zaś w tym czasie usiłują przejąć cła kraju większego do Francji.

Chciałbym w tym miejscu zacytować kolegę Onyxa, który po którymś moim tekście napisał mi list, a w nim znalazło się zdanie: wiesz, czasem się łudzę, że ty to wszystko zmyślasz…

Jak widzimy, nie zmyślam. To się zmyśla samo. Chciałbym wskazać teraz na jeszcze jeden aspekt życia politycznego w Polsce. Jak Polak ma dosyć bieżącej polityki, to zabiera się za zgłębianie kultury i tradycji własnego kraju. Czyta o I Rzeczpospolitej, o jej przewagach i jej dziejowej misji. Następnie zaś próbuje zamienić się w poważnego, politycznego gracza sprzed wieków, który z okien swej siedziby widzi wzrokiem bystrym i przenikliwym wszystkie czyhające na kraj i obywateli niebezpieczeństwa związane z aktywnością sił potężnych i niekoniecznie przyjaznych. Taką wizję hołubi w sercach wielu, ale tylko nie którzy potrafią ją zrealizować. Oto macie nagranie z telewizji polskiej, w którym Ziemiec prezentuje znanego pisarza książek historycznych Jacka Komudę. Miałem je tu umieścić i pozostawić bez komentarza, ale jednak coś o tym napiszę. Oto link

https://teleexpress.tvp.pl/51394139/marzyl-by-zyc-jak-staropolski-szlachcic-i-na-marzeniach-nie-poprzestal?fbclid=IwAR0hqtvs_zOjwgzYK6TCJdAqVrq0evBySp52lz2SXzkd3YcD2GtSfT_meZY

Wszyscy widzimy o co chodzi. I wszyscy widzimy jak zadowolony jest Ziemiec, który najwyraźniej został dopuszczony do jakichś tajemnic z politycznego dark roomu. On ma na twarzy wypisane, że to co robi Jacek Komuda, powinno być wzorem dla nas wszystkich. I do głowy mu nie przyjdzie, że dwór sławnego pisarza wygląda tak, jakby go kupił od Chińczyków na Aliexpress i otrzymał w dwóch kontenerach, które przekroczyły granicę w Medyce oclone i dokładnie przeszukane przez ludzi służących Agentom korony. Ich obecność bowiem nie kojarzy się nikomu z niczym, a już na pewno nie z historią Polski. Spreparowany dwór, spreparowany horyzont, spreparowana publicystyka, tym mamy żyć. To zaś kto cli towary na granicach pozostanie tajemnicą prawdziwą, choć nikt nie próbuje jej ukrywać. Ona się ukrywa sama, pod szaleństwem Komudy i polityczno-publicystycznymi wtajemniczeniami Ziemca.



Historia bez bohaterów czyli kryzys lat 1410-1466


Ktoś zarzucił mi tu wczoraj, że chciałbym historii bez bohaterów. I to jest oczywiście prawda, ale nie można z tego robić zarzutu. Bohaterowie bowiem są potrzebni wyłącznie do tego by manipulować historią i tworzyć nowych bohaterów, najlepiej martwych. Tylko tacy są bowiem potrzebni.

Historia kryzysu lat 1410 – 1466 ma kilku bohaterów, ale ja wymienię dwóch, takich, którzy pojawili się na samym początku tego kryzysu. Sława, czy też rzekoma sława jednego z nich została rozkolportowana w drugiej połowie piętnastego stulecia i w zasadzie nie znajduje potwierdzenia w żadnych faktach, poza dotyczącymi urodzin, śmierci, podejrzanych misji i pobytu na Soborze w Konstancji. Z tego bardzo wątłego materiału ulepiono postać pomnikową, czyli Zawiszę Czarnego z Garbowa. Jak wskazywali już wcześniej niektórzy historycy, nie ma żadnych podstaw, by ten człowiek był lansowany jako symbol cnót i poświęcenia. Kazimierz Stadnicki, autor pracy Przyczynek do heraldyki polskiej w wiekach średnich, tak pisze o całym problemie Zawiszy:
Teraz, po tylu panegirykach,nasuwa się pytanie jak z materiału zawartego w życiorysie Zawiszy, któryśmy wiernie za Długoszem podali, tenże Długosz (bo inni są tylko jego echem) mógł wykuć bohatera tak olbrzymich kształtów? Wszak był to przede wszystkiem dyplomata nieudały, uwijający się nieustannie od Zygmunta do Jagiełły od Jagiełły do Zygmunta, ale prócz dwóch spraw podrzędnych, które udało mu się załatwić, nic kiedykolwiek, nie uzyskał, mianowicie w interesie króla Władysława, którego przecie Długosz przede wszystkiem miał na oku. Był walecznym wojownikiem, nie ulega to wątpliwości, ale naczelne dowództwo nie było mu ani raz jeden poruczone, Odbył pod Zygmuntem jedną wyprawę do Bośnii, nie odznaczył się w bitwie pod Grunwaldem, w Czechach sprzeniewierzywszy się swojej misyi pokojowej wpadł w niewolę, na koniec w bitwie nad Dunajem szukał śmierci, i tę znalazł według jego biografa jako jeniec pod mieczem tureckim. Ten zgon jego byłby rzeczywiście bardzo pięknym, gdyby nie wypadało dać tu głos i relacjom węgierskim, bo wyprawa owa podjętą była przez króla Węgier, a Zawisza służył na ten czas pod jego chorągwią.

Otóż dwie najwiarygodniejsze relacye z owego źródła pochodzące w tem się zgadzają, że Zawisza nie dostał się w niewolę turecką, ale poległ na placu bitwy.

Gaspar Szlik sekretarz Króla Zygmunta, w liście swoim do rady miasta Frankfurtu z 11 go września r.1428, a przeto cztery miesiące po stoczonej bitwie, mówi między innemi: „jeżeli wam powiedzą żeśmy w ostatnich walkach z Turkami wielkie ponieśli straty nie dajcie temu wiary. Straciliśmy, najwięcej dwa tysiące ludzi, i to samych biednych zaciężnych z Wołoszczyzny, z wyjątkiem pana Zawiszy, który został tam zabity.”

Drugi,Thurocz kronikarz węgierski, z czasów króla Macieja(1458 – 1480) toż samo twierdzi, poświęcając przy tym słów kilka pamięci Zawiszy, które świadczą że rzeczywiście ten że wielką miał wziętość na dworze cesarza Zygmunta. „Nie bez żalu – mówi – wspomnieć musimy, że poległ w tej bitwie mąż wielce znakomity, Zawiszą Czarnym nazwany, celujący cnotą i sztuką wojenną.

Na koniec Długosz sprzeciwia się sam sobie, bo mówiąc pod r.1444 o synach Zawiszy poległych pod Warną, dodaje że ich ojciec w bitwie Zygmunta z Turkami pod twierdzą Gołubiecz ubity został.(dimicando strenue occubuerit).

Co się tyczy zaś podania Długosza, że Zygmunt dostawszy się na drugi brzeg wysłał natychmiast statek, który miał przenieść Zawiszę, i ono również utrzymać się nie może, ponieważ statków na brzegu serbskim było pod dostatkiem, gdyż te które przewiozły wojsko węgierskie stały w pogotowiu. Lecz dla niespodziewanego napadu Turków z przeciwnej strony było niemożliwem do nich się dostać.

Ponieważ na temat Zawiszy istnieje jedna tylko relacja i jest to relacja Długosza, nie ma moim zdaniem sensu zastanawiać się, czy Zawisza przysłużył się Jagielle, czy też nie do końca. Okoliczności bowiem jasno wskazują, że jego misje przy królu i na zlecenie króla były co najmniej dwuznaczne. Popatrzmy na sprawę szerzej i wyjaśnijmy czego dotyczył kryzys lat 1410-1466. Chodziło o połączenie szlaków handlowych pomiędzy Bałtykiem, a Morzem Czarnym, a także o kontrolę tych szlaków. Jest więc ta sytuacja wielce zbliżona do naszej współczesnej, choć innymi metodami realizowano politykę w XV wieku, a innymi robi się to dzisiaj. Dziś z misją na Ukrainę wysyła się Sławka Nowaka, któremu być może za lat parę także ktoś dorobi legendę o niesłusznym uwięzieniu i różnych cierpieniach.

Zacznijmy od tego, że zanim w ogóle zaczął się kryzys wspominany przeze mnie wyżej, w Genui utworzono Bank św. Jerzego. To ważna instytucja, albowiem stanowi ona milowy słup w rozwoju tak zwanej nowoczesnej polityki. Bank św. Jerzego i jego akcjonariusze byli podstawą polityki genueńskiej na wschodzie, ale nie do końca, albowiem wśród akcjonariuszy banku znajdowało się wiele wpływowych rodzin żydowskich. Takich, jak na przykład rodzina Ghisolfi. Bank św. Jerzego, był, prócz wielkie rady, a później floty, jednym z trzech elementów decydujących o kształcie polityki liguryjskiej, a ta była niesłychanie wyrafinowana i wielokrotnie wykazywała swoje przewagi nad polityką wenecką, szczególnie w dziedzinie finansów. Bank św. Jerzego był wzorem dla Banku Amsterdamskiego i dla Banku Anglii, a co za tym idzie także dla FED. W siedzibie Banku św. Jerzego, który zlikwidowano za Napoleona Bonaparte, odbyła się konferencja genueńska w roku 1922, gdzie przypieczętowano ostatecznie los krajów, które uzyskały niepodległość po traktacie wersalskim. I to z całą pewnością nie był przypadek. Było to jawne ostrzeżenie, ale ono nie było zrozumiałe dla polityków polskich w latach dwudziestych, bo nikt z nich nie miał pojęcia, jaką funkcję pełnił w średniowieczu Bank św. Jerzego.

Bank utworzono w roku 1407, a dwa lata później wybuchł kryzys polsko-krzyżacki, który powinien zakończyć się zdobyciem Malborka, ale się nie zakończył. Ciekawe dlaczego? Bo Jogaiła preferował politykę litewską i nie rozumiał polskiej racji stanu. Tak piszą historycy. To są brednie, Jogaiła dokładnie wszystko rozumiał, ale miał bardzo ograniczone możliwości działania. To znaczy pozwolono mu wygrać bitwę, ale nie pozwolono skonsumować zwycięstwa, albowiem czas nie był po temu. Interesy genueńskie miałby bowiem ciągle mocne oparcie w Konstantynopolu, a tylko upadek tego miasta i przejęcie go przez siłę zdecydowanie prącą na północ mogło udrożnić szlak wiodący przez Dunaj i Karpaty ku Wiśle i Gdańskowi. Pierwszy etap kryzysu polsko- krzyżackiego, a tak naprawdę polsko-węgiersko- krzyżackiego, w którym Polska reprezentowała interesy Wenecji, a Węgrzy i Krzyżacy interesy Banku św. Jerzego i Hanzy, zakończył się pewnym istotnym wydarzeniem. Nie była nim bynajmniej bitwa pod Grunwaldem. Chodzi o utworzenie Starostwa Spiskiego. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo są one w książce o fechmistrzach, ale każdy wie co to jest Starostwo Spiskie, to jest wolna strefa ekonomiczna wydzierżawiona Polsce przez Węgry. Obszarem tym, z jego siedziby, czyli Lubowli, zarządzali – Zawisza Czarny herbu Sulima i Ścibor ze Ściborzyc młodszy, herbu Ostoja. Starostwo spiskie znajduje się dokładnie w tym miejscu, w którym przebiega granica pomiędzy dorzeczem Wisły a Dunaju. Starosta spiski był więc panem ceł na towary zmierzające z Węgier do Polski, albowiem na jego terenie musiałby być one przeładowywane. Umowa pomiędzy Zygmuntem Luksemburskim a Jogaiłą stanęła w roku 1412, a jej gwarantem była Wenecja. Jak ważną sprawą było otworzenie takiego obszaru wskazywać może aktywność Zawiszy Czarnego, przed bitwą grunwaldzką, która opisywana jest w kronice Długosza, jako szlachetny poryw serca mężnego rycerza, który spieszy na ratunek ojczyźnie. Prawdopodobnie było tak, że znajdujący się w Bośni Zawisza dostał polecenie od króla Zygmunta, żeby pojechał do Polski i zainstalował się przy dworze Jogaiły. W tym czasie inny polski rycerz, poddany Luksemburczyka, pan Doliny Wagu, czyli tego obszaru, który przylegał od południa do starostwa spiskiego, także pojechał do Polski. Nie zatrzymał się jednak w obozie Jagiełły, ale popędził wprost do wielkiego mistrza, razem z całą gromadą dzielnych polskich rycerzy. Tych rycerzy, jak również samego Ścibora, tłumaczy znany współczesny badacz spraw rycerskich, Dariusz Piwowarczyk, pisząc, że oni tam, u Ulricha z całą pewnością, ani na moment nie zapomnieli o polskiej racji stanu. Moim zdaniem oni nawet nie potrafili wymówić takich wyrazów, jak polska racja stanu.

Mamy więc sytuację taką – Zawisza, dobrze się znający ze Ściborem, jest w obozie Jagiełły. Do tego obozu przybywa z Malborka wprost, Ścibor ze Ściborzyc, niedawny poddany Jogaiły i wręcza mu wypowiedzenie wojny. Towarzyszą mu, co dość oczywiste, owi polscy rycerze, przybyli z dworu Zygmunta Luksemburskiego. Wszystko to oczywiście dzieje się dla dobra Polski i w imię racji stanu. Moment jest podniosły i uroczysty, Jogaiła zaś zamiast kazać zamknąć Ścibora i odrąbać mu łeb, traktuje go dwornie i rycersko, albowiem wie, że człowiek ten reprezentuje w istocie Bank św. Jerzego. On zaś, żeby jakoś żyć, musiał się na samym początku panowania wyrzec picia innych płynów poza źródlaną wodą. Co było dalej wszyscy wiemy, upalne lato 1410 roku. No, a w dwa lata potem utworzono Starostwo Spiskie.

Długosz zaczyna pisać swoją Kronikę w roku 1455, kiedy zaczął się drugi etap kryzysu polsko-krzyżackiego, a zaczął się on tuż po upadku Konstantynopola i sprzedaży kolonii pontyjskich. Kto sprzedawał, a kto kupował? Sprzedawała Genua, a kupował Bank św. Jerzego. I to jest transakcja na miarę kupna Grenlandii przez Trumpa, gdyby doszła do skutku. Efekt jej był taki, że mieszkańcy Kaffy, dobrze zdając sobie sprawę co to jest Bank św. Jerzego natychmiast zaczęli pisać listy do Kazimierza Jagiellończyka, by objął ich swoją protekcją. W tym czasie Długosz już rozmyślał o hagadzie na temat dzielnego rycerza Zawiszy. Drugi etap kryzysu o mało nie zakończył się tragicznie w bitwie pod Chojnicami, gdzie do niewoli dostał się ostatni Sulimczyk, syn Zawiszy, który zmarł niebawem. Całe szczęście młodemu królowi udało się uciec przed pościgiem krzyżackim i wojna mogła ciągnąć się przez trzynaście lat. Toczyła się głównie na wodzie, o czym mało kto pamięta. Kto się w niej najbardziej wyróżniał i kto wyciągnął z niej największe korzyści? Pochodzący z Kujaw rycerze herbu Ostoja, potomkowie Ścibora i jego powinowaci. To oni stoją i asekurują wręcz powstanie obszaru, który domknął budowę projektu rozpoczętego przez utworzenie Starostwa Spiskiego. Chodzi rzecz jasna o najmniejsze województwo w I Rzeczpospolitej, a przy tym o województwo najważniejsze, chodzi o województwo malborskie. Teraz sobie sprawdźcie kto pełnił tam funkcję wojewody po rycerzach herbu Ostoja, jak wyglądał jego herb, skąd się wywodził itp., itd. Dopiero początek XVII wieku przynosi istotną zmianę na stanowisku wojewody w Malborku.

Sprawy idą więc tak – 1407 utworzenie Banku św. Jerzego, 1409-1410 wojna polsko krzyżacka, 1412 powstaje starostwo spiskie, potem konflikt przygasa, 1444 – bitwa pod Warną, 1453 upadek Konstantynopola, początek wojny trzynastoletniej – 1454, a w dziesięć lat później, na dwa lata przed podpisaniem pokoju w Toruniu, utworzone zostaje województwo malborskie. Początek i koniec spławu Wiślanego zostaje opanowany. Kto go kontroluje? Dzielni rycerze herbu Sulima i Ostoja, sami wybierani i wspominani w Kronikach Sławnego Królestwa Polskiego.

Celowo pominąłem sprawy czeskie i Husa, byłoby tego już za dużo.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/



Dość jest wszystkiego… Hej Leonardo!


Umieściłem tu wczoraj link do głupiej i niezrozumiałej piosenki, którą dwie dekady temu harcerze śpiewali przy ogniskach. Powtarza się tam fraza – Hej Leonardo. Jak to zwykle bywa z głupimi skojarzeniami mają one poważne konsekwencje. Akurat obok na stole leżała nowa biografia Leonarda, napisana przez Waltera Isaacsona. W niej zaś odnalazłem list, jaki Leonardo napisał do Lodovica Sforzy zwanego Il Moro (Maur), kiedy jechał doń na polecenie Kosmy Medyceusza. W tym samym czasie nauczyciel Leonarda – Verrocchio wysłany został przez Medyceuszy do Rzymu. Obaj ci ludzie, a także inni, których dom medycejski wykształcił, mieli do spełnienia zadania polityczne. Nie wiem co robił Verrocchio w Rzymie, ale wiem, co robił Leonardo w Mediolanie – nic. Zanim tam dojechał napisał ten nieszczęsny list, w którym wymienia swoje umiejętności, a właściwie rzekome umiejętności. Skąd wiemy, że rzekome? Albowiem żaden z projektów, które są tam zasygnalizowane, ani też żaden z projektów, które opisane zostały w notatkach Leonarda, nie został zrealizowany. Czego to dowodzi? Tego mianowicie, że pomiędzy teorią i wizją, a praktyką zieje przepaść, której nie da się zasypać w ciągu jednego życia, szczególnie jeśli to życie przebiega szybko i jest intensywne. Żeby zniwelować dół znajdujący się pomiędzy wizją a realizacją potrzebne są instytuty badawcze, wtajemniczenia, hierarchie i dużo, dużo świętego spokoju, który inwestor kupuje ludziom zdolnym i pracowitym za bardzo ciężkie pieniądze. Co tymczasem zrobili Medyceusze? Obmyślili projekt polegający na oszwabieniu wszystkich wokół. Powołując się na dostępne wszystkim w Italii wyobrażenia świata starożytnego, wzmocnili lekko i tak istniejące warsztaty rzeźbiarskie i malarskie, pracujące dla Kościoła, otaczając je opieką finansową i dając im zlecenia. Czyli po prostu przejmując nad nimi kontrolę. W tych warsztatach wykształcili szpiegów, których następnie rozesłali po całej Italii. Manewr ten był potem, w znacznie większej skali powtarzany wielokrotnie. Jego ofiarą padła również Polska.

Leonardo został wysłany do Mediolanu, jako konstruktor instrumentów muzycznych i człowiek w muzyce biegły. Nikt nie traktował go jak malarza, a on sam zamierzał robić karierę jako inżynier wojskowy. Mediolan, jak pisze Isaacson był sześć razy większy od Florencji. To dość znamienne. Jego władcy byli jednak stokroć mniej przebiegli i mieli mniejsze ambicje niż rodzina de Medici. W Mediolanie Leonardo nie zrobił nic. Namalował ostatnią wieczerzę u Dominikanów, w technice, która nie mogła przetrwać. Dziś wyjaśnia się, że to był wynik niespokojnego i niepokornego charakteru geniusza, a nie że on nie potrafił malować fresków i wszystko schrzanił, przez co wykłada się teraz masę pieniędzy, by tę ścianę restaurować co dekadę albo półtorej. Kiedy Leonardo skończył nicnierobienie w Mediolanie, pojechał do Rzymu. Tam miał pracować dla Borgiów. Jego plany zaś dotyczące budowy machin wojennych zostały na dworze Sforzów i zapewne robiły stosowne wrażenie na wszystkich, którzy je oglądali. Niestety nic z tych planów nie nadawało się do realizacji. Francuzi zaś, którzy wkrótce przekroczyli granicę księstwa, nie napotkali żadnego oporu, a Lodovico Sforza przepuścił ich grzecznie przez swoje ziemie. To samo zrobił papież Aleksander VI Borgia. Stawiać się próbowali jedynie Medyceusze. I to także wyjaśnia dlaczego Kosma wysłał swoich zaufanych ludzi do Rzymu i Mediolanu. Zapewne wiedział, że Francuzi przygotowują inwazję i wiedział, że ta inwazja zmiecie jego i jego rodzinę, cała zaś Italia zostanie podporządkowana Walezjuszom. Wymyślił więc chytry plan, polegający na tym, że podarował nie istniejące w istocie, obecne tylko na papierze now how, Sforzom i Borgiom, gangsterom i aferzystom, którzy doprawdy niewiele rozumieli z tego co się wokół nich dzieje, poza prostym komunikatem „jest kasa, nie ma kasy”. Liczył na to, że zafascynowani wojną Sforzowie stawią opór armii Karola VIII, a jeśli nie zrobią tego oni, to papież Hiszpan już z pewnością. W tym czasie Florencja zyska czas, a Francuzi się wykrwawią. Tymczasem wszyscy podnieśli ręce do góry, otworzyli bramy miast, żeby Francuz mógł wejść do środka, najeść się i zabawić, a potem pomaszerować dalej na południe. Florencję załatwiono bardzo elegancko, wprowadzając tam rządy ortodoksyjne, czyli Savonarolę. On się już postarał, by wszystko co miało jakikolwiek związek ze sztuką, rysunkami, projektami i wojną, choćby tylko minimalny, zostało spalone na stosach. Nie trzeba było interwencji piechoty, nie trzeba było ostrzału artyleryjskiego, żeby miasto spokorniało i przestało aspirować do roli hegemona. Kiedy Karol VIII zdobył Neapol Italia ochłonęła, ale niewiele to zmieniło. Francuzi musieli się oczywiście wycofać, ale ich armia, w której nie było żadnego Leonarda, ani też – jak mniemam – żadnego geniusza, lekko pokonała wojska Świętej Ligi, które zagrodziły jej drogę na północ. Przypomnę tylko, że król Karol był mężczyzną młodym, co do dziś nastraja historyków, by pisać o jego wyprawie jako o młodzieńczym wybryku. Tylko w dziełach historyków wojskowości, szczególnie artylerzystów, poświęca się osobne rozdziały organizacji tej formacji właśnie za Karola VIII.

Wróćmy teraz do listu Leonarda, napisanego do Lodovico Il Moro. On nam się z czymś powinien kojarzyć. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wydał mi się znajomy, a ponieważ padło tu wczoraj nazwisko Roger Bacon, od razu wpisałem je w wiki, żeby sprawdzić, czy moja intuicja nie jest czasem słuszna. A jakże, to co jest w liście Leonarda do Lodovico Il Moro, jest także, w troszkę zmienionej formie, w pismach Bacona, które, jak wiemy inspirowane były nauką arabską. Teraz warto by się było zastanowić kim byli w średniowieczu i renesansie agenci emiratów afrykańskich i agenci sułtana? Na czym polegała atrakcyjność ich oferty? Tego oczywiście nikt nie będzie badał, bo trzeba by nie tylko wywrócić do góry nogami całą historię, ale także zgodzić się, że na dalekiej bardzo północy, w czasach, które kojarzą się bardzo ponuro, obecni byli emisariusze z południa, którzy lansowali w ośrodkach uniwersyteckich ciekawe teorie, inspirując tamtejsze intelektualne sławy. Imion tych emisariuszy zapewne nie poznamy nigdy.

To nie wszystko, gdybym miał dwa teksty, zawierające te same, czysto teoretyczne i nie dające się w żaden sposób zrealizować projekty, nie zawracał bym Wam głowy.

No, ale trafiłem na człowieka nazwiskiem Raimondo di Sangro. To XVIII wieczny geniusz z Neapolu, który zajmował się sztuką, ale także artylerią, pozostawił mnóstwo notatek i ponoć zaprojektował specjalne działo wykonane z lekkiego bardzo stopu, które mogło strzelać na odległość znacznie większą niż wszystkie podobne urządzenia w jego epoce. Niestety żaden z jego wielkich projektów nie został zrealizowany. Wszystko, poza drobiazgami jest na papierze. To co można przeczytać w wiki o di Sangro, bardzo przypomina treści pozostawione przez Bacona, a z Leonardem łączy Raimonda to, że pozostawił, jak na geniusza, zadziwiająco mało realizacji. Właściwie kojarzy się go jedynie z przebudową kaplicy Sansevero w Neapolu. No i z eksperymentami pirotechnicznymi, a także z fałszowaniem klejnotów, które ponoć wykonywał w specjalnym piecu. Oczywiście był masonem i zwalczał Kościół. Nie wiemy jednak, co to dokładnie oznaczało w praktyce. Jego pozycja pozwoliła mu współpracować z najwybitniejszymi artystami swoich czasów. Z artystami, a nie z naukowcami, choć w jego otoczeniu spotykamy jednego zdolnego finansistę.

Czyżby więc sprawa postępu i pogłębiania wiedzy wyglądała następująco? Mamy odgrzewany przynajmniej od XIII wieku kotlet, który nie może być skonsumowany, albowiem wiedza teoretyczna nijak się ma do praktyki, a wizja maszyn latających sformułowana przez Bacona nie powoduje, że maszyny powstają. Kotlet ten przekłada się na coraz to bardziej wyszukane patelnie, usiłując go odgrzewać co mniej więcej 200 lat. Patelnie te przygotowują ludzie, którzy normalnie zajmowali się rzemiosłem, ale potrzeba kreowania i dystrybuowania wizji, które – gdyby je zrealizowano – dałby temu, kto za nie zapłacił miażdżącą przewagę, zamieniła ich w prawie inżynierów. Nie są nimi w istocie. Ich umiejętności zaś – malowanie, rzeźba, projekty architektoniczne, wykonywane przecież także długo przed nimi, służą temu jedynie, by budować złudzenia dotyczące panowania politycznego za pomocą cudownych machin. Te jednak uporczywie nie chcą powstać. Powstają tylko wizje, trwałe lub mniej trwałe, ale nie mają one nic wspólnego z tym, do czego dążą władcy. Mają za to jeden cel – zniszczenie potęgi Kościoła i jego nauki. Wizje te, w zasadzie wszystkie, zostały zrealizowane dopiero w naszych czasach. Po Leonardzie zaś zostały dwa sławne obrazy, jeden mniej sławny, osypująca się ściana w kościele Dominikanów i zamek kołowy do arkebuza, który udoskonalili i wprowadzili do produkcji masowej Niemcy.

Dla mnie najciekawsze w tym wszystkim było owo podobieństwo listu Leonarda do pism Bacona, a także podobieństwo obydwóch tych tekstów do pism i planów księcia di Sangro. No i ich całkowicie teoretyczny nie nadający się do realizacji charakter. Wizja i plan z wmontowanym w środek podstępem, który kusi, a nie może się ziścić. Być może przez ów podstęp, a być może przez coś innego.



Pewne ustalenia


Nie wiadomo właściwie dlaczego ciągle się łudzimy, że demokracja istnieje, choć przecież już na samym początku naszej z nią przygody, Jacek Kuroń powiedział co następuje: są pewne ustalenia. Jeśli zaś są ustalenia, to mowy być nie może, by cokolwiek było od owych ustaleń ważniejsze. I ja się o tym po raz kolejny przekonałem wczoraj kiedy dotarła do mnie wieść, że minister Gliński znów rozdaje miliony oszustom, utrwalając jednocześnie ich pozycję na rynku i wyznaczając standardy oraz wzory dla kolejnych pokoleń. Nie potrafię zrozumieć dlaczego polski rząd finansuje film na podstawie scenariusza Twardocha, opowiadający o dylematach członków Goralenvolk. W tym samym czasie Niemcy bowiem kręcą film za filmem o bohaterskich studentkach, które przeciwstawiały się nazistom, a przez to były na gestapo torturowane poprzez przymus picia gorzkiej i niewymieszanej herbaty. Są jakieś chyba granice zidiocenia? Ponadto był kiedyś w telewizji taki teleturniej Skojarzenia, przydałoby się wyemitować znowu co lepsze odcinki, żeby wszyscy zrozumieli, że jak się produkuje proniemieckie filmy o dylematach durniów, co chcą wygodnie żyć, kiedy naród nie jest pewien dnia ani godziny, to nie reprezentuje się polskiej racji stanu i nie robi się polskiej propagandy tylko niemiecką. Nawet jeśli chodzi się codziennie do pracy w polskim ministerstwie kultury. Nie inaczej jest z dofinansowaniem produkcji na podstawie książki Witkowskiego zatytułowanej Lubiewo. Dlaczego ministerstwo wywala na nią dziś dwa i pół miliona złotych, skoro jest to ramota z 2004 roku, tego nie sposób odgadnąć. Środowiska gejowskie mają w nosie to, czy PiS finansuje filmy na ich temat czy nie. Ludzie ci chcą, żeby PiS zniknął, a władzę w kraju objął Zandberg, albowiem ten obiecał im, że będą mieli związki partnerskie i dziedziczenie w owych związkach. Obiecał też ponowne wprowadzenie podatku spadkowego w dużej wysokości, który de facto uniemożliwi dziedziczenie realne, ale to już gejów nie frustruje, bo jak każde stado żyjące instynktami, mają oni słuch wybiórczy i takież samo pojmowanie rzeczywistości.

Dostałem w zeszłym roku stypendium od ministra Glińskiego. Po jego otrzymaniu dostałem ponaglenie, albowiem nie napisałem raportu, w którym zdałbym relację z tego czy właściwie wykorzystałem przekazane mi pieniądze. Napisałem ten raport, choć było to dla mnie coś okropnego. Nienawidzę takich rzeczy i wolę już nie składać podania o stypendium. Nie zrobiłem tego w tym roku, bo i po co? Ubiegać się o jakieś grosze, w chwili kiedy ministerstwo promuje propagandę niemiecką i gejowską wykładając na nią miliony?

Ugrupowanie, z którego wywodzi się minister opiera jednocześnie swój sukces na katolickich mediach toruńskich, gdzie członkowie rządzącej partii uprawiają różne, przeważnie bardzo żenujące, formy kokieterii. Rodzi się pytanie: jak długo wyborcy PiS będą znosić ten stan? Ktoś może powiedzieć, że bardzo długo, albowiem wszystko jest lepsze niż powrót do władzy tuskoidów albo czerwonych. No, ale właśnie okazuje się, że tuskoidy i czerwoni wracają do władzy w najlepsze nie zważając na to, że teoretycznie ta władza znajduje się w rękach PiS. Na aucie zaś pozostają wyborcy dobrej zmiany, którzy w panice szukają schronienia albo u konfederatów, albo w jakichś oszalałych grupach głoszących jawne kłamstwa i żyjących przeinaczeniami. Gdzie jest odpowiedzialność polityków za elektorat? Czy nikt ministrowi Glińskiemu nie powiedział, że finansowanie antypolskiej i antykatolickiej propagandy przyczyni się do klęski PiS? Pewnie mu powiedzieli, ale minister, jak również premier i inni poważni politycy wiedzą, że wybory, elektorat i odpowiedzialność to są tak naprawdę śmieci i barachło. Dlaczego? Bo są już pewne ustalenia, jak powiedział klasyk. Jeśli zaś są ustalenia to sprawa nie nadaje się do dyskusji. Pozostaje zgadnąć co ustalono. To nie jest trudne, jeśli człowiek śledzi portal Karnowskich, a w nim wypowiedzi takiego, na przykład, ministra Macierewicza, który choruje na Polskę. Być może się już wyleczył, ale nikt tego, póki co nie ogłosił. Minister Macierewicz ogłosił, że on już wyjaśnił zagadkę katastrofy smoleńskiej i nie rozumie, o co się ludzie go czepiają. Po tej i podobnych wypowiedziach poznajemy fragmenty pewnych ustaleń. Te zaś odnoszą się do starych pryków takich jak Macierewicz i Jarosław Kaczyński, którzy chcąc nie chcąc pójdą w odstawkę. Na ich miejsce zaś wjadą znajomi ministra Glińskiego, a być może on sam, albowiem nikt nie wie, jakie dobry minister ma uwierzytelnienia i czy nie zostanie czasem premierem, a może nawet prezydentem. Oby nie, ale obawiam się, że są już pewne ustalenia. Co się stanie z wyborcami PiS, którzy pierwszy raz zostali kopnięci w zadek po 10 kwietnia 2010 roku, a teraz zostaną kopnięci po raz drugi? Przejdą do Konfederacji, a także do nie istniejących jeszcze ugrupowań politycznych, które ukradną werbunkowe now how Tadeuszowi Rydzykowi i zaczną zbierać wpłaty od zawiedzionych wyborców PiS. Do ugrupowań głoszących prawdy znane z notatników agitatora, które zawsze znajdują w Polszcze wdzięcznych słuchaczy. Owe ugrupowania zagospodarują elektorat PiS bliski wartościom lansowanym przez media toruńskie, ale wyjmą z tego zestawu Pana Boga, a włożą tam coś innego. Może to będzie rzetelność, a może dobra robota, albo coś podobnego, co nie spowoduje przegrzania zwojów w mózgach szczerych patriotów, a da im złudzenie, że po raz kolejny mogą wybierać między dobrem i złem, a nie pomiędzy mniejszym i większym złem. Wyborca bowiem nie rozumie, gdzie tkwi tak zwany myk i co robić, by uniezależnić się od pewnych ustaleń. On chce cały czas pozostawać w grupie gwarantującej jednocześnie akceptację i wykluczenie. Akceptację ważnych dla niego wartości i wykluczenie z szeregu złodziei publicznego grosza. Utrzymanie tego złudzenia udaje się tylko do pewnego momentu, do chwili kiedy zwycięska partia polityczna nie próbuje robić propagandy za państwowe pieniądze, w myśl pewnych ustaleń. Wtedy wszystko się wali. Nikt oczywiście nie powie wyborcom, że znajdują się w fikcji, z której nie ma ucieczki, albowiem nie ma czegoś takiego, jak demokracja dla gołodupców pracujących na etatach. Demokracja jest tylko dla ludzi, którzy radzą sobie samodzielnie i potrafią o siebie zadbać. Wszystko inne to niewolnictwo. A nikt przecież nie będzie sobie zawracał głowy niewolnikami. Oni są potrzebni do tego, by władza albo przyszła władza mogła pokazać publicznie swoje charyzmaty. No, a w naszych czasach te charyzmaty wyrażają się w tak zwanych słupkach poparcia, albo w ulicznym entuzjazmie. Kiedyś składało się hołdy i oddawało świeżo poślubione żony na pierwszą noc, a dziś idziemy do urn. Jakie czasy, takie obyczaje. I nie ma sensu zgłaszanie pretensji, albowiem nikt nie będzie słuchał ludzi, którzy nie rozumieją sytuacji w jakiej się znaleźli.



Czy dziki mogą pierdzieć w lesie?


Stado dzików penetrujących ulicę Orlą w Grodzisku i wszystkie poboczne, podzieliło się najwyraźniej, bo kiedy we wtorek jechałem o 18 do miasta na przystanku stało tylko sześć. Kolejne sześć, musiało pójść gdzie indziej. Dwa były szaro białe w czarne plamy, reszta miała umaszczenie standardowe, takie jak widać w filmach. Tak jak już pisałem kiedyś, spędzając w dzieciństwie mnóstwo czasu w lesie, a potem w czasie nauki w technikum leśnym, nie udało mi się ani razu zobaczyć dzika z bliska, a nawet z daleka. Teraz widzę je co drugi dzień, w gęsto zabudowanym terenie. Ludzie prostoduszni i naiwni mówią, że to dlatego, albowiem my ludzie, weszliśmy na ich teren. To jest tłumaczenie idioty, niestety. Mieszkałem tu, kiedy nie było w okolicy żadnej budowy, pod dom podchodziły stada saren, a w pobliskich olszynowych krzakach bociany czarne miały gniazdo. Pewnego lata wyleciało nad nasz dom osiem młodych i zaczęły krążyć nad dachami – sąsiad też był już zbudowany. Jego żona była w ciąży, a ja żeby ją rozweselić powiedziałem, że bocian przeleciał nad ich dachem, ale czarny. Nie uśmiechnęła się, niestety. Kiedyś, gdy poszedłem tak ze dwieście metrów w nieistniejące już dziś krzaki, spłoszyłem słonkę. Na polanach wśród brzóz i amerykańskiej czeremchy spacerowały żurawie. Bażanty przychodziły zimą pod sam dom, obsiadały kępy wyschniętych ostów, pochylonych ku ziemi i wyjadały nasiona, inne zajmowały kompostownik i pasły się tam jak prosiaki. Nie mogły potem latać, tak były ciężkie. Nie było ani jednego dzika. Dziś, kiedy ludzie opanowali cały teren, kiedy zniknęły nawet bażanty, bo te świnie wyżerają im jajka w okresie lęgowym, za całe bogactwo przyrody muszą nam wystarczyć te śmierdzące bestie. Są już w dodatku tak bezczelne, że mowy nie ma, by po zmroku, a nawet z rana, bo z rana też łażą, ktoś mógł bezpiecznie wyjść z psem na spacer. Napiszę w tej sprawie skargę do urzędu, napiszę też, żeby ktoś je wystrzelał. Już widzę, jak zamieszkali w strzeżonych osiedlach, albo w środku miasta miłośnicy przyrody podniosą alarm i zaczną się kłaść na tych przystankach, gdzie normalnie wieczorami, zamiast młodzieży z papierosem i piersiówką, stoi sześć sztuk tego chodzącego piekła. Będę to fotografował. Ludzi, którzy nie rozumieją prostych zależności, nie można niestety przekonać dobrym słowem do niczego. Taki dzik musiałby na ich oczach zeżreć ich ukochanego ratlerka Pimpusia, żeby cokolwiek do nich dotarło. Nie ma jednak gwarancji, że nie stanęliby po stronie dzika.

W sieci jako kuriozum, choć wcale nie ma to takiego charakteru, pokazują filmy z olbrzymimi stadami jeleni przebiegającymi przestrzenie pól i lasów. Jest tego mnóstwo, a stada się naprawdę olbrzymie. Do tego każde nadleśnictwo ma w lesie zamontowane kamerki, ja często wchodzę na profil kolegi Jerzego, którzy gospodaruje w nadleśnictwie Przemyśl i oglądam, co on tam wrzuca z tych nocnych i porannych nagrań. W zasadzie dziwne, że idąc do lasu nie potykamy się o jakieś bydlęta, a o wilkach o już szkoda gadać. Parę lat temu, byłem u kolegi w Górach Sowich i on mi powiedział, że w Beskidzie Śląskim już są, ale w Sudetach jeszcze ich nie widział. Dziś każdy może sobie zajrzeć na stronę nadleśnictwa Wałbrzych albo Świdnica, na których widać, jak słodko bawią się na polanie małe wilczki. To wszystko raduje serca miłośników przyrody, albowiem widzą oni jedynie proste zależności, istniejące w dodatku tylko w ich głowach. Dokładnie tak samo jak ludzie, którym zdaje się, że rysunki w szkicowniku Leonarda, wyobrażające machiny latające, oznaczają, że można było taką machinę zbudować w XV wieku, a nie stało się to tylko dlatego, że Kościół zabronił i przez to nie polecieliśmy na Marsa gdzieś w okolicach roku 1700.

Do czego zmierzam? Cała ta menażeria wydala gazy i one zatruwają atmosferę. Psują powietrze i dewastują klimat. Dlaczego ekologowie nic z tym nie robią, tylko patrzą na to wszystko spokojnie? A mędrzec wszechświatowy Bill Gates, dla którego ssak to kotek, a ptak to kura, mówi, że wszystkiemu winne są stada krów, które czekają aż się je przerobi na befsztyki. Na to odpowiada mu posłanka Spurek ze Skarżyska, wygłaszając w europarlamencie mowę i zakazie reklamy produktów spożywczych pochodzących od zwierząt. Jak to już ustaliliśmy, wyraz „kompromitacja” został skompromitowany i nie działa. Nie wiem co musiałaby zrobić Spurek, szczycąca się tytułem doktora praw, by można było ją uznać za skompromitowaną? Chyba zjeść żywego ratlerka, należącego do Jolanty Kwaśniewskiej. Nic tańszego w grę nie wchodzi. Skala idiotyzmu rozciągnęła się tak szeroko, że krańców nie widać, a wyznaczony przez nią horyzont zaszedł siną mgłą. W tak zakreślonym spektrum niczym jakieś łupinki na oceanie unosimy się my, drżąc ze strachu, że zaleje nas fala tego prawniczo-ekologiocznego szajsu, wyprodukowanego w zakładach wytwarzających sztuczną wołowinę.

Tak samo, jak w przyrodzie, w okolicach Grodziska, w polityce europejskiej działa selekcja negatywna. Ona dominuje, albowiem wyeliminowano element ryzyka. Dziki się nie boją, albowiem wespół z ekologami, także świniami, usunęły z krajobrazu myśliwych. Mogą więc rządzić, a swoje rządy zaczęły od podporządkowania sobie lub zlikwidowania innych stworzeń. Miłujący przyrodę człowiek przepędził sarny, a jego zaopatrzeni w ryje, koledzy w futrach, zeżarli jajka i młode bażanty. Czarne bociany odleciały, nie mogąc patrzeć na tę hańbę, a żurawie oglądają ten kataklizm tylko z bardzo dużej wysokości i ani myślą tu lądować. Przystanki autobusowe na Orlej opanowała włochata bandyterka, która jeszcze nie pali papierosów, ale jak Bill Gates uzna, że są one mniej szkodliwe niż bąki puszczane na polu przez rogate bydło, z pewnością ustawi się w kolejce do kiosku. Sylwia Spurek zaś załatwi dzikom dofinansowanie do ich ulubionego nałogu.

Brak ryzyka w polityce, brak mechanizmu kompromitującego jawnych idiotów na uczelniach, szczególnie na wydziałach prawa, powoduje, że do europarlamentu trafiają Spurki. One są pozbawione wszelkich hamulców, albowiem nie było na ich drodze nigdy żadnej przeszkody, którą musiałyby pokonać. Była tylko prosta i równa autostrada, w której przerywana linia oddzielająca pasy ruchu, zamieniona była co 200 metrów na wyraz OBŁĘD, pisany w różnych językach. Końcowy przystanek tej trasy to PE. I tam właśnie Spurek dojechała, a dziś rozdziela na prawo i lewo uśmiechy oczekując oklasków. Można mieć w tej kwestii oczywiście odmienne zdanie, ale moje jest właśnie takie. Wielu ludzi uważa, że to super iż dziki stoją na przystanku, ale jeszcze nie widziałem, żeby któryś ustawił się koło nich, a jeszcze do tego z psem na smyczy. Póki co nie wchodzą do autobusu, ale i do tego dojdziemy.

Czy jest szansa, że ludzie idący do władzy nie będą wybierani w wyniku selekcji negatywnej? W zasadzie nie ma. Tak się dzieje wtedy kiedy wzrasta zagrożenie. Wszystkie tchórze, spurki i dziki uciekają gdzie pieprz rośnie, albo podpisują lojalki. Od ludzi odpowiedzialnych wymaga się decyzji i działania. No i oni takie działania podejmują, ale zwykle nie wychodzą z nich żywi. Kiedy wszystko się uspokoi tchórze, spurki i dziki wracają. No i zajmują się sprzedażą hagad o tych zmarłych, wskazując ich jako wzór innym frajerom, sami nie myśląc ani przez sekundę o ich naśladowaniu. I tak wkoło Wojtek. Dlatego właśnie uważam, że ochroną gatunkową w Polsce powinni być przede wszystkim objęci ludzie podejmujący samodzielne decyzje i nie szukający oparcia w strukturach państwa, nie pchający się na siłę do polityki, licząc na pensje i emerytury. Niech sobie państwo finansuje program darmowych papierosów dla dzików, niech zakłada im filtry na tyłki, żeby nie zanieczyszczały bąkami zdrowego leśnego powietrza, byle tylko nie dobijało gatunku naprawdę zagrożonego.



Sfumato czyli demaskacja ostateczna


Jak pamiętamy Leonardo wsławił się w malarstwie techniką sfumato, czyli takim rozmazaniem konturów postaci. Oczywiście jest to określenie nieprecyzyjne i każdy historyk sztuki natychmiast by mnie poprawił. Nie jest to jednak ważne, wiemy o co chodzi. Wczoraj przyszła mi do głowy taka oto mało wyszukana metafora – cała historia XIV i XV wieku to jedno wielkie sfumato. Widać co prawda postaci, ale ich kontury są zamazane, bynajmniej nie lekko.

Przekonałem się wczoraj ostatecznie dlaczego, będąc młodym człowiekiem nie mogłem przeczytać żadnej książki o renesansie. Otóż dlatego, że książki te niczego nie wyjaśniały. Były jakimiś kompendiami wiedzy nieistniejącej. Mam na myśli publikacje polskie, bliskie naszym czasom. Kiedy zaś człowiek zabierał się za książki „klasyków gatunku”, które miał w spisie lektur, w ogóle przestawał cokolwiek rozumieć. Powody były dwa. Pierwszy – nie można zrozumieć niczego z historii po licealnym jej kursie odbytym w polskiej szkole. Drugi – w dziełach „klasyków gatunku” znajdują się treści inne zgoła niż to, co do wierzenia na temat renesansu podają autorzy polscy. Te dwa nurty nie mają ani jednego punktu wspólnego, ale żeby to zrozumieć trzeba mieć pięćdziesiąt lat i nieszwankującą pamięć, a także wiele niewesołych myśli związanych ze straconym w przeszłości czasem. No i trochę pretensji do obcych i mało życzliwych ludzi. Od trzydziestu lat stoi u mnie na półce książka Jacoba Burckhardta zatytułowana Kultura odrodzenia we Włoszech. Wielokrotnie miałem ją sprzedać, uznając, że nie przyda mi się na nic. Jakoś jednak tego uniknąłem i tajemnicza ręka zabierała ją sprzed moich oczu zawsze, kiedy z powodu nędzy, pozbywałem się książek, chodząc z nimi po antykwariatach. Wielokrotnie też zaczynałem czytać tę książkę i odpadałem po kilku pierwszych stronach nie rozumiejąc w ogóle o co chodzi. Dziś, kiedy podstawowe informacje są powszechnie dostępne i siedząc przed komputerem można sprawdzać nazwiska i konteksty, w jakich występują, lektura ta jest łatwiejsza, ale dziś ja już nie potrzebuję niczego sprawdzać. Mogę sobie czytać Burckhardta swobodnie. No i wczoraj zacząłem. Już przy pierwszym rozdziale dostałem zadyszki. Z dwóch powodów. Pierwszy: trudno o tak jasną, prostą i oczywistą wykładnię kwestii – skąd się wziął ten cały renesans. Drugi: nie można opanować zdziwienia i drżenia rąk, czytając jak autor demaskuje to zjawisko, po czym od owej demaskacji ucieka i zaczyna, nie ciągle, ale czasami, snuć znane nam „rozważania o sztuce”. To jest horror. Nie ma to jednak znaczenia, albowiem Burckhardt wie o co chodzi i ową wiedzą dzieli się z nami ot tak, za darmo. Jest ona jednak, mimo podania wprost na talerzu, całkowicie niezrozumiała dla konsumentów treści opowiadających o powrocie do antyku, nowym człowieku, humanizmie i temu podobnych dyrdymałach. Nie wiem ile książek Burckhardta jest przetłumaczonych na polski, ale uważam, że należałoby przetłumaczyć wszystkie.

Autor zaczyna od wyjaśnienia dlaczego sytuacja w Italii tak bardzo różniła się od sytuacji w innych państwach feudalnych. Jest to jedyny autor, który tę kwestię tłumaczy, reszta poprzestaje na stwierdzeniu, że się różniła. Otóż dlatego, że Italia została zamieniona w homogeniczny, pozbawiony trwałej hierarchii, galaretowany kisiel przez cesarza Fryderyka II Hohenstaufa. Władca ten zburzył całkowicie feudalną strukturę kraju. Wprowadził drakońskie metody zarządzania i ściągania podatków, zniszczył stare siedziby rodowe, pozbawiając je murów i wież. Wszystko to zaś uczynił walcząc na śmierć i życie z papieżem. I z papieża czyniąc sobie głównego wroga. Walkę tę przegrał, ale kraj po jego panowaniu nie był już tym samym krajem. Był obyczajową, legislacyjną, kulturalną i polityczną dżunglą, w której szalały nieznane nikomu wcześniej bestie. Fryderyk stworzył w Italii wielkie więzienie, a jej mieszkańców, zupełnie tak samo jak komuniści, sprowadził do poziomu ciemnej masy, której odbierano podatki. Tak właśnie, nie ludzie płacili podatki, ale te podatki im odbierano. Oni sami zaś nie mieli w żadnej kwestii nic co powiedzenia, albowiem urzędnicy miejscy byli im narzucani. Nie można ich było wybierać. Nikt nie decydował o niczym, władza była scentralizowana i obca. Mówimy o Italii południowej, ale z czasem owe fryderycjańskie wzory przeniesione zostały na północ. Jakimi narzędziami cesarz Fryderyk niszczył Italię? My to wiemy doskonale od jakiegoś czasu, ale nie potrafiliśmy, bez Burckhardta, skojarzyć pewnych kwestii, a on nam je wyłożył wprost. Otóż cesarz Fryderyk sprowadził do Italii Saracenów, uczynił z nich swoją gwardię, a także poborców podatkowych. Osadził ich w dwóch miastach południowej Italii i oni rozprawiali się z miejscowym ludem, za nic mając tradycję, wiarę, płacz matek i lament duchownych, którym zabierano wota z kościołów. Po śmierci Fryderyka w Italii zostali chłopi, zdegradowana elita, papież i Wenecjanie. Ci ostatni mieli swój własny kosmos i w sprawy polityki półwyspu wtrącali się okazyjnie. Kraj zaś, mając za sobą panowanie tyrana, zaczął zmieniać się z wielkiego więzienia w wielką ilość małych klatek, gdzie rządzili – jak grypsera pod celą – najbardziej brutalni i najprymitywniejsi naśladowcy cesarza Fryderyka. To oni byli protoplastami władców renesansowych, to oni przez drugą połowę XIII wieku i cały wiek XIV przygotowywali grunt pod nadejście tej cudownej epoki, do której wzdychają różne stare wariatki z pretensjami do ilorazu.

Burckhardt pisze, że cały system wprowadzony przez Fryderyka był wprost wzorowany na systemie muzułmańskim, gdzie budżet bilansowano – systemowo – przez aresztowania i konfiskaty i zbrodnie sądowe dokonywane jawnie, gdzie nikt nie był pewien dnia ani godziny, a fiskus miał charakter dręczycielski. Politykę tę w zintensyfikowanej skali, na mniejszym obszarze stosowali później wszyscy despoci rządzący w tak zwanych miejskich republikach. Nie były to żadne republiki, ale rządy gangów, które grabiły ludzi według skutecznych, starych, saraceńskich metod. Jak myślicie dlaczego akurat te metody się zachowały? I dlaczego one przetrwały? Ktoś powie – bo ludzie nie znali innych i bezwolnie się nim podporządkowywali. Aha…ja jednak chciałby to wyjaśnienie uzupełnić. Burckhardt tego nie napisał i chyba nikt tego nie napisał, ale ja jestem bardzo ciekaw co się stało z saraceńską gwardią Fryderyka osadzoną w Italii. Co się stało z tymi ludźmi i jak poradzili sobie oni po śmierci swojego patrona? Jak myślicie? Może opanowali sytuację w kilku kluczowych ośrodkach, tak jak swego czasu Normanowie, korzystając z prostego faktu, że są obcy, nienawistni, ale także groźni i najlepiej posługują się bronią? Nie byli też zapewne głupi, a wielu z nich potrafiło czytać i pisać po arabsku, a nawet po łacinie. Cesarski uniwersytet w Neapolu był uczelnią państwową, nie gorszą niż uniwersytet w Moskwie za Stalina. To, że wykształcił się tam św. Tomasz niczego nie zmienia. Jak pamiętamy Europa przejęła dzięki Arabom myśl starożytnych i rozwinęła ją twórczo. Tak piszą w podręcznikach. Jakoś do jasnej cholery musiało do tego dojść. Nie przez osmozę przecież, jak to sugerują polscy „badacze” przeszłości. Wzory zachowań i tradycję wprowadzają ludzi i nie dzieje się to bez brutalnych nieraz ingerencji.

Jeśli zaś popatrzmy na tyranów XV wiecznych, na takich Medyceuszy na przykład, na Kosmę i Wawrzyńca, nie zobaczmy w nich Europejczyków wywodzących się z Toskanii. To są Arabowie przebrani w nie swoje ubrania. Oczywiście, od śmierci Fryderyka do ich wyniesienia upłynęło 150 lat, ale w tym czasie Italia, jak lubią mawiać zdolniejsi ode mnie autorzy, zamieniła się w tygiel. W nim połączyły się różne pierwiastki, przekształcając się w nowy całkiem stop. Zwracam szczególną uwagę na postaci kondotierów opanowujących w XIV i XV wieku miasta wschodniej Italii.

Chciałbym teraz umieścić tu pewien cytat. Oto on:
Mediewiści powinni nieraz brać przykład z badaczy prehistorii, którzy dysponują jedynie przedstawieniami (malarstwo ścienne), w ogóle nie mając przed sobą tekstów: muszą zatem szukać hipotez, tropów i znaczeń w obrębie samych obrazów, nie sugerując się tym, czego się dowiedzieli ze źródeł pisanych. Historycy i historycy sztuki powinni ich w tym naśladować przynajmniej na pierwszym etapie pracy badawczej.

Cytat pochodzi z książki Michela Pastoureau zatytułowanej Średniowieczna gra symboli i odnosi się do przedstawień malarskich i do rzeźby. My jednak przeniesiemy zasugerowaną tu zasadę na grunt wydarzeń rzeczywistych, które badane są i oglądane zawsze przez pryzmat tekstów. Nie może być przecież inaczej. Te zaś są zawsze pisane z jakąś intencją, przeważnie różną od sugerowanej przez badacza. Jaka to jest intencja nie możemy nigdy stwierdzić z całą pewnością, albowiem od razu wkraczamy na grząski grunt polemik i sporów nie popartych dowodami. A w dodatku takich, które nie przybliżają nas do wyjaśnienia czegokolwiek. Wyobraźmy sobie bowiem, że za tysiąc lat ktoś usiłuje sobie uzmysłowić, jak wyglądało życie w pierwszych dekadach XXI wieku, na terenie Europy, badając teksty dyrektyw wydawanych przez UE. To co urodzi się w jego głowie będzie konglomeratem idiotyzmów. Badając więc przeszłość w oparciu o teksty, mimowolnie, albo celowo zakładamy dobrą wolę ich autora. Zakładamy, że szczerze próbował on coś przedstawić. Osobną kwestią pozostaje kto z autorów polskich piszących o renesansie dotarł do tekstów źródłowych z XIV wieku? A Burckhardt dotarł i na ich postawie wyrobił sobie taką opinię, jaką przedstawiłem wyżej. No więc teksty nie wystarczą, potrzebne są jeszcze konteksty, nieraz bardzo odległe od momentu, którym badacz się interesuje.

Kolejna teza Burckhardta zwala z nóg. Ona się już tu pojawiła w mojej autorskie redakcji, ale teraz znalazła potwierdzenie u nie byle kogo przecież. Poeci, szczególnie zaś poeci zbuntowani, służą władzy. Ich istnienie jest wręcz sygnałem, że władza jest nielegalna i pochodzi z uzurpacji. Jeśli więc potomkowie Saracenów Fryderyka II, którzy przechwycili władzę w południowej Italii i sprawując ją na różnych szczeblach przesuwali się stopniowo na północ opanowując mniejsze i większe ośrodki, potrzebowali przede wszystkim uzasadnienia dla swojej tyranii. Nie mógł im go dać papież, co oczywiste, albowiem ich wiara, jeśli w ogóle była, datowana była świeżo i kultywowana bez szczególnego zapału. Potrzebne były inne uwierzytelnienia. I tu z pomocą przychodzi nam znów dobry cesarz Fryderyk, który założył na Sycylii tak zwaną szkołę trubadurów. Jej członkami byli sami najwyżsi urzędnicy państwowi mianowani przez cesarza. Przedmiotem zaś zainteresowania i kultu była poezja pisana w języku oksytańskim. Owa praktyka poetycka zawędrowała na Sycylię, przez Genuę, gdzie ilość sprawujących władzę w mieście trubadurów, piszących i śpiewających po oksytańsku, jest doprawdy więcej niż zastanawiająca.

Tyrani, uważani za reprezentantów nieistniejących republik, szukają legitymacji swojej władzy gdzie indziej, poza Kościołem i poza prawem. Szukają jej w poezji i w sztuce, na obszarach od Kościoła i łaciny bardzo odległych. Proces przygotowywania gruntu pod renesansową eksplozję malarstwa i rzeźby, które ma przekonać Italię i świat cały, że władza ziemska jest ważniejsza niż boska trwał 150 lat. I zakończył się pełnym sukcesem. My dziś nie rozumiemy z tego sukcesu nic, albowiem wierzymy, że sztuka i kultura podlegają ewolucji, tak jak rzekomo podlega jej świat istot żywych. Jedno zaś wynika z drugiego, a renesans pojawił się dlatego, że ludzie mieli dosyć tyranii Kościoła i uniwersytetu gdzie dominowała scholastyka. To są brednie. To feudalizm znany z Francji i Hiszpanii był systemem gdzie rozkwitała wolność, a nie rzekomy republikanizm włoski, który doprowadził, już w XIV wieku do ograniczeń paszportowych, egzekwowanych z całą surowością. Poezja zaś, obrazy i rzeźby produkowane poza Rzymem w XV wieku miały służyć umocnieniu władzy tyranów wywodzących się wprost z rodzin mauretańskich sprowadzonych do Italii przez Fryderyka Hohenstaufa. Ludzie ci, odcięci od tradycji przodków, stworzyli swoją własną, opartą na pieniądzu i wzorach, które narzucili innym, a wywiedli z pism autorów antycznych przefiltrowanych przez system muzułmański. Wiarę zaś w Boga w trójcy jedynego zamienili na okultyzm. Nie mieli bowiem już swoich kapłanów, a w coś musieli wierzyć, albowiem konkurencja do władzy była mordercza i sama poezja połączona z malarstwem nie wystarczała wielokrotnie do tego, by utrzymać przy niej tyrana. Musiał mieć on jakiegoś sojusznika z zaświatów. I tym był – o czym Jackob Burckhard, szwajcarski protestant, nienawidzący Rzymu, pisze wprost – szatan. Renesans nie jest żadnym odrodzeniem. Jest upadkiem wszystkiego i powstaniem nowego potwornego systemu, który w XVI wieku został na szczęście zablokowany, ale zło które przyniósł rozprzestrzeniło się po całej Europie. Kult zaś oddawano mu w różnej formie przez całe stulecia.

Jeszcze dwie kwestie, na które Burckhardt zwraca uwagę. Pierwsza – dla ludzi tych nie miało znaczenia prawe czy nieprawe pochodzenie. Liczyło się utrzymanie potomka przy władzy. Stąd ich wygląd, tradycja i rasa, przestały mieć znaczenie już w stulecie po ich pierwszym wystąpieniu. Pozostała tylko idea, która źle rozumiana, odczytywana poprzez teksty pisane z niezrozumiałą intencją, szerzyła się po całej Italii, również w Rzymie.

Kwestia druga, na którą wpadłem sam, kierowany być może obsesją. Obecność Johna Hawkwooda w Italii, w XIV wieku z pewnością nie była przypadkowa. I nie przybył on tam wyłącznie po to, by wywozić złoto w wielkich ilościach i deponować je w Anglii. Myślę, że przyjechał on tam także dlatego, żeby zobaczyć jak w naturze działa ten mauretański system rządów. „Dobre” wzory polityki normańskiej w Anglii i polityki króla Henryka II tamże i na kontynencie, tak bardzo podobne do systemu cesarza Fryderyka zostały już trochę zapomniane i trzeba je było odświeżyć.



Żeby wszędzie była Afryka….


Skończyłem wczoraj pierwszy rozdział II tomu Kredytu i wojny, a potem, żeby odsapnąć obejrzałem film o tym, jak dzielnie poczynają sobie w Afryce firmy farmaceutyczne. Nazywało się toto Wierny ogrodnik, czy jakoś podobnie i było po prostu straszne. Scenariusz wyciągnięty z buta, intryga bez sensu, chodziło tylko o to, by pokazać bezradność szlachetnych ludzi wobec przemocy systemu. Nie wiem z którego roku był ten film, ale powiedzieli w nim wprost, że firmy farmaceutyczne planują wypuścić na świat zarazki gruźlicy, które wykoszą 1/3 populacji. Potem zaś będą zarabiać miliardy na lekarstwach. Ponieważ to się mogło wydawać parę lat temu fantazją, nikt na ten film uwagi nie zwrócił. Dziś mamy wspomnianą w nim gruźlicę, która nazywa się co prawda inaczej, ale to przecież bez znaczenia. Mamy też lekarstwo, a właściwie szczepionkę i czekamy co dalej. Ja zaś oglądając ten nędzny amalgamat przypadkowych scen pomyślałem, że wiem już po co jest zaraza. Po to, żeby wszędzie była Afryka. Jasne jest, że postęp zaprowadził nas w ślepą uliczkę. Mimo istnienia olbrzymich laboratoriów, systemów opieki zdrowotnej, mimo składek które płacimy na to wszystko, nie udało się niestety wyeliminować śmierci, a jedyną naprawdę istotną zdobyczą ludzkości jest higiena i prawidłowe odżywanie. Aparat przemocy zwany służbą zdrowia, który dopiero się rozkręca na nowych polach aktywności, nie może jednak przyznać się do błędu. Musi upierać się przy tym, że już za chwileczkę już za momencik, powstanie nowa Liga Walki ze Śmiercią, a my będziemy jej kibicować, aż w końcu zwyciężymy. Musimy tylko wydać trochę więcej pieniędzy na badania. To jest kłamstwo. Człowiek nie może wygrać ani ze śmiercią, ani ze starością, ani z obciążeniami genetycznymi. Może to wszystko tylko łagodzić kupując coraz to śmielsze złudzenia. Nasz współczesny problem polega na tym, że złudzenia stały się za drogie. Ludzie zaś którzy je sprzedają nie mają już towaru na składzie. I w zasadzie to ich istnienie jest zagrożone. Są niepotrzebni. A skoro tak muszą jakoś swoje istnienie umotywować. No i motywują. Mamy covid. Spotyka się on jednak z dużą dozą nieufności i wielu ludzi nie wierzy w jego istnienie. No skoro tak, to sami się prosimy o nauczkę. Nie mamy bowiem żadnego argumentu, który by powstrzymał działania firm farmaceutycznych. Te zaś kłamią, kradną i zabijają w imię egoistycznych celów. Tak to było pokazane w filmie, który oglądałem wczoraj. I możemy być całkowicie pewni, że jeśli trzeba będzie zamienić cały świat w Południowy Sudan, to żaden posiadający rzeczywistą władzę człowiek się przed tym nie zawaha. Wtedy bowiem dopiero będzie można zaprezentować skuteczność działania leków, szczepionek i w ogóle wszystkich produktów, jakimi dysponują te całe firmy farmaceutyczne. Wtedy też, przy całkowitej bierności i bezradności zdegradowanych i okradzionych ze wszystkiego ludzi można się będzie pobawić w prawdziwego apostoła dobrej nowiny z pakietem strzykawek w kieszeni. Do tego to wszystko zmierza. Afryka, jako laboratorium przestała już najwyraźniej wystarczać producentom preparatów medycznych. Oni zaś, żeby dalej żyć, bo to jest walka o życie, nie mogą ponosić odpowiedzialności za nic. Nie mogą, bo zginą. Dlatego też rządy zwalniają lekarzy z odpowiedzialności za zdrowie pacjenta, o czym może się przekonać każdy kto będzie próbował dostać się na SOR w Grodzisku Mazowieckim. Patrzyłem wczoraj na tę filmową Afrykę i nie mogłem uwierzyć. Toż przecież ten sam klimat mamy w Polsce. Każdy kto był przy szpitalu na Banacha, czy przy Bielańskim dobrze o tym wie. Niczym się to nie różni, tylko pogodą. Tameczne wojsko jest może trochę za bardzo bezczelne, ale wynika to zapewne z podziałów etnicznych, o których mało wiemy. U nas na razie one się nie zaznaczają, ale poczekajcie, aż więcej ukraińskich lekarzy zatrudnią w polskich szpitalach. Wszędzie będzie Afryka. I nikt nie będzie ponosił odpowiedzialności za nic.

Kolega Przemsa użył wczoraj w swoim tekście terminu „poważne państwa”. W mojej ocenie nie istnieje nic takiego, jak poważne państwa. Organizacje te są z istoty niepoważne, a ich rzekoma powaga polega na tym tylko, że politycy dzierżący władzę, nie zachowują się, póki co, jakoś szczególnie ekstrawagancko. Czego nie można powiedzieć o Afryce. Choć może niektórzy się zachowują. Pół wieku temu nie można było sobie wyobrazić na stanowisku premiera kogoś takiego jak Boris Johnson. Już to kiedyś pisałem, ale jeszcze powtórzę: państwa to konieczny element kontroli aktywów, który służy do przenoszenia kosztów kryzysów wielkoobszarowych na obywateli i poddanych. Z tym, że obywatele mają gorzej, bo im się wmawia, że są wolni i odpowiedzialni. Poddani zaś zawsze mają kogo oskarżyć o swoje nieszczęścia. Wielkoobszarowe kryzysy to oczywiście wojny, zarazy, powodzie i wszystko co wynika z działalności grup skupionych w organizacjach ignorujących państwa i nimi zarządzających. Po co one są wywoływane? Jak to po co? Żeby uzasadnić istnienie tych organizacji. Ktoś powie, że to absurd, bo przecież na całym Bożym świecie musi być ktoś, kto ma czyste i przejrzyste intencje…Naprawdę tak myślicie? I naprawdę myślicie, że tym kimś jest Jarosław Kaczyński kreujący na menedżera dusz i umysłów faceta nazwiskiem Obajtek?

Rzeczywistość jaką kreują politycy od półtora roku, w tym politycy z państw nazwanych przez Przemsę, poważnymi, ma jedną ważną cechę. Ma nas nauczyć bezradności. I to się udaje, albowiem przy tej ilości służb i tajniaków, trudno doprawdy wykazać się jakaś inicjatywą, nie mówię już o buncie. W końcu chodzi o rzecz nie wymagającą jakiegoś szczególnego poświęcenia. Trzeba nałożyć maskę, a potem się zaszczepić. To wszystko. Zupełnie jak w tej Afryce. Masek nie zakładają tam co prawda, ale szczepią się regularnie. Nie wpływa to w żaden sposób na zmniejszenie śmiertelności, która jest wysoka z powodu braku higieny i złego odżywania się, ale daje ludziom umierającym nadzieję. Ta zaś jak wiemy, umiera ostatnia. Można tych przeznaczonych na śmierć zdechlaków, co biegają w samych gaciach po sawannie jakoś dostymulować i wzmocnić, na przykład zrzucając im żywność w wielkich workach, ale to także służy tylko jednemu – żeby populacja szczepiona niesprawdzonymi preparatami nie zaczęła wymierać za szybko. O nic innego tam nie chodzi. Najmniej zaś o stabilizację i lepsze życie dla biedaków. Choć z pozoru tak to może wyglądać. Nadszedł jednak czas, a widać to dobrze w przychodniach i na SOR-ach w Polsce, że pora odłożyć na pawlacza zaufanie do ludzi w białych kitlach. Oni się bowiem nawet za bardzo nie starają go podtrzymywać. Sami bowiem wierzą w to, że bezpieczeństwo gwarantują im instrukcje wydawane przez poważne państwa. To na razie działa, ale nikt nie wie jak długo. W tej Afryce, jak się zebrała banda uzbrojonych ludzi, to było im wszystko jedno lekarz czy nie lekarz, walili równo po wszystkich.

Podsumujmy więc wszystko raz jeszcze – Afryka jest już za małym pretekstem do istnienia wielkich i naprawdę poważnych organizacji produkujących preparaty medyczne. To nie wystarcza, a po drugie widać, że nic się tam udać nie może. Idzie to jak krew w piach, albowiem lokalne warunki i nawyki są silniejsze niż wszystkie zdobycze cywilizacji. Potrzebny jest więc sukces. Ten zaś może być spreparowany tylko wtedy kiedy populację Europejczyków zamieni się w bezradnych Buszmenów, a następnie nieco przerzedzi. Na koniec nadlecą samoloty z pomocą humanitarną i szczepionkami. Będziemy uratowani. No, przynajmniej niektórzy z nas. Dla wszystkich nie wystarczy.



Czy Woody Allen pójdzie siedzieć czyli dzieje pewnego pojęcia


Władysław Tatarkiewicz napisał kiedyś książkę zatytułowaną Dzieje sześciu pojęć. Nigdy jej nie przeczytałem, albowiem filozofia interesowała mnie słabo. Nie potrafiłem też odnaleźć w sobie przekonania, że warto tracić czas na tę lekturę. Sam pomysł jednak, by pisać dzieje pojęć podobał mi się bardzo i podoba mi się do dziś. Jest on jednak eksploatowany bardzo słabo. Nikt na przykład nie napisał do dziś dziejów hipokryzji, a szkoda, bo byłaby to książka rozchwytywana i wielokrotnie wznawiana, książka, na której można by zrobić majątek. No, ale chętnych na ten majątek nie widać. Za to sama hipokryzja ma się zadziwiająco dobrze, a w dodatku pleni się tam, gdzie nikt jej nie szuka. Jakby tego było mało, jest ona wręcz ostentacyjnie „nie szukana” przez ludzi, którzy zawodowo zajmować się powinni wskazywaniem stanowisk jej występowania. Ja wiem, że pisanie o hipokryzji w dzisiejszych czasach jest trochę dziecinne, ale naprawdę, wierzcie mi, przestanę to czynić kiedy tylko dziennikarze w Polsce przestaną zarzucać hipokryzję duchownym. Zresztą – i tak niewiele o tym piszę. Dziś mnie naszło, albowiem w ostatnich dniach przez media przeleciała niczym meteor informacja, że przyrodnia córka Woody Allena opisała szczegóły swoje pożycia z tym człowiekiem. Dziecko to zostało adoptowane, jak wiele biednych dzieci pochodzących z krajów trzeciego świata. Przygarnęli je bardzo majętni ludzie, których rozpoznawała połowa mieszkańców globu, składając przy tym bardzo podniosłe deklaracje. I nikomu nie przyszło do głowy, że jest to para niedostymulowanych emocjonalnie wariatów, którzy – co niewykluczone – mogli działać w porozumieniu. Tej kwestii się rzecz jasna nie podejmuje, albowiem ona nie wchodzi w zakres obowiązującej definicji słowa hipokryzja. Motywacje bogatych, amerykańskich rodzin adoptujących biedne dzieci są zawsze szczere i szczytne, nie podlegają także dyskusji. Omawia się jedynie intencje i zachowania tych osób, którym się dzieci odbiera, albo organizacji mających w statucie wpisaną opiekę nad sierotami, takich jak zakony i inne organizacje kościelne. Osoby przejmujące opiekę na sierotami są poza jakąkolwiek kontrolą. Nawet wtedy kiedy dzieci te dorosną i opowiadają o piekle, które przeszły.

Wszyscy mniej więcej pamiętają jak to było – Dylan Farrow (dziewczynka) opowiedziała, a teraz powtórzyła to raz jeszcze, że jej ojczym molestował ją kiedy miała 7 lat. Eksperci sądowi zaprzeczyli jej słowom, ale ona nie zrezygnowała. Przez media przetoczyła się dyskusja, która, jak zwykle w takich sytuacjach odbiła się od bandy z napisem – wyłudzenie odszkodowania. Całość zaś afery została spięta zwornikiem promocji. Tym bowiem była dla Allena ta historia – promocją upadającej gwiazdy, która nie jest w stanie zaprezentować już niczego interesującego. Woody Allen ma dziś prawie 90 lat, jego filmy zestarzały się i nie wywołują już w nikim żadnych emocji. Nowe produkcje to gnioty, a więc można przypuszczać, że ponowne odgrzanie sprawy molestowania to próba powrotu na scenę. A jeśli nie to, to chęć wspomniana już chęć wyłudzenia. Mnie w tych aktorsko-reżyserskich historiach zdumiewa zawsze jedno – wszyscy się dobrze bawią i nawet jak cierpią, to jest to udręka trochę plastikowa. Nie ma żadnego mechanizmu, który by tych ludzi skazał na zapomnienie, rozumiane jako kara. A tak się dzieje, na przykład z duchownymi, podejrzewanymi lub oskarżonymi o molestowanie. Ich ofiary nie są badane przez zespoły ekspertów sądowych, mające wykluczyć molestowanie, a oskarżenia wystarczą za cały dowód. W przypadku Allena, który ożenił się przecież ze swoją inną adoptowaną córką, którą ta wariatka Mia Farrow przywiozła z Korei jest inaczej. Można się temu nie dziwić i poprzestać na stwierdzeniu, że Allen jest Żydem i nikt dokładnie nie wie jakie zakulisowe powiązania łączą go z najbardziej wpływowymi ludźmi Ameryki. A skoro jest tym Żydem, to na pewno nie pójdzie siedzieć. Przed więzieniem chroni go też opinia zespołu biegłych. No, ale Hollywood zna przypadki zboczonych Żydów, których zapuszkowano i nie było od tego odwołania. Nie można więc tak lekko szafować argumentem rasowym. Myślę jednak, że trochę można. Hollywood, to Hollywood, a Nowy Jork to Nowy Jork, i nikt nie jest w stanie dokładnie zmierzyć jaka jest gęstość hipokryzji w jednym i drugim mieście. Nie ma bowiem na ten temat stosownych publikacji. Myślę, że nowojorska hipokryzja jest ze sześć razy gęstsza od kalifornijskiej, a w dodatku całkowicie nieprzejrzysta. Głos więc adoptowanego dziecka, które jest już dorosłe, a do tego tak samo niemoralne i zdeprawowane jak jego przybrani rodzice, nie liczy się wcale. Najbardziej interesująca w tym wszystkim jest motywacja Dylan. Jeśli nie widzi ona szans na przejęcie po Allenie, który nie jest przecież wieczny, ani kawałka spadku, wybrała dobry moment na to, by spróbować mu wyrwać przed śmiercią jakoś grosz. No, ale jej pozycja jest niezwykle słaba. Po co więc to czyni?

Osobiście uważam, że Woody Allen jest starym zboczeńcem, a jego obsesje manifestowały się w każdym filmie, który wyprodukował. Było to tolerowane, albowiem reżyser mrugał do nas okiem i mówił – he, he, jesteśmy tacy sami. No więc pora powiedzieć, że nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy. Wszystko zaś co uznawane było kiedykolwiek za jakiś wyraz sympatii dla tego człowieka, było po prostu wymuszeniem, jakiego system dopuszczał się na widzach. Nie bardzo wiadomo w imię czego, skoro taki Polański musiał z USA uciekać, mimo tego, że jego ofiara machnęła już na wszystko ręką.

Warto wspomnieć także o tym, że żadne z dzieci przez długi czas nie utrzymywało z Allenem kontaktu, nawet ten biedny Mojżesz, który miał być jego biologicznym dzieckiem, ale matka stwierdziła w końcu, że to jest chyba jednak syn Sinatry. Dopiero kiedy skończył 36 lat, zaczął przyznawać się do Allena. Myślę, że powodowało nim czyste wyrachowanie. Los koreańskiej żony reżysera nie jest mi znany, ale mam dziwne przeczucie, że pani ta ustawiła się dobrze i jest całkowicie zabezpieczona. Azjaci nie dadzą sobie zrobić krzywdy, nawet jeśli mają naprzeciwko siebie całą nowojorską diasporę wzmocnioną zespołami eksperckimi z różnych dziedzin.

Co nas to wszystko obchodzi, zapyta ktoś. W zasadzie nic, poza tym, że może być użyte jako argument w dyskusji z Sekielskim. Jestem jednak pewien, że nie będzie, albowiem tacy jak Sekielski są na takie numery przygotowani. Nie na darmo przecież wybrali zawód filmowca. Nic im się stać nie może, podobnie jak Allenowi, który otrzymał swego czasu w Cannes nagrodę specjalną – palmę palm. Prócz niego dostał ją jeszcze tylko jeden człowiek, także zboczeniec – Ingmar Bergmann. Trzeba więc zadać to ciężkie pytanie – dlaczego świeccy dewianci mają chodzić po wolności i dostawać nagrody mimo swoich win, a duchowni podejrzani o różne niepiękne czyny mają być skazani na zapomnienie? Może im też trzeba otworzyć wrota do kariery. Cóż to w końcu jest za problem dla ministra Glińskiego dotującego filmy według prozy Witkowskiego.


© Gabriel Maciejewski
15-23 lutego 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz