Złota Pani nas anarchizuje
Dotychczas w orszaku męczenników reżymu „dobrej zmiany” pierwsze miejsce zajmował niezawisły pan sędzia Igor Tuleya, któremu szajka ukrywająca się pod zmyłkowym pseudonimem Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego odebrała immunitet, będący – jak wiadomo – źrenicą niezawisłości, czyli – jak się kiedyś mówiło - pupillą libertatis. Wprawdzie niezawisły sąd, tym razem podobno autentyczny, orzekł, że niezawisły pan sędzia Igor Tuleya immunitet, jak gdyby nigdy nic, ma – ale reżym dopełnił miary swoich nieprawości, nie dopuszczając go do orzekania, a ponadto – straszy siepaczami z prokuratury. A powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – taki sędzia bez możliwości orzekania, to jak Cygan bez drumli, figura groteskowa – co jest w tym męczeństwie dodatkową męczarnią. A wszystko dlatego, że już nie wiadomo, które niezawisłe sądy są w naszym bantustanie autentyczne, a które nie. Jakby tego było mało, to i niezawiśli sędziowie, którym konstytucja surowo zakazuje przynależności do partii politycznych, podzielili się na dwie partie: sędziów rządowych i sędziów nierządnych, których polityczną odkrywką jest partia Iniuria” - dla zmylenia reżymowych siepaczy nazwana „stowarzyszeniem”. Więc sędziowie nierządni twierdzą, że to oni są autentyczni, bo swoje umocowanie czerpią jeszcze od prezydenta Komorowskiego, który był sukcesorem prezydenta Kaczyńskiego, który był sukcesorem prezydenta Kwaśniewskiego, który był sukcesorem prezydenta Wałęsy, który był sukcesorem prezydenta Jaruzelskiego. Mamy tu zatem pełną sukcesję, która - niczym sukcesja apostolska – wywodzi się z prawego źródła, bo też i prezydent Jaruzelski nie wypadł sroce spod ogona, tylko był sukcesorem Stanisława Kani, a z kolei Stanisław Kania – sukcesorem Edwarda Gierka, który z kolei był sukcesorem Władysława Gomułki, który z kolei był sukcesorem Edwarda Ochaba, a ten – sukcesorem Bolesława Bieruta, którego na prezydenta naszego bantustanu wyznaczył sam Józef Stalin, będący, jak wiadomo, źródłem wszelkiego autentyzmu. To tak jak w Biblii: „Abraham zrodził Izaaka, Izaak zrodził Jakuba…” – i tak dalej – więc pewnie dlatego Wielce Czcigodna Anna Maria Żukowska z pierwszorzędnymi korzeniami myśli, że mężczyźni mogą rodzić, bo mają „macicę”. Tymczasem sędziowie z partii rządowej, których mianował prezydent Andrzej Duda, taką sukcesją pochwalić się nie mogą, bo jakiż z prezydenta Dudy prezydent? Nie tylko nie uznaje go prezydent Bronisław Komorowski, którego wybór sam pan generał Dukaczewski uczcił łykiem szampana, ani nie uznaje go Wielce Czcigodny poseł Pupka, ani Wielce Czcigodny poseł Łajza, ani osobistości drobniejszego płazu, jak na przykład moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, nie mówiąc już o przedstawicielach jurysprudencji, jak na przykład pan prof. Matczak, który z powodu opóźnionego urodzenia nie zdążył już terminować w PZPR, jak np. pan prof. Rzepliński. Przywołuję pana prof. Matczaka nie tylko ze względu na genialnego syna, ale również ze względu na pryncypialną opinię, iż „postkomunistyczny prokurator” zlikwidował demokratyczną instytucję w wolnej Polsce. Chodzi tym razem nie o pana sędziego Igora Tuleyę, tylko o pana Adama Bodnara, co to po wygaśnięciu kadencji, „pełnił obowiązki” na operetkowej posadzie „rzecznika praw obywatelskich”, posłusznie służąc obozowi zdrady i zaprzaństwa. Otóż Trybunał Konstytucyjny też nie jest autentyczny, jako „trybunał Julii Przyłębskiej”, chociaż są tam jeszcze autentyczne mamuty z poprzedniego nadania w osobie na przykład pana sędziego Leona Kieresa, który doktoryzował się z RWPG, a habilitował z zagranicznego przedsiębiorstwa socjalistycznego. Otóż ten rzekomy Trybunał orzekł, że konstytucja nie przewiduje instytucji „pełniącego obowiązki” rzecznika praw obywatelskich, zatem pan Adam Bodnar jest na tym stanowisku kimś w rodzaju uzurpatora. Oczywiście pan Adam Bodnar nie przyjmuje tego do wiadomości, pokazuje przebierańcom gest Kozakiewicza i powiada, że „nie czuje się bezsilny”, bo wie, że „obywatele”, zwłaszcza zrzeszeni w organizacji „Obywatele SB”, z uwagą się temu wszystkiemu przyglądają i jak padnie rozkaz, to wyjdą na ulicę, by ten cały „trybunał Julii Przyłębskiej” rozpędzić na szpicach butów. W razie potrzeby Obywatelom SB” w sukurs przyjdzie pani Marta Lempart z „macicami”, które każą trybunałowi „wypierdalać”, bo inaczej go „zajebią” - i w ten sposób praworządność w Polsce zostanie przywrócona, przynajmniej częściowo. Zresztą nie tylko na „obywateli” może pan Bodnar liczyć. Ujęły się za nim również niemieckie owczarki i folksdojcze z Unii Europejskiej, którzy pod argusowym okiem Naszej Złotej Pani od marca 2017 roku monitorują walkę o praworządność w naszym bantustanie. Zostanie ona zaś przywrócona w całości, kiedy ostatni sędzia rządowy zostanie skierowany do obozu koncentracyjnego w Gostyninie, którym, nawiasem mówiąc, pan Adam Bodnar też się interesował, apelując do komisji sejmowych i ministrów, żeby używane tam środki przymusu miały przepisowe kalibery – gdzie za swoje zuchwałe przyjęcie nominacji ze zbrodniczych rąk prezydenta Andrzeja Dudy, będzie do końca nędznego życia jęczał i szlochał, ćwiczony codziennie przez tamtejszych szermierzy praworządności. Ponieważ tych sędziów jest podobno wielu, to obóz koncentracyjny w Gostyninie wszystkich na pewno nie pomieści i kto, wie, czy dla potrzeb przywrócenia w Polsce praworządności nie trzeba będzie uruchomić chwilowo nieczynnego obozu w Oświęcimiu? Coś może być na rzeczy, bo jakby w przewidywaniu nieuchronności, reżym „dobrej zmiany” skierował do Rady Muzeum Auschwitz-Birkenau panią Beatę Szydło, żeby na wszelki wypadek mieć tam swojego człowieka. Ale pan prof. Stanisław Krajewski, który w Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów tresuje tubylczych chrześcijan w sztuce skakania przed Żydami z gałęzi na gałąź, specjalnym nosem wyczuł, co się święci i z Rady natychmiast się wycofał.
Oto jak Naszej Złotej Pani, pod kryptonimem walki o praworządność w Polsce, udało się zanarchizować nasz bantustan. Myślę, że sam Fryderyk Wielki lepiej by tego nie zrobił, chociaż i on miał u nas do dyspozycji wielu folksdojczów. Tamci jednak pobierali od niego jurgielt, podczas gdy współcześni, przynajmniej w większości, robią to con amore, wyłącznie z powodu partyjniackiego zacietrzewienia. Oczywiście Naszej Złotej Pani tylko w to graj, tym bardziej, że w sukurs jej wysiłkom przychodzi Królestwo Niderlandów, którego minister spraw zagranicznych Stef Blok dał właśnie wyraz swemu zaniepokojeniu „erozją praworządności w Polsce”. Ciekawe, co Królestwo Niderlandów z tego ma – bo – w odróżnieniu od tubylczych folksdojczów – chyba nie kieruje się wyłącznie partyjniackim zacietrzewieniem. Czy liczy na jakieś nabytki terytorialne, czy też na udział żydowskich roszczeniach – to zostanie nam objawione w stosownym czasie.
Wielki przemysł stwarza potrzeby
Cały świat, może z wyjątkiem Korei Północnej, która ma całkiem inne zmartwienia, zachodzi w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą…”), co może być przyczyną epidemii, objawiającej się między innymi we wzroście zakażeń zbrodniczym koronawirusem - aż tu prawdę spenetrował pan prof. Krzysztof Simon. Co prawda nie od razu, bo – jak to bywa w nauce przodującej – dochodził do niej stopniowo, niemniej jednak dotarł. Początkowo bowiem pan prof. Simon sprawiał wrażenie epidemicznego gołębia; przestrzegał przed sianiem paniki, „medialną histerią” i dowodził, że zbrodniczy koronawirus nie jest niczym nadzwyczajnym, podobnie jak inne zbrodnicze wirusy, od których wokół roi się, jak od chrabąszczy. Podobnie mniemał również pan minister Szumowski, naigrawając się z maseczek. Ale w tak zwanym międzyczasie coś ważnego musiało się stać, bo i pan minister Szumowski diametralnie zmienił zdanie w sprawie maseczek i pan prof. Simon z epidemicznego gołębia zaczął przepoczwarzać się w epidemicznego jastrzębia. Jak twierdzi Adam Mickiewicz, „fenomen ten godzien rozbiorów”, toteż spróbujmy rozebrać go sobie z uwagą, jak to uczynił Wojski z królową Dydoną.
Syn „Anny Wszechrosji”, czyli poetki Anny Achmatowej, historyk Lew Gumilow w „Cywilizacji wielkiego stepu” doszedł do wniosku, że przyczyną tak zwanej „pasjonarności”, czyli niespodziewanej dynamiki pogrążonej wcześniej w letargu wspólnoty narodowej, są wpływy kosmiczne. Większość ludzi wzrusza na to ramionami, ale Jan Długosz w swojej kronice wspomina o wydarzeniu, jakie miało miejsce za jego życia, kiedy to dzieci z całej Europy, w tym również z Polski, która - jak się okazuje – już wtedy do Europy należała, uciekały z domów i całymi gromadami wędrowały do Francji, a konkretnie – na Mont Saint-Michel, gdzie wpływy kosmiczne w postaci przypływów i odpływów oceanu, są szczególnie spektakularne. Pamiętając, że przyczyną przypływów i odpływów oceanu jest Księżyc – ten sam, co powoduje, że kobietom regularnie przytrafia się „wedle zwyczaju niewiast” - to wydaje się, że wpływów kosmicznych tak całkiem wykluczyć nie można. Skoro Słońce – a więc kosmiczne ciało niebieskie – sprawia, że na Ziemi istnieje życie, to czyż nie byłoby zuchwalstwem aroganckie negowanie wpływów kosmicznych również na ludzkie mózgi? Zatem pierwszą przyczyną ewolucji poglądów pana prof. Simona mogły być wpływy kosmiczne.
To ciekawe wyjaśnienie, ale ma jeden plus ujemny, mianowicie taki, że właściwie niczego nie wyjaśnia. Wpływy kosmiczne w ostatnim roku specjalnie się nie zmieniły, podczas gdy poglądy pana prof. Simona zmieniły się radykalnie. W tej sytuacji trzeba wziąć pod uwagę również inne możliwości. Na pewien trop naprowadzają nas dwie okoliczności. Pierwsza to taka, że pan prof. Simon był w swoim czasie beneficjentem „grantów”, fundowanych przez farmaceutyczny koncern Pfizer. Okoliczność druga, to ta, że w okresie, gdy pan prof. Simon spokojnie krytykował „medialną histerię”, koncern Pfizer jeszcze nie zdążył rzucić na rynek szczepionki przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi, chociaż podobno już nad nią „pracował”. Ale na tym się okoliczności nie wyczerpują, bo powiadają, że koncern Pfizer miał jedno ze swoich laboratoriów akurat w mieście Wuhan, skąd zbrodniczy koronawirus rozprzestrzenił się na cały świat. To oczywiście nie musi nic znaczyć, ale kolejna okoliczność może mieć pewne znaczenie. Oto koncern Pfizer, jeszcze przed proklamowaniem epidemii zbrodniczego koronawirusa, podpisał porozumienie o „joint venture”, czyli wspólnym przedsięwzięciu z brytyjskim koncernem GlaxoSmithKline, podobnie jak Pfizer, podejrzewanym o korumpowanie lekarzy - które miało wejść w życie w roku 2019, a więc akurat tuż przed wykryciem epidemii. W tym przedsięwzięciu GSK miał mieć 68 proc, udziałów, a Pfizer – resztę. GSK jest właścicielem nie tylko rozmaitych cudownych preparatów sprzedawanych bez recepty, ale również leków takich jak m.in. Theraflu, Sensodyne. Rutinoscorbin, Voltarem, Panadol i inne. W informacjach o joint venture nie było mowy o szczepionkach, bo wtedy nikt nie słyszał jeszcze o zbrodniczym koronawirusie, ale warto przypomnieć spostrzeżenie Stanisława Lema, że prawdziwie wielki przemysł nie zaspokaja potrzeb, tylko je stwarza. Skoro tak, to cóż by przeszkadzało obydwu firmom przekonanie Światowej Organizacji Zdrowia, która większość swego budżetu czerpie z jurgieltu przekazywanego temu biurokratycznemu gronu właśnie przez koncerny farmaceutyczne, by proklamowała pandemię zbrodniczego koronawirusa, na którego nie ma innego remedium, jak tylko szczepionki, produkowane m.in przez koncern Pfizer, ale i inne kocerny, które też, jeden przez drugiego, rzuciły się na szczepionki, żeby sprawiedliwie podzielić między siebie rynek obejmujący 7,5 miliarda ludzi. Oczywiście na tym etapie dalsze podtrzymywanie opinii, by nie ulegać „medialnej histerii”, było absolutnie nie na miejscu. Przeciwnie - „medialna histeria” została wprzęgnięta w to wspólne przedsiewzięcie, a w tej sytuacji już nas tak nie dziwi ewolucja poglądów pana prof. Simona. Nie dziwi tym bardziej, że dyrektor generalny koncernu Pfizer, pan Albert Bourla, właśnie poinformował, że szczepienia przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi staną się „coroczną rutyną” , co znaczy, że jak już ktoś zostanie „wyszczepiony”, to będzie „wyszczepiany” co roku, aż do końca życia, dzięki czemu wprawdzie też umrze, ale umrze całkowicie wyleczony. I tak będzie, to właśnie będzie „nowa normalność” – bo jakiż przedsiębiorca pozbawiłby się takiej żyły złota?
To oczywiście jest potępiona przez wszystkich „mądrych, roztropnych i przyzwoitych” teoria spiskowa, która niestety wywołuje żywy rezonans zwłaszcza wśród „agresywnej dziczy”, która „nie przestrzega niczego”, a zwłaszcza obowiązku noszenia „maseczek” i zachowywania stosownego dystansu. Toteż pan prof. Simon wprost nie znajduje słów potępienia dla „dziczy”, która – jak się okazało – odpowiada za wzrost zakażeń, czyli utrzymywanie się epidemii. W tej sytuacji nie będzie innej rady, jak wprowadzenie „paszportu szczepionkowego”, który już w czerwcu ma być zaprowadzony w eurokołchozie, a u nas pobożny poseł Gowin, pomysłodawca utworzenia w Gostyninie obozu koncentracyjnego, zapowiada „rozważenie” tego pomysłu. W ten sposób „agresywna dzicz” zostanie zlokalizowana, a wtedy może zostać wysłana do gazu, albo unieszkodliwiona w jakiś inny sposób – bo czegóż nie robi się dla zdrowia? Podobny los spotka lekarzy, którzy ośmielają się podnosić wątpliwości. Na razie są karani administracyjnie przez medyczne kolektywy, ale to dopiero początek, bo przecież w walce ze zbrodniczym koronawirusem nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. No i oczywiście dołączy do nich pan red. Pospieszalski, który nie tylko dopuścił wątpiących do głosu na antenie TVP, ale nawet sprawiał wrażenie, jakby się z nimi zgadzał, więc nic dziwnego, że Wielce Czcigodna Joanna Lichocka naskarżyła na niego do pana Kurskiego, żeby zrobił z nim porządek – chyba, że złoży publiczną samokrytykę. W walce ze zbrodniczym koronawirusem niezbędne jest bowiem utrzymanie, a właściwie - przywrócenie jedności moralno-politycznej narodu, jak było za Gierka, którego rząd „dobrej zmiany” z widoczną skwapliwością naśladuje.
Guma do żucia
Kto by pomyślał, że w dwa lata po ogłoszeniu przez Naczelnika Państwa „zwycięstwa” w „dążeniu do prawdy” dotyczącej przyczyn katastrofy smoleńskiej, sprawa ta nie tylko wróci na czołówki gazet, ale stanie się tematem zażartych polemik, przede wszystkim – estetycznych? Chodzi o to, że rządowa telewizja najpierw wyemitowała film o tym, co ponad wszelką wątpliwość ustaliła podkomisja kierowana przez Antoniego Macierewicza. A ustaliła nie tylko, że samolot został rozerwany tuż nad ziemią dwiema bombami, ale w dodatku – że bomby te zostały tam umieszczone podczas remontu w Samarze. Ponieważ powszechnie wiadomo, że w Rosji nic się nie dzieje bez wiedzy i zgody Włodzimierza Putina, no to jest jasne, jak słońce, że to on kazał te bomby tam umieścić. Co prawda, remont odbywał się w czasie od czerwca do grudnia 2009 roku, podczas gdy bomby wybuchły dopiero 10 kwietnia 2010 roku, z czego wynika, że nasi dygnitarze, wśród nich również premier Donald Tusk, przez całe miesiące latali z bombami pod tyłkiem. Trudno się tedy dziwić, że Donald Tusk na przedstawione w filmie ustalenia podkomisji zareagował bardzo nerwowo, chociaż jego zdenerwowanie całkowicie mieściło się w granicach strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego. Zdenerwował się bowiem nie na prezydenta Putina, tylko na Antoniego Macierewicza. Najwyraźniej Donald Tusk doskonale wie, na kogo wolno mu się denerwować, a na kogo nie. Ale mniejsza o to, bo rządowa telewizja wkrótce wyemitowała film nakręcony przez panią Ewę Stankiewicz na ten sam temat. Emisja tego filmu podobno była wcześniej wstrzymana pod pretekstem, że pani Stankiewicz wykorzystała w nim materiały ze wspomnianej podkomisji „bez jej wiedzy i zgody”, ale różnie na ten temat mówią na mieście. Tak czy owak, film pani Stankiewicz wyemitowany został przez rządową telewizję aż dwukrotnie, bijąc rekordy oglądalności. Okazało się, że obejrzało go 1,8 miliona widzów w związku z czym wstrzymano nawet emisję programu pana red. Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”. No bo po co tu jeszcze „rozmawiać”, kiedy wszystko jest powiedziane?
Nie to jednak stało się przedmiotem gwałtownej polemiki między obozem „dobrej zmiany” a obozem zdrady i zaprzaństwa, tylko fotografie pani Ewy Kopacz, która, jako minister zdrowia w rządzie premiera Tuska, pojechała do Rosji, żeby dopilnować zbierania szczątków z miejsca katastrofy, a potem – dopilnować prawidłowego przeprowadzenia sekcji zwłok ofiar. Pamiętamy, że pani Kopacz zapewniła opinię publiczną, iż miejsce katastrofy zostało spenetrowane „na metr w głąb ziemi”, no a sekcja też została przeprowadzona bez zarzutu. Niestety prawda wkrótce wyszła na jaw, bo już po zakończeniu skrupulatnej zbiórki szczątków, przypadkowi obywatele co i rusz znajdowali tam to i owo, a jeszcze gorzej wyglądała sama sekcja. Oto, co prawda później, niemniej jednak, okazało się, że w trumnach ze szczątkami ofiar katastrofy albo były dwie głowy, albo trzy ręce, natomiast noga – tylko jedna – i tak dalej. Jeśli nawet przyjąć, że noga mogła się w zamieszaniu gdzieś zawieruszyć, to nawet po największej katastrofie ofierze nie wyrasta ani druga głowa, ani trzecia ręka. Pewne światło na ten fenomen rzuciła właśnie pani Stankiewicz, pokazując w swoim filmie panią minister Kopacz, jak robi sobie pamiątkowe fotografie z Rosjanami przeprowadzającymi sekcję. Z tego powodu pan Rafał Trzaskowski zarzucił pani Stankiewicz „wyjątkową podłość” oraz „objaw czystego cynizmu”. I tak dobrze, że chociaż „czystego”, bo przecież mogło być gorzej. Podobnie oceniła tę sprawę pani filozofowa Magdalena Środa – że to co PiS zrobiło z tą katastrofą, jest „wyjątkowo ohydne” - chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, iż uważa ona, że jednocześnie jest to „dobra propagandowa zagrywka”. Oczywiście obóz „dobrej zmiany” ma całkiem inne zdanie na ten temat. Mianowicie Donald Tusk specjalnie wysłał do Rosji panią Ewę Kopacz, żeby ruscy szachiści wykorzystali ją do swoich machinacji, bo wiedział, że ona się nie zorientuje, co tam z nią wyprawiają. Pan Cezary Gmyz stawia kropkę nad „i” mówiąc, że przecież pani Kopacz była poczciwą, „prowincjonalną lekarką”, podczas kiedy po drugiej, to znaczy – rosyjskiej stronie – byli starzy wyjadacze, dla których taki przeciwnik to prawdziwy dar Niebios. Wszystko to oczywiście być może, chociaż warto zwrócić uwagę, że nawet prowincjonalne lekarki wiedzą ile głów, czy rąk ma człowiek. Cóż; jak tam było, tak tam było – ale ważniejsze od tego, co tam było jest to, co jest. A jest to, że nasi Umiłowani Przywódcy właśnie podsunęli opinii publicznej gumę do żucia, kolejne makagigi, które może odwrócić uwagę od tego, co rząd „dobrej zmiany” wyprawia z Polską pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa.
Ale chyba na tym sprawa się nie wyczerpuje. Warto bowiem zwrócić uwagę, że rządowa telewizja aż trzykrotnie wyemitowała filmy o katastrofie smoleńskiej akurat teraz, kiedy zimny ruski czekista Putin ściąga wojska nad granice z Ukrainą i na Krym. Oczywiście może to być przypadek, ale czy w ogóle są przypadki? - pyta retorycznie poeta. Rzecz w tym, że Nasz Najważniejszy Sojusznik bardzo Ukrainę w tej sytuacji popiera: powyrzucał z Ameryki jakichś rosyjskich dyplomatów, a nawet „rozważa” sankcje – ale oczywiście chciałby, żeby w pierwszej kolejności stosownego wsparcia Ukrainie udzielili również sojusznicy Naszego Najważniejszego Sojusznika. Toteż Polska skierowała przeciwko Putinowi to, co w zanadrzu ma najlepszego, to znaczy – oskarżenie o zamach w Smoleńsku. To bardzo sprytne posunięcie, bo z jednej strony pokazuje, że pryncypialnie stoimy na nieubłaganym stanowisku, ale z drugiej – jest to całkowicie bezpieczne i to nie tylko dla Putina, ale również - dla jego polskich oskarżycieli. Nawet gdyby na podstawie filmów, czy niechby i „raportu”, na który od lat z utęsknieniem czekamy, można było Putina postawić w stan oskarżenia, to dla niego takie bezpieczne by to nie było. Sęk w tym, że ani na podstawie filmu, ani na podstawie raportu złego Putina oskarżyć nie można tym bardziej, że nie ma właściwego niezawisłego sądu, który podjąłby się orzekania w tej sprawie. Zatem dla Putina jest to całkowicie bezpieczne, podobnie jak dla jego oskarżycieli, którzy w tej sytuacji mogą swoje oskarżenia budować na hipotezach. Co innego, gdyby wpadli na pomysł, że bomby zostały do samolotu wsadzone nie w Samarze, tylko w Warszawie. W takiej sytuacji trzeba by wszystko doprowadzić do końca, ale na to przezornie nikt nie chce się zdecydować, więc sprawa może wracać nawet w kolejne lata po otrąbieniu „zwycięstwa”.
Historia zatacza koło
„W onym czasie wyszedł dekret od Cesarza Augusta, aby spisano wszystek świat. Ten popis pierwszy stał się od starosty Syryjskiego Cyryna…” - zapisał Jakub Wujek w tłumaczeniu Ewangelii według św. Łukasza o spisie w Palestynie. Teraz ta Ewangelia została zmodernizowana, toteż piękne, bajeczne sformułowanie: „wszystek świat” przyjęło brzmienie: „aby przeprowadzić spis ludności w całym państwie”, które z pewnością jest ściślejsze, ale odarte z tajemniczości, zbliżając się do współczesnego żargonu biurokratycznego. Nawiasem mówiąc, również pruderia skłania niektórych ludzi do zmieniania tekstu dawnych pieśni, na przykład w starej, bodaj czy nie najstarszej pieśni religijnej polskiej: „Krzyżu święty”. Tacy wrażliwcy, zamiast trzymać się pierwotnego tekstu: „Odmień teraz onę srogość, którąś miało z przyrodzenia”, śpiewają: „Odmień teraz onę srogość, którąś miało z urodzenia” - tak, jakby drzewo – bo autor zwraca się ku drzewu – się „rodziło”. Tymczasem „z przyrodzenia” znaczy tyle, co z natury, więc ta podyktowana pruderią zmiana jest czystym nonsensem. A cóż dopiero się wyprawia przy okazji tak zwanych „ekumenicznych” tłumaczeń Biblii! Jak tak dalej pójdzie, to zaczniemy się obawiać, czy nie zostaniemy potępieni wskutek jakiegoś błędu drukarskiego.
Wróćmy jednak do spisu, o który wspomina święty Łukasz. Niektórzy miłośnicy historycznej ścisłości do których dołączył dawny przewielebny ojciec dominikanin Łukasz Bartoś – ale dopiero, gdy wystąpił z zakonu OO Dominikanów, gdzie miał wikt i opierunek – więc ci miłośnicy twierdzą, że nie było żadnego spisu, ani Jezusa, słowem – że nie było niczego – jak to w swoim czasie postulował pan Kononowicz. Przyjmijmy jednak, że spis był, choćby dlatego, że po nim były kolejne spisy i kolejne – aż wreszcie dotarliśmy do roku bieżącego, to znaczy 2021 po Chrystusie, w którym kolejny spis przeprowadzi już nie „starosta Syryjski Cyryn”, tylko Główny Urząd Statystyczny. GUS od roku 1929 przeprowadzał już wiele spisów; w jednym takim uczestniczyłem w charakterze „rachmistrza spisowego”, podobnie jak kol. Marek Przybylik, który przy tej okazji natrząsał się z informacji, czy ustęp w spisywanym mieszaniu jest spłukiwany, czy nie – bo i takie rzeczy też trzeba było wtedy spisywać na użytek komunistycznej władzy, która ustępami dlaczegoś interesowała się szczególnie.
Teraz nikt się ze spisowych pytań nie natrząsa, przeciwnie – ludzie traktują je z powagą i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że spis jest obowiązkowy, a po drugie dlatego, że część obywateli podejrzewa, iż zdobyte w ten sposób informacje zostaną wykorzystane, jeśli nie przez rząd do nałożenia podatku katastralnego, to przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu przy realizowaniu tak zwanych „roszczeń”. Oliwy do ognia dolał w dniach ostatnich amerykański sekretarz stanu Antoni Blinken, w liście do Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego zapewniając o swoim gorącym poparciu dla tej sprawy, a w dodatku całkiem niedawno poruszył ten temat w rozmowie z polskim ministrem spraw zagranicznych panem Rau, który dlaczegoś się tą rozmową przed opinią publiczną nie pochwalił. W tej sytuacji przydałaby się jakaś interpelacja w Sejmie, czy pan minister przypadkiem nie złożył w imieniu Polski jakichści obietnic – jak to się przytrafiło w roku 2006 panu premierowi Marcinkiewiczowi. Kancelaria pana premiera oczywiście wypierała się, jakoby pan Marcinkiewicz składał jakieś obietnice, ale – jak pisał święty Paweł - „zbawienie przychodzi od Żydów” i wkrótce na jednej ze stron internetowych żydowskiej organizacji przemysłu holokaustu najgorsze podejrzenia zostały potwierdzone. Jak tam będzie, tak tam będzie, zawsze jakoś będzie, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – ale te wątpliwości pokazują postępującą erozję zaufania obywateli do Umiłowanych Przywódców naszego bantustanu i to nie tylko z obozu „dobrej zmiany”, ale również – z obozu zdrady i zaprzaństwa, który przed Żydami też skacze z gałęzi na gałąź. Ale bo też i zestaw pytań w kwestionariuszu spisowym też nastręcza wątpliwości. Chodzi o to, że GUS niezwykle wnikliwie interesuje się stanem prawnym mieszkań i w ogóle – nieruchomości. I tak, po kolei: tytuł prawny gospodarstwa domowego do zajmowanego mieszkania, rodzaj pomieszczeń mieszkalnych, stan zamieszkania mieszkania, własność mieszkania, liczba osób w mieszkaniu, powierzchnia użytkowa mieszkania, wyposażenie mieszkania w urządzenia techniczno-sanitarne, rodzaj stosowanego paliwa do ogrzewania mieszkania, tytuł prawny zamieszkiwania mieszkania przez gospodarstwo domowe, rodzaj budynku w którym znajduje się mieszkanie, stan zamieszkania budynku, wyposażenie budynku w urządzenia techniczne, powierzchnia użytkowa mieszkań w budynku, liczba izb w budynku, własność budynku, liczba mieszkań w budynku i wreszcie – rok wybudowania budynku. Z kolei inni obywatele są zaniepokojeni wnikliwymi pytaniami o status zatrudnienia, fakt przebywania kiedykolwiek za granicą, o kraj i miejsce zamieszkania osób, które kiedykolwiek wyjeżdżały za granicę, o przynależność narodową lub etniczną, wyznanie, czy język, w którym mieszkańcy posługują się „w kontaktach domowych”. Wszystko to niby proste, chociaż w podejrzliwcach to właśnie wzbudza dodatkowe podejrzenia tym bardziej, że niektórzy pamiętają, co mówił Beniamin Disraeli: że są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka. I oto pewien obywatel daje wyraz następującej wątpliwości: mieszka z rodzicami i jeśli każdy poda, że mieszkają z nim dwie osoby, to wtedy będzie ich sześcioro?
Gwoli uspokojenia podejrzliwców GUS zapewnia, że wszystkie informacje będą objęte ochroną i powołuje się przy tym na faszystowskie przepisy RODO, które pozornie służą ochronie danych osobowych, ale tak naprawdę używane są do blokowania swobody wypowiedzi, czego doświadczyłem na własnej skórze. Warto zwrócić uwagę, że to całe RODO zostało wprowadzone akurat w epoce totalnej inwigilacji – o czym mogliśmy przekonać się choćby na przykładzie pana Obajtka, którego rozmowy były podsłuchiwane w czasie, gdy nie tylko nie był prezesem PKN Orlen, ale nawet wójtem Pcimia! W jaki sposób żydowska gazeta dla Polaków weszła w posiadanie tych nagrań mimo RODO? Wprawdzie operatorzy telefonii komórkowej muszą rejestrować wszystkie rozmowy, utrwalać je na elektronicznych nośnikach informacji, a następnie przechowywać w kancelarii tajnej pod nadzorem ubeka, to jest pardon – oczywiście pracownika posiadającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych – oraz udostępniać je na żądnie tajnych służb, ale czy „Gazeta Wyborcza” jest tajną służbą? A jeśli tak, to czy polską, czy może izraelską? Ładny interes! Tak czy owak, skoro „Gazeta Wyborcza”, mimo RODO, jakby nigdy nic drukuje zapisy z podsłuchanych rozmów, to jakże mamy traktować zapewnienia, że informacje uzyskane przy okazji spisu zostaną utrzymane w tajemnicy? Jeśli bowiem nawet, to nie przed każdym. Oto fragment rozmowy, jaką przy okazji spisu powszechnego w roku 2011 przeprowadziła pani Teresa Semik z ”Dziennika Zachodniego” z panią Grażyną Witkowską, zastępczynią dyrektora Wojewódzkiego Urzędu Statystycznego w Katowicach. Pani Semik pyta, czy to prawda, że dane ze spisu 2011 będą przechowywane w Izraelu? - na co pani dyrektor odpowiada: „Do dwóch lat pozostaną w Polsce, dopóki nie ogłosimy wszystkich wyników. Potem w formie zagregowanej przekażemy je Unii Europejskiej, a ona zdecydowała, że dane pozyskane we wszystkich krajach członkowskich będą przechowywane na serwerach w Izraelu”. - podał „Dziennik Zachodni” z 25 maja 2012 roku. Ale skoro nasi generałowie, którzy coś tam na temat bezpieczeństwa naszego demokratycznego państwa prawnego muszą przecież wiedzieć, przechowują swoje oszczędności, jakie uzbierali sobie z pensyjek, na kontach w bankach szwajcarskich, to dlaczego dane uzyskane ze spisu nie mogą być przechowywane w Izraelu? Przecież zarówno rząd „dobrej zmiany”, podobnie, jak obóz zdrady i zaprzaństwa, przed Izraelem nie ma żadnych tajemnic. W przeciwnym razie pan redaktor Michnik sprawiłby, że popamiętaliby ruski miesiąc.
Rozpoznanie walką Grzegorza Brauna i podupadła Grupa Bilderberg? + Co słychać w sprawie just 447
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Wypowiada się między innymi na temat Donalda Tuska, Stefana Kisielewskiego, Janusza Szpotańskiego (wymienia książkę "Gnom, Caryca, Szmacia" https://capitalbook.com.pl/pl/p/Gnom%... dzienniki Stefana Kisielewskiego), Grupy Bilderberg, Radosława Sikorskiego, Billa Gatesa, dr Lecha Kowalskiego, Grzegorza Brauna, który weźmie udział w wyborach prezydenckich w Rzeszowie (wspomina Konfederację), a także opłatach za śmieci w Warszawie oraz nakreśla obecną sytuację z realizacją ustawy JUST 447.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz