Ulubione sporty Polaków
Dawnymi czasy, kiedy nie byliśmy jeszcze tak zepsuci ciągłą wymianą komunikatów, coraz bardziej wyrafinowanych i niosących coraz więcej treści i znaczeń, ulubionym sportem Polaków, było wygłaszanie przemówień na temat uczciwości bądź nieuczciwości polityków. Dyscyplinę tę uprawiano w czasach przed zainstalowaniem internetu, a mam wrażenie, że także w czasach przez upowszechnieniem komputerów. Największą frajdę sprawiało ludziom wskazywanie, jakie cechy powinien mieć uczciwy polityk. Przysłuchiwałem się wielokrotnie takim wymianom myśli, które przypominały wymianę ciosów, a konkluzje zawsze były jednakowe – chodziło o to, by wskazać jak najbardziej powierzchowne i nic nie znaczące cechy tak zwanego „uczciwego” polityka. Ktoś musiał dojść do podobnych wniosków, jak ja i gromadzić informacje na temat tych wyobrażeń o uczciwości. Ich finałem wizerunkowym, po kilku nieudanych próbach, wśród których najbardziej efektowną porażką był wizerunek Jana Parysa w berecie podpisany – 40 lat uczciwego życia – były plakaty wyborcze Lecha Kaczyńskiego z roku 2005. Nie chodzi o to, że ja będę teraz atakował ś.p. prezydenta, który nic tu nie jest winien, ale o to, że stworzony na okoliczność tych wyborów wizerunek, niewiele mający wspólnego z rzeczywistością (co jest i tak nieistotne w polityce), powstał na bazie owych powierzchownych bardzo i często słyszalnych deklaracji. Błąd wizerunkowy i promocyjny polegał na tym, że deklaracje o uczciwości, składali zwykle ludzie w pewnym wieku z różnymi deficytami, którzy – mam głębokie co do tego przekonanie – byli labilni emocjonalnie w kwestii dokonywanych wyborów. Nie można było przewidzieć na kogo rzeczywiście zagłosują. Prawdziwi zaś wyborcy, milczeli i nie brali udziału w omawianych tu zawodach.
W dzisiejszych czasach omawiana wyżej dyscyplina nie ma racji bytu. Jest po prostu zbyt prymitywna i nie pasuje do wizerunku oraz aspiracji samych wyborców, po uszy zanurzonych w internetowych rewelacjach. Stąd w modzie jest dziś co innego. Ulubiony sport Polaków anno domini 2021, to nie gadanie o covidzie wcale, ale cytowanie ustaw i aktów prawnych w ogóle. Niektórzy potrafią cytować całe bloki ustaw z pamięci, a wyglądają przy tym, jak uczestnicy brytyjskiej edycji programu Mam talent, jak ci magicy co połykają żyletki, albo spłonione nastolatki z głosem divy operowej. Po zacytowaniu, z dokładnością do przecinka, jakiejś ustawy rozglądają się wokół i oczekują oklasków. Do czego służy cytowanie ustaw? To zagłuszenia lęku przed niedziałającym albo podstępnym prawem. Czasem też do usprawiedliwienia własnego lenistwa wobec postaw jawnie prawo naruszających. Człowiekowi, który uprawia ten sport wydaje się, że jeśli nie zauważy złodzieja krojącego kogoś na przystanku, a zamiast tego zacytuje stosowną do okoliczności ustawę, albo fragmenty kodeksu karnego, to prawie tak, jakby pomógł ująć przestępcę.
Cytowanie ustaw dodaje też powagi cytującemu i stawia go z miejsca wyżej niż całą resztę, albowiem człowiek ten przemawia językiem, który powinni rozumieć wszyscy, a także mówi o sprawach, które wszystkich dotyczą. Nie ma przed takim obrony, bo w teorii powinniśmy przecież znać prawo, ale go nie znamy. Osobnik cytujący z pamięci ustawy potrafi sparaliżować swoją postawą duże grupy osób, pozornie przytomnych, i odciągnąć ich uwagę, od postaw i kwestii naprawdę istotnych.
Oczywiście cytowanie ustaw bywa też wyrazem rozpaczy, bo prawo rzeczywiście nie działa jak należy i jest egzekwowane powoli, a jak już zacznie działać, to wszyscy są w strachu, jakie będą konsekwencje nadania mu pędu. No i na wyprzódki zaczynają cytować różne przepisy, co czynią w nabożnym, modlitewnym skupieniu, wierząc, że to ich uchroni przed niekorzystną decyzją sądu.
Nie wiemy, jak dyscyplina ta rozwinie się w najbliższych latach, kiedy to wejdzie w życie cały pakiet ustaw związanych z Polskim Ładem – nazwa zmieniona w ostatniej chwili. Być może przybierze to formę jakichś zbiorowych mitingów połączonych z cytowaniem ustaw rozpisanym na głosy i próbami interpretacji dokonywanymi publicznie. Wszystko w tym celu, by przebłagać złe Mzimu, które grozi dewastacją całego życia. Mam wrażenie, że im wyraźniej ustawodawca deklaruje chęć naprawy i racjonalizacji obowiązujących przepisów dotyczących wszystkiego, tym bardziej szamańskiego charakteru nabiera cytowanie ustaw w życiu towarzyskim i biurowym. I trudno tu doprawdy jednoznacznie wskazać kto jest bardziej nieuczciwy i roszczeniowy w swoim zachowaniu.
Ostatnią, według mnie, a ja przecież nie widzę wszystkiego, dyscypliną, w jaką uwielbiają angażować się Polacy jest nadążanie. Można by też nazwać ją podbieganiem, bo uprawiający ją człowiek staje się mimowolnie komiczny, a stara się przy tym zachować wielką powagę. Głównie Polacy chcą nadążać za trendami. Te zaś, co jest oczywiste, produkowane są przez propagandystów, agentów wpływu, generalnie ludzi opłaconych, którzy mają tu – w odróżnieniu od cytujących ustawy i rozporządzenia miejscowych – stawiać milowe słupy postępu. Kiedy już się jeden z drugim zrealizuje w cytowaniu przepisów, zaczyna podbiegać, by nadążyć za zmieniającymi się trendami. I to dotyczy w zasadzie wszystkich, nie tylko osób sympatyzujących z lewica, ani takich, którym się zdaje, że jak podbiegną raz czy dwa, to Sauron przestanie zwracać na nich uwagę i będą mieli święty spokój. Obecnie podbieganie najczęściej dotyczy kwestii związanych z ideologią LGBT. Ono zostało w zasadzie wymuszone przez idiotyczne opowiadania i projekcje aktywistów tego ruchu, którzy oznajmiali światu, jakąż to niezwykłą popularnością cieszą się wśród mieszkańców prowincji, szczególnie wśród starszych, dobrze wychowanych pań. To być może jest w części prawda, ale nikt nie wie dokładnie kim były owe starsze panie, zanim przybrały obecną postać. W istocie chodzi o to, by za pomocą takich projekcji ułatwić podbieganie i zachęcić doń jak największą ilość osób. Ono zaś jest wewnętrznie stymulowane przez różne przeczucia dotyczące spraw ostatecznych. Chodzi o to, że każdy chciałby stanąć po właściwej stronie i przetrwać. Tyle, że dziś jeszcze sytuacja nie jest wyklarowana, i nie wiadomo jak się zachować. Stąd zawody w podbieganiu. Wielu podbiega, bo im się zdaje, że to jest właściwy trend, ale z drugiej strony osadzenie w realiach lokalnych każe im zwalniać w ostatniej chwili i w ten sposób kwestionować sam sens dyscypliny. W zasadzie wszyscy biorący udział w tym przedstawieniu czekają na to, jak rozwinie się sytuacja, a że nie jest łatwo i wszystko może się nagle odwrócić wie nawet Zygmunt Miłoszewski, deklarujący ostatnio, że dla pieniędzy zrobi sobie selfie z Glińskim. Niesamowite. Mistrz pobiegania po prostu. Ale wkrótce przyjdą lepsi.
Dogmat i praktyka czyli pozwólmy im być sobą
Nasłuchałem się wczoraj anegdot o pisarzach. Z drugiej ręki co prawda, ale za to bardzo ciekawych. Kolportuje je pewna pani, która jest znawcą tematu, ale słabo jej idzie dystrybucja tych rewelacji, zmuszona jest do tego, by organizować ją pokątnie.
To nie jest odosobniony przypadek, ale trend. Można by go określić jako rozdźwięk między dogmatem a praktyką. Dogmat w naszych rozważaniach będzie oznaczał całość przyswajanej w szkole i na studiach wiedzy, nie tylko tej z zakresu nauk humanistycznych, ale także z innych zakresów, nazwijmy je przyrodniczo-mierzalnymi. Nie chodzi o matematykę, z którą laik nie może dyskutować, ale o inne nauki, skłaniające do formułowania własnych spostrzeżeń i obserwacji. Weźmy zbiór informacji znanych pod nazwą „ekologia”, tam najłatwiej formułuje się wnioski, bo każdy na swój ułomny sposób obserwuje przyrodę. Istotne jednak w tym zbiorze są dogmaty udające wyniki empirycznych badań. Jakiś autorytet, z tytułem, na podstawie pomiarów prowadzonych przez niecałe 200 lat, orzeka czy klimat zmienia się czy nie i w jakiej skali. Wszyscy wiedzą, że to bzdura, ale oddają religijną cześć nauce i uniwersytetowi, a profesorów uważają za nowych kapłanów. Ci się niby przed tym bronią, ale jednak im to pochlebia, brną więc w tę swoją dogmatykę podpierając się nieadekwatnymi dla badanego przedmiotu metodami i głoszą, że wydłużył się sezon wegetacyjny, a wszystko przez zbyt wielką zawartość azotu i dwutlenku węgla w atmosferze. Jeśli idzie o wydłużenie sezonu wegetacyjnego, to powiem tyle, że wczoraj – 18 maja – na dobre rozkwitły kasztanowce. Ja zaś przyjechałem dziś do pracy w swetrze wełnianym i kurtce. Podwórko przed moim domem jest zalane tak, jak miesiąc temu i nie ma szans na to, że wyschnie w najbliższych dniach.
Nazwa „uniwersytet” sugeruje, że zainstalowane tam osoby promujące różne metody badawcze, zajmujące się rozmaitymi przedmiotami, coś jednak łączy. Kiedyś nie było to takie oczywiste, bo nie było Uniwersytetu Rolniczego, ale Wyższa Szkoła Rolnicza. Można tam było więc wnioskować nieco inaczej niż na uniwersytecie. Teraz – w teorii przynajmniej – trzeba by wskazać, co łączy te wszystkie dyscypliny, które tam zgromadzono? Poza budżetem oczywiście. Powinna to być metoda. No, ale nie jest, bo trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć, że to co łączy wszystkie dyscypliny to dogmat o charakterze religijnym, który w dodatku jeszcze daje się ugniatać, jak plastelina. Dwieście lat niedokładnych pomiarów zjawisk atmosferycznych dokonywanych w przypadkowych miejscach globu, wystarcza by orzekać o skali tych zjawisk na przestrzeni milionów lat. A spróbujecie teraz powiedzieć uczonemu humaniście, że można by porównać praktykę barwienia tkanin w średniowieczu z tą, którą oglądać możemy na XIX wiecznych fotografiach. To jest herezja, jedna z najgorszych, to jest podważanie wszystkiego, coś absolutnie dyskredytującego człowieka, który próbuje to robić. – No, ale – zauważam – efekt zabiegów zmierzających do przygotowania silnego barwnika był toczka w toczkę taki sam. Ten sam był surowiec, w identyczny sposób go pozyskiwano i nie ma powodu, by przypuszczać, że coś się zmieniło w tej kwestii do XIX wieku, a potwierdzają to liczne dokumenty, opisy, a nawet poezja ludowa. Dokumenty handlowe zaś wskazują, że barwiono zarówno przędzę, jak i gotowe sukno. – To jest niemożliwe – odpowie humanista zajmujący się średniowieczem – zawróć z tej drogi Gabriel, bo będzie źle i trafisz na straszne manowce. I on to mówi bardzo serio.
Nie poddajemy się i używamy następującego argumentu – skoro tak, to w zasadzie nie ma sensu, by studenci prawa zajmowali się prawem rzymskim. Po co? Wszystko było wówczas inne, społeczeństwo, instytucje, własność, technologie, hierarchie. Nie można przecież tak bezmyślnie porównywać jednego z drugim i kazać studentom zakuwać tego głupiego Rzymu, bo to ma się nijak do mówi leasingowych, z którymi będą mieć do czynienia w praktyce zawodowej.
– Nie rozumiesz co to jest duch i tradycja – odpowiada humanista.
Jasne. Duch i tradycja. Nie rozumiem dlaczego manipuluje się informacjami w celu uzyskania określonej wizji, odległej bardzo od prawdy, a dokonuje się tego na obszarze tak marginalnym, jak kwestie produkcji tekstyliów w dawnych czasach. Może to nie jest obszar marginalny? Taki mam postulat. Może to prawo rzymskie jest obszarem marginalnym w stosunku do technologii barwierskich średniowiecza i późniejszych epok? Może uniwersytet nie jest w ogóle uniwersytetem? Tylko czymś zgoła innym? Warsztatem farbiarskim, w którym stoją kadzie i dokonuje się w nich kąpieli niebarwionego jeszcze sukna, a wszystko to czyni się według z pozoru zapomnianych, ale pilnie strzeżonych i znanych tylko naprawdę wtajemniczonym, technologii?
Oczywiście, że tak, bo barwienie tkanin to część – szalenie istotna – nauk chemicznych, które są ostatnim po matematycznych i fizycznych – wtajemniczeniem. Reszta służy do tego, by odwracać uwagę od tropów dostępnym zmysłom, a nawet czasem i umysłom prostaczków, prowadzących ku tym tajemnicom. Dlatego właśnie nie można porównywać pracy w warsztacie przygotowującym barwniki w średniowiecznym Zgorzelcu z pracą w tym samym warsztacie przygotowującym barwniki w XIX wieku, w tym samym Zgorzelcu.
– Ale to przecież to samo miasto!!!! – wołam – i ten sam warsztat!!!
– Nie pogarszaj swojej sytuacji Gabriel.
Przechodzimy teraz do pisarzy, o których wspomniałem na początku. Trudno doprawdy było spotkać w latach pięćdziesiątych, na całym globie, bardziej rozrywkową grupę ludzi niż wyżsi oficerowie służb bezpieczeństwa i informacji wojskowej. Wódka, narkotyki, kobiety, układy homoseksualne, muzyka, taniec i dostęp do wszystkich dóbr, także tych najściślej reglamentowanych. Czegóż więcej chcieć. Ludzie ci mieli jednak pewne ograniczenia. Musieli udawać kogoś innego. Nie mogli ujawnić się jako gromada zbrodniarzy, zdeprawowanych i często porządnie wystraszonych, zagłuszających swoje lęki tak zwanym „intensywnym życiem”. Musieli to pod czymś ukryć. Udawali więc stróżów ładu i porządku, zwalczali agenturę, której byli integralną częścią, bo chyba jest jasne, że agenci CIA nie jeździli po tajne jakieś wieści do lasu, gdzie rezydowała grupa wygłodniałych partyzantów kontestujących system. No i robili rzecz najważniejszą – kreowali wrażliwość, poprzez sztukę i literaturę. Tym czynnościom oddawali się z zapałem właściwie do końca istnienia systemu. Nie będę tu wymieniał nazwisk malarzy i malarek z lansowanych jeszcze w latach 90-tych, ale każdy mniej więcej wie o co chodzi.
Jak ktoś jest zdeprawowanym pederastą, co potrafi bez mrugnięcia zastrzelić człowieka, ma pewien kłopot z lansowaniem wrażliwości. On może coś zasugerować, ale żeby samemu coś robić i jeszcze się pokazywać publicznie, to nie. Trzeba sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń. No więc dlatego właśnie Henryk Krzeczkowski otaczał się młodzieńcami, których inspirował swoją erudycją, by oni krzewili tę wrażliwość i głębie duchowe, na których mu tak bardzo zależało. Młodzieńcy nie byli, rzecz jasna, świadomi tych okoliczności i planów, ale głęboko wierzyli w szczerość intencji pana Henryka. Utrzymywał on się bowiem w pewnej tradycji. Nie była to bardzo stara tradycja, choć znaleźliby się pewnie tacy, którzy, lekceważąc metodologię badań akademickich dotyczących zjawisk zachodzących w kulturze, podłączyli by ją pod XV wieczną tradycję humanistyczną. No, ale ja już będę grzeczny i nie będę łączył czasów dawnych z nowszymi. Bo za dużo w tym, prawda, różnic, nie to co w prawie rzymskim i umowach leasingowych całkiem do siebie podobnych.
Umówmy się, że ta tradycja, żywa jeszcze w latach osiemdziesiątych, rozpoczęła się tuż po wojnie, kiedy to rynek literacki opanowany był przez mafię gejowsko-bezpieczniacką, która udawała gromadę pięknoduchów pląsających po kwietnych łąkach.
Ludzie ci mieli za zadanie pilnować, by pojawiający się w przestrzeni publicznej, zdolni młodzieńcy, byli odpowiednio wcześnie zdeprawowani i by podporządkowywali się owemu duchowi i tradycji rozkrzewianych przez „onych”. Nie wszyscy to jednak rozumieli. Nie kumał tego, jak się dowiedziałem wczoraj, taki Marek Hłasko, mimo oczywistych i bezwstydnych propozycji składanych mu przez Jerzego Andrzejewskiego. Ponoć przyniósł mu kiedyś zaświadczenie od lekarza, że on nie może w takich ekstrawagancjach brać udziału, bo doktor mu zabronił. Andrzejewski się zdziwił, a Hłasko miał wówczas niecałe 20 lat i zrobił to co mógł zrobić najlepszego – udał głupiego. Potem został sprowokowany przez jakiegoś ubeka, strzelił go z bańki, a wszystkie gazety w kraju napisały, że nadzieja polskiej literatury, Marek Hłasko, okazał się złym i zdeprawowanym człowiekiem. Pobił bowiem bezbronnego milicjanta. Władza chciała pomóc Hłasce i przed kamienicą, w której mieszkał, zjawił się kiedyś elegancki samochód. Wysiadł z niego towarzysz Różański we własnej osobie. Wiele on słyszał o młodym literacie, a jako wielki miłośnik i znawca niewieścich wdzięków, rozumiał także ambaras, w jakim się młody pisarz znalazł, przez takie a nie inne układy w literaturze. Towarzysz Różański, intelektualista, doktor prawa i wielki tego prawa miłośnik, a także praktyk w zakresie wdrażania procedur, miał do rozwiązania problem. Wcale niełatwy, bo pamiętać musimy zawsze, że dogmat to jedno, a praktyka to drugie. Zamierzał towarzysz Różański odziedziczyć po swoim bracie wydawnictwo „Czytelnik”. No, ale w okolicznościach realnego socjalizmu, nie można było tego tak po prostu przejąć. Nie można było też wejść tam z rewolwerami. Można było jedynie zawładnąć tym wydawnictwem, poprzez nową, naukową interpretację prawa i dogmatów akademickich oraz politycznych. I w zasadzie towarzysz Różański, miał wszystkie te sprawy już poukładane. Brakowało mu jednego – konkurencyjne gangi, nie godziły się na jego nominację, albowiem nie napisał i nie wydrukował żadnej socrealistycznej powieści. – Tak więc rozumiecie towarzyszu Hłasko – rzekł Różański do zaczerwienionego młodzieńca – że jestem w kropce. Musimy być poważni i odpowiedzialni, bo tego wymaga od nas ojczyzna i socjalizm. Napiszecie dla mnie tę powieść?
Nie wiem co odpowiedział Hłasko, bo anegdota skończyła się w tym miejscu. Ponoć wkrótce wyjechał i nie wrócił. Jego śmierć zaś w świetle przytoczonych żartów nie wygląda bynajmniej na przypadek czy samobójstwo.
Bo bywa tak, że to co zdaje się poważne, dogmat jakiś – dotyczący metodologii badań średniowiecznego przemysłu, prawa rzymskiego czy zmian klimatycznych na planecie to w istocie głupstwo i brednia. O wiele ważniejsza jest praktyka, a czasem nawet głupie żarty, nie kryjące z pozoru żadnej głębi.
O kluczowej roli kierowców w kancelariach, ambasadach i agencjach rządowych
Streszczę dziś krótko pakiet informacji dotyczących Maroko i Hiszpanii, które otrzymałem wczoraj. To pewne informacje, a ja się posłużę nimi dla wygody. Zepsuły się, zgodnie z przewidywaniami, dwa auta i muszę w związku z tym trochę polatać po mieście.
O co chodzi w tym całym niby kryzysie? W mojej ocenie o utrzymanie przy życiu starej siatki komunistycznych agentów zasilanych z Moskwy, czynnych na terenie Hiszpanii, Maroko i Sahary Zachodniej. W Hiszpanii to łatwe, albowiem rząd jest komunistyczny i przeważająca część społeczeństwa nie widzi poza lewicą żadnej alternatywy. Tak to wygląda z wierzchu, być może jednak – gdy splunąć na tę skorupę i zstąpić do głębi – sprawy ukażą się w innym świetle. Zobaczymy.
Poszło o to, że w hiszpańskim szpitalu przyjęto pod fałszywym nazwiskiem pacjenta, znanego marokańskim służbom jako Brahim Ghali. Pan ten, rocznik 1946, rozchorował się na covid 19, a przebywając na Saharze Zachodniej nie miał dostępuj do opieki medycznej. Marokańczycy dowiedzieli się, że on leży w hiszpańskim szpitalu, ochraniany przez hiszpańskich tajniaków i uznali, że jest to dobry powód do tego, by zacząć tak zwany dym. Tak wygląda wersja oficjalna, albowiem pan Ghali jest jednym z dawnych przywódców frontu Polisario, organizacji finansowanej przez Moskwę i Algierię. Pan Ghali nie ma za dobrej prasy, bo ciągnie się za nim oskarżenie o homoseksualne gwałty i molestowania, a także o stosowanie tortur na jeńcach. Spróbujcie jednak o tym gdzieś przeczytać. Na przykład w Gazecie Wyborczej.
Taki powód inwazji, bo to co dzieje się w Ceucie, Hiszpanie nazywają inwazją, podają Marokańczycy. Młodzieńców zaś, zasłaniających się nieletnimi chłopcami – ciekawe czy nie molestowanymi czasem – Hiszpanie nazywają wprost żołnierzami. Rzeczywistość, jak mówią słowa piosenki, jest jednak inna. Hiszpania i kilka innych krajów nie dostosowało się do zaleceń Donalda Trumpa i nie uznało marokańskiego zwierzchnictwa nad Saharą Zachodnią. Rządy tych krajów czekają od lat 70 -tych XX wieku aż ONZ ogłosi rezolucję w sprawie przeprowadzenia referendum na Saharze Zachodniej. Na razie się na to nie zanosi. Brahim Ghali jeśli w ogóle coś znaczy w tym całym układzie, uznany być może jedynie za kapiszon detonujący bombę. Jest to zmanierowany stary pedał udający politycznego przywódcę.
Przytoczę teraz w całości pewien obszerny, krążący po hiszpańskim internecie, komentarz opisujący całą sprawę. W tłumaczeniu oczywiście.
Nie należy mylić ludności Sahary z Frontem Polisario. Co więcej, Saharyjczycy są ofiarami Polisario, które narodziło się i zostało uzbrojone z pomocą ZSRR i Algierii. Ten mały chory człowiek (Ghali, lider), którego Hiszpania przyjęła na żądanie Podemos (hiszpańska partia komunistyczna) , jest typem, odpowiedzialnym za zbrodnie, tortury i upokorzenia. Po Madrycie, pod koniec lat siedemdziesiątych, chodził dumny i arogancki. Niejednokrotnie zatrzymywał się w niedawno otwartej ambasadzie radzieckiej. Ambasada z bardzo zagmatwanym przedstawicielstwem dyplomatycznym. Ambasador, Sergio Bogomolov nic nie znaczył. Decydował o wszystkim młody sekretarz ambasady Igor Iwanow, który doskonale mówił po hiszpańsku, a po likwidacji ZSRR został sekretarzem spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. I tam rozgrywali Wiktor Afanasjew, Jurij Kożyn i Walerij Nadolnik, który był ulubieńcem nowoczesnych kobiet ze względu na swoje fizyczne podobieństwo do Clinta Eastwooda. Ale tym, który naprawdę przestrzegał dyplomatów przed tym, co jest słuszne, a co nie jest zgodne z radziecką poprawnością, był Julio, szofer ambasadora, członek KGB i Hiszpan z urodzenia. Był jednym z dzieci, które Front Ludowy wysłał do ZSRR, gdy Stalin przestał wierzyć w korzyści płynące z hiszpańskiej wojny domowej. Aby uczcić ustanowienie stosunków na najwyższym szczeblu między Hiszpanią a ZSRR, Juan Garrigues, który miał firmę eksportową -CIEX-, produktów do ZSRR, zorganizował imprezę flamenco zamykając Corral de la Morería. Bogomołow chętnie przyjął zaproszenie, podobnie jak jego „podwładni”. Ale dwaj z nich, Iwanow i Julio, szofer, który był prawdziwym szefem, zniweczyli ten plan swoją kategoryczną odmową. A wraz z Sowietami, ambasador Algierii, Khaled Kheladi, oraz czterej wysocy rangą przedstawiciele Polisario, w tym chory człowiek chroniony przez rząd hiszpański (Ghali) również na imprezę nie zostali zaproszeni. Na odwet Maroka nie trzeba było długo czekać. I przysłała do naszego afrykańskiego miasta siedem tysięcy młodych i wcale nie wygłodzonych najeźdźców. Będą również próbować zrobić to samo z Melillą. To nie są imigranci, ale żołnierze. Spóźniony i niesłuszny, jak zawsze, rząd Sancheza, przed niemożnością wykorzystania środków w postaci 200 strażników cywilnych i policji krajowej do powstrzymania inwazji, nakazał rozmieszczenie wojska. Siły zbrojne, w przypadkach tak poważnych jak ten w Ceucie, nie są tam po to, by się popisywać i ostrzegać o swojej obecności, ale by działać. A pierwsze działanie to nic innego jak odesłanie siedmiu czy ośmiu tysięcy najeźdźców do Maroka. Podemici i inni beneficjenci lewicy określają ich mianem „imigrantów”. Żołnierze „imigranci” próbowali przemocą wejść i zająć prywatne domy i posesje. Prezydent miasta Ceuta poprosił o większą obecność wojskową, a mniej pieszczot i pomocy dla najeźdźców. Jest to sytuacja pre-wojenna, będąca konsekwencją poparcia rządu hiszpańskiego dla oprawców i terrorystów z Polisario. Iglesias odszedł z polityki ( lider komunistów z Podemos) lub został z niej wyrzucony, ale uczynił to z ostatnim zatrutym prezentem. Niestety, siłę można pokonać tylko siłą. Odpowiedzią na atak może być tylko obrona. Słowa są bezużyteczne, a tym bardziej, gdy wypowiada je najbardziej katastrofalna minister spraw zagranicznych w historii Hiszpanii, która nic nie wie, a jeśli już, to wie to na opak. Ceuta jest Hiszpanią od 1580 roku. Absolutną Hiszpanią. Trzy i pół wieku przed powstaniem Królestwa Maroka, Ceuta była hiszpańska. Polisario jest konsekwencją ZSRR. Mijają lata, dekady, a nawet całe stulecie, i aktorzy są wciąż ci sami, a przemoc jest owocem hańby. Musimy ich wyrzucić, zwiększyć obecność Sił Porządku Publicznego, zezwolić na działanie Sił Zbrojnych, wyleczyć ranę z Maroka i rozładować niesławę, którą chronią Sanchez i Iglesias.Czegóż się dowiadujemy z tego emocjonalnego wpisu? Przede wszystkim tego, że obserwowane swego czasu u nas kurioza, dotyczące szczególnej roli kierowców zatrudnionych w istotnych placówkach politycznych, to nie żadne kurioza, a norma. Od teraz jak mniemam, zostanie to zmienione, bo nie będzie już nikogo, kto słysząc na jakiejś uroczystości słowa – mój mąż jest kierowcą w ambasadzie – nie podrapie się po głowie i nie spojrzy spod oka na osobę, która taki komunikat wyemituje.
Po drugie, dowiadujemy się w jaki sposób przeprowadza się pokojową inwazję w sytuacji, kiedy kategorycznie zakazane jest używanie broni i każdy wie, że można wszystko, ale nie można strzelać, bo to spowoduje katastrofę. Otóż ludzie zwani imigrantami, mogą wejść do czyjegoś domu, wyciągnąć dziadka sprzed telewizora, postawić go razem z fotelem na ulicy, potem wygonić dzieci z ich pokoi, wyłączając im komputery i smartfony, a następnie przedstawić właścicielom – zamożnym lokalsom – taką oto alternatywę: albo opuścicie kwadrat sami, albo was zwiążemy i wyniesiemy, a wcześniej jeszcze trochę pomolestujemy, jak nas uczył senior Ghali. Na to wszystko patrzeć będzie miejscowa policja i służby, które – bez pozwolenia z najwyższej góry – nie będą mogły kiwnąć palcem. Przeciwnie, jeśli mama lokals się wkurzy i rozwali garnek z owsianką na łbie „imigranta”, który postawił przed sobą, dla bezpieczeństwa, swojego młodszego brata, uczęszczającego do trzeciej klasy podstawówki, policja ją aresztuje, albowiem zaatakowała niewinnego człowieka i stworzyła zagrożenie dla osoby nieletniej, czego pod żadnym pozorem czynić nie można. Tak wyglądają realia w kraju zarządzanym przez lewicę. A na straży tych procedur i zwyczajów stoi postępowa, lewicowa prasa, która broni wartości.
Ponoć to, co dzieje się w Ceucie jest kopią, tak zwanego „Zielonego marszu”, czyli imprezy zorganizowanej przez Marokańczyków w 1974 roku, kiedy to wielu mieszkańców Maroko, całkiem spontanicznie i bez broni, ruszyło na tereny Sahary Zachodniej, by ją zasiedlać. Sukces tego przedsięwzięcia był połowiczny, a w zasadzie żaden.
W zeszłym roku król Maroko Mohamed VI złożył Amerykanom następującą propozycję – udostępni im bazę morską na swoim terenie, ale w zamian oni zamkną swoją bazę w Rota, niedaleko Kadyksu, na terenie Hiszpanii. Po wstępnych oględzinach, okazało się, że baza marokańska nie spełnia standardów i Trump przedłużył umowę z Hiszpanami. Szczegóły tutaj
https://www.elespanol.com/espana/20200705/marruecos-eeuu-rota-mohamed-vi-facilidades-americanos/502700238_0.html
W Hiszpanii sprawy te, tak zwany zwykły obywatel, ocenia następująco – Algierię finansuje Putin, Maroko, USA, a Hiszpania nie ma chwilowo żadnego protektora.
Czy to oznacza, że stanie się „chłopcem do bicia”? Nie wiadomo. Ludzie doświadczeni i świadomi pewnych spraw, twierdzą, że kryzys rozejdzie się po kościach. No nie wiem. Jeśli ta cała Guardia Civil, nie wyniesie tych kolesi co zajmują domy mieszkańców Ceuty do łódek i nie spuści ich kopniakiem na wodę, może być różnie. Na dziś to tyle. Miłej zabawy.
Maroko a sprawa polska
Jeden z rozdziałów II tomu Kredytu i wojny, rozpocząłem od zdiagnozowania sytuacji w jakiej znajdują się historycy. Otóż jest to sytuacja schizofreniczna. Nie dość, że nie mają dostępu do połowy istotnych informacji na temat badanych zjawisk, to jeszcze muszą je diagnozować. Kiedy zaś pojawi się jakaś istotna informacja, oni – sami z siebie, albo przez kogoś namówieni – lekceważą ją i pomijają. Jest to stan chroniczny i systematycznie utrwalany jakąś szklaną wodą wlewaną do głów.
Oto wczoraj dotarła do mnie książka, którą miałem wstawić do sklepu, nie zrobię tego jednak, albowiem przyjechał tu tylko jeden egzemplarz, a treści w niej zawarte są zbyt istotne dla realizacji różnych moich dalszych projektów. W książce jest artykuł Andrzeja Dziubińskiego, ważnego bardzo autora, którego prace koniecznie trzeba poznać, dotyczące próby nawiązania relacji dyplomatycznych pomiędzy Władysławem IV, a sułtanem Maroka w roku 1645. Przyznam, że mnie zatkało. Zacznę jednak nie od początku, ale od końca. Oto w zamykającym artykuł akapicie Andrzej Dziubiński pisze, że dokumenty dyplomatyczne nie były w Maroko archiwizowane do połowy XIX wieku. Pozwolę sobie teraz zrobić minę i zadać pytanie, jak tak dziennikarka ze starej reklamy, kiedy się dowiedziała, że istnieją mikrogranulki, ale ich nie widać – to skąd wiadomo, że istnieją – błysnęła inteligencją. I ja teraz zrobię to samo – to na jakiej podstawie Andrzej Dziubiński napisał swoją Historię Maroka? Trochę prowokuję, bo mam ją, ale nie przy sobie, mógłbym łatwo sprawdzić. No, ale skoro nie archiwizowano dokumentów, to ktoś je rozpraszał celowo, a może też i poprawiał. Ktoś je gubił, potem odnajdował, a historia Maroka była pisana przez ludzi, którzy mieli w jej pisaniu jakiś interes. Nie mogło być inaczej. Synteza, której dokonał Dziubiński, jest więc jakimś konglomeratem opinii spreparowanych, w których mało co jest prawdą. Pozostały bowiem po średniowiecznych i późniejszych czasach w Maroku, lekceważone przez historyków źródła narracyjne, tendencyjne, jak wszystkie gawędy, a dokumentów nie ma. A nawet jakby były, to co? Źródła dokumentalne są interpretowane przez tendencyjnych autorów. Nie kpijmy więc może tak otwarcie z Dziubińskiego.
No, ale wracajmy do porozumienia Władysława IV z sułtanem. Miało być ono wymierzone w Turków, albowiem król przygotowywał się do wojny z tym krajem. Była to pułapka, wymierzona w żywotne podstawy istnienia Rzeczpospolitej, o czym król nie wiedział, albowiem rozpoznawał tylko część potencjałów politycznych wokół siebie. I był przekonany, że tacy na przykład Francuzi, rzeczywiście chcą mu pomóc. Był też przekonany, że kozacy na pewno go poprą, a to był jego największy błąd. Fakt, że szukał sojuszników w Afryce Zachodniej, świadczy o tym, że miał jednak świadomość ogromu swojego zamierzenia. Dziubiński pisze, że projekt był przestrzelony, albowiem sułtan Maroka był już wtedy mocno ograniczony jako polityczna siła. Odebrano mu wpływy, w zasadzie kraj był podzielony na zbuntowane prowincje, a on sam siedział zamknięty w Marrakeszu i trząsł się ze strachu. No, ale król wysłał tam swojego człowieka i otrzymał od sułtana odpowiedź. Nie zachował się dokument po arabsku, ale jego włoski odpis, który znajduje się, a przynajmniej do niedawna znajdował się, w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Ciekawe czy jest zdigitalizowany. Dziubiński podaje taki adres: Archiwum Koronne Warszawskie, Dz. tu, k. 75, t. 394.
Sugeruje też, i na tym się skupia, że dokument został przetłumaczony na włoski przez samego posłańca, który uczynił to albowiem chciał sobie dodać splendoru. Dlaczego? Otóż dlatego, że był Żydem, nazywał się Izaak Palache i pochodził z Maroka, ale został stamtąd wygnany i zajmował się interesami w Niderlandach, gdzie miał dobrą pozycję. Miał również braci – Mojżesza i Dawida, którzy krążyli po Europie z różnymi misjami. Dawid wdał się nawet w aferę, albowiem podrobił pismo sułtana tureckiego do króla Ludwika XIII i w piśmie tym nadał sobie wyższą godność niż zwyczajowo w korespondencji nadawana Żydom przez muzułmanów. Dziubiński sugeruje, że w przypadku Izaaka, miało miejsce to samo, zaś cała afera z sojuszem polsko-marokańskim służyła temu jedynie, by podnieść znaczenie rodziny Palache. I tu dochodzimy do wspomnianej na wstępie schizofrenii historyków. Nie wiemy jakim językiem, albo językami posługiwał się Izaak Palache, ale wiemy, że może przetłumaczył arabski dokument na język włoski. Po co? Po jaką cholerę tłumaczyć arabski dokument na włoski i przedstawiać go do wglądu królowi Polski, który mówi po polsku, łacinie, rusku i może po francusku (niech ktoś sprawdzi jakimi językami władał król Władysław)? Takie rzeczy czyni się po to, by przedstawić rzeczony dokument ludziom władającym włoskim, czyli na przykład agenturze weneckiej w Warszawie. Nie musiał tego dokumentu tłumaczyć sam Izaak, mogli go przetłumaczyć Wenecjanie, albowiem słuch po Izaaku ginie, gdzieś w okolicach roku 1646.
Rodzina Palache to nie jest jakaś tam rodzina i mam wrażenie, że ktoś już na SN kiedyś o nich pisał. To jest rodzina, którą w misjach dyplomatycznych do odległych krain wysyłają władcy najpotężniejszych królestw. Z Paryża to Stambułu jest tak samo daleko jak z Krakowa do Marrakeszu. No może trochę bliżej, ale to wiele nie zmienia.
Sugestia Dziubińskiego jest moim zdaniem głupia, a to z tego względu, że omija on łukiem informację najistotniejszą. Pisze, że w początku XVII wieku saharyjskie szlaki handlowe zostały wyjęte spod kontroli sułtana, a prowincje i złoto płynące z Sudanu zaczęli kontrolować jacyś watażkowie, bardzo ponoć groźni. Dwa akapity później pisze zaś, ze rodzina Palahe, czynna w Maroku od niepamiętnych czasów, musiała uciekać do Amsterdamu i tam się urządzać – jeden z nich założył pierwszą w Niderlandach synagogę, a stało się to w roku 1597. Dlaczego uciekali? Przed tymi watażkami może? A skąd, watażków to oni mogli wynajmować na pęczki. Uciekali, bo interesy w Maroku przejęli Anglicy. Łał! Może to jest ten słynny moment, kiedy Anglia powraca ma Morze Śródziemne? Gibraltar jest jeszcze hiszpański, ale Maroko już jest brytyjskie. Sułtan zamknął się w stolicy i szczęka zębami ze strachu, handel złotem kontrolują „watażkowie”, a uczciwi żydowscy kupcy muszą uciekać do dalekiego Amsterdamu. Tylko tam bowiem można znaleźć odpowiedni klimat i odpowiednich ludzi, którzy mogą tym Anglikom pokazać gdzie jest ich miejsce. To jest właściwe tło do omawiania misji Izaaka w Maroku, zleconej przez króla Polski, Władysława IV. Nie zaś rzekome fałszerstwa dokumentów czynione przez nieodpowiedzialnych rzekomo ludzi, którzy chcą podnieść swoje znaczenie w oczach wynajmujących ich władców. Jak wiemy, na Rzeczpospolitą spadły wkrótce takie klęski, o jakich się nikomu nie śniło. Jej los zaś zaczął przypominać los podzielonego przez watażków z południa, kontrolujących szlaki handlowe, sułtanatu Maroka. Nie lubię analogii, ale ta sytuacja jest jak najbardziej analogiczna. Mamy szlaki o kluczowym znaczeniu, mamy takich samych wąsatych watażków, tyle, że jedni chodzą w barwionych indygo, turbanach, a drudzy w czapkach z fantazyjnym piórkiem i mamy nowych inwestorów, którzy próbują wyprzeć z najważniejszego terenu tych poprzednich. Wszystko do wszystkiego pasuje, a jak ktoś nie wierzy, niech sobie znajdzie na allegro książkę „Bagno głębokie” Natana Hannowera i poczyta, bo u mnie w sklepie już jej nie ma.
Dlaczego Jerzy Andrzejewski nie zginął w powstaniu czyli przedziwne losy młodych poetów
Kolega skłonił mnie do prześledzenia, powierzchownego bardzo, losów młodych poetów, tych z pokolenia Kolumbów. Zajrzałem na początek do biogramu Tadeusza Gajcego i mocno się zdziwiłem, czytając, że w czasie okupacji porzucił pracę magazyniera, by oddać się pisaniu poezji. To jest spora ekstrawagancja, mam na myśli ten sposób opisywania decyzji młodych ludzi dotyczących kwestii – być albo nie być. Magazynier za okupacji to była fucha nie byle jaka. Porzucanie tej funkcji ot tak, bo trzeba pisać poezję jest cokolwiek nierozsądne. Zapewne Tadeusz Gajcy miał ze sześć dobrych powodów, by nie przychodzić do pracy w magazynie. Być może chodziło o to, że dostawał wynagrodzenie w ramach swoich obowiązków w podziemnych komórkach państwa, gdzie zajmował się propagandą. I tu znów oddam głos wikipedii, ale nie dosłownie. Sam opiszę co oni tam wstawili. Te podziemne komórki, nawet mi się nie chce wymieniać nazw, wpadły na pomysł, żeby Gajcy i jeszcze dwóch, położyli wieniec z białoczerwoną wstęgą pod pomnikiem Kopernika. Żeby zrobili taką demonstrację. Oczywiście przyjechała żandarmeria, szedł policjant granatowy i wszyscy zaczęli strzelać bez ostrzeżenia. Dwóch towarzyszy Gajcego zginęło, a on sam uciekł. Ja programowo nie czytam niczego, co dotyczy czasów okupacji, żeby się nie denerwować i nie pogryźć tu kogoś z wściekłości. No, ale mnie namówili, więc musiałem. Podziemne Państwo, zamiast – dla przykładu – zajmować się przejmowaniem składów i pociągów z żywnością, a następnie jej dystrybucją wśród głodujących ludzi, robi w tak zwanej kulturze, czyli urządza idiotyczne demonstracje w samym środku miasta, gdzie jest najwięcej Niemców. Potem przeczytałem, że Gajcy redagował podziemny magazyn poetycki i tam, pod dwoma pseudonimami, pisał polemiki ze Skamandrytami i Awangardą, a także stawiał postulaty, które powinni wykonywać młodzi poeci zagrzewając ludzi do walki o lepszą Polskę. Gajcy związany był z ruchem narodowym. Nie chce mi się już nawet powtarzać tej frazy, ale niech tam – pierwszy chrześcijański handel szmelcem. Położyć wieniec pod pomnikiem Kopernika, po to, żeby dwóch ludzi zgięło na oczach przechodniów, a wszystko „ku pokrzepieniu serc”? Kto to montował? Zapewne nigdy się nie dowiemy, a jak się dowiemy to okaże się, że był to bohater tak wielki i człowiek tak zasłużony, że nie można nań złego słowa napisać. Potem było powstanie i 22 letni Gajcy zginął w połowie sierpnia przysypany gruzami.
Teraz Baczyński. Ojciec Baczyńskiego był członkiem grupy Wawelberga, czyli komórki dywersyjnej wykonującej mokrą robotę w III powstaniu śląskim. Likwidowali agentów, wysadzili mosty, odcinając Śląsk od Niemiec i robili jeszcze inne rzeczy. Był to oczywiście członek PPS, ożeniony z dziewczyną wywodzącą się ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Ojciec Baczyńskiego był też pisarzem, oficerem dwójki i generalnie socjalistą. Matka także była socjalistką, a do tego jeszcze pisała podręczniki szkolne, które miały wychowywać młodzież w takim duchu, by nie zważając na ryzyko, kładła potem wieńce pod pomnikami dawno zmarłych osób narażając siebie i przechodniów na śmierć. Po śmierci Stanisława Baczyńskiego, z tego co mówią biografie, Stefanii Baczyńskiej z domu Zieleńczyk, troszku odbiło i zaczęła terroryzować swojego syna, a także jego młodą żonę. Tak czasem bywa, ale w latach okupacji miało to zapewne dodatkowe, tragiczne rysy. Ponoć ta żona bardzo się starała nie zwariować, nawet podzieliła mieszkanie na pół prześcieradłami, ale nic to nie pomogło, bo teściowa coraz głębiej angażowała się w życie młodej pary. W końcu żona się wyprowadziła, a Baczyński został z matką. I teraz najlepsze. Dostałem oto link do tekstu „Obok legendy o wierszu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Jerzy! Mój przyjacielu…”. Nie przeczytałem tego w całości, bo jest to typowy, polonistyczny bełkot, o tym, czy wiersz adresowany do Andrzejewskiego jest zimą satyrą, na mieszczańskie fanaberie, dotyczące urządzania lokali w stylu burżujskim, czy może ciepłym i pełnym serdeczności listem do przyjaciela, którego stać było na wynajęcie mieszkania tuż przy murze Getta, z widokiem na sławną karuzelę. Nie chce mi się też czytać w całości tego wiersza, bo jest okropny. Są tam wszystkie polonistyczne obsesje, zwane czasem „próbami nawiązania”. To znaczy Baczyński, udaje poetów z dawnych czasów, by opisać nowe mieszkanie Andrzejewskiego i to jest taki, prawda, pyszny żart. Dodam tylko jeszcze, bo zapomniałem, ze wierszy Gajcego nie da się czytać. Reprezentują bowiem ten nurt w poezji, który mój kolega określił jako „poezję wysiłkową”.
No, ale jak to – zdziwi się ktoś – przeprowadził się tak po prostu, podczas okupacji? Nie znacie realiów ludzie. Oto Jerzy Andrzejewski miał znajomości w kwaterunku i mógł się przeprowadzać gdzie chciał i jak chciał. Niestety nie wiemy dlaczego w 1942 przydzielono mu po znajomości mieszkanie akurat pod murem getta, ale zapewne nie było to bez znaczenia. W tym gettcie przebywał wówczas wuj Baczyńskiego, Adam Zieleńczyk, który przeszedł na aryjską stronę, ale został zamordowany w 1943. Tych kwaterunkowych ruchów Andrzejewskiego nikt nie tłumaczy inaczej, jak poprzez poezję i to jest obłąkanie prawdziwe. W roku 1944 Andrzejewski wysłał Baczyńskiego, swojego młodego przyjaciela poetę, do kwaterunku ze świstkiem następującej treści:
Jerzy Andrzejewski 13 II 1944
Szanowny Panie dyrektorze,
Oddawca niniejszego listu, P. Krzysztof Baczyński, ma do załatwienia
pewną sprawę w biurze kwaterunkowym. Gdyby mógł mu Pan w
czymkolwiek dopomóc, byłbym Panu bardzo zobowiązany.
Łączę wyrazy szacunku Jerzy Andrzejewski
Czy Andrzejewski załatwił Baczyńskiemu mieszkanie, żeby go uwolnić od matki wariatki? Tego nikt dokładnie nie wie. Zacytuję poprzedzający notatkę fragment artykułu o wierszu Jerzy! Mój przyjacielu…, a Wy się zastanowicie o co chodzi:
I jest jeszcze osobliwe świadectwo z roku 1944, na które zwrócił uwagę dr Maciej Tramer — to papierowy świstek rozmiarów wizytówki zawieruszony, nie wiedzieć skąd, w teczce z papierami do zredagowanej przez Jerzego Zagórskiego i Czesława Miłosza antologii Pieśń niepodległa, na którym to skrawku można przeczytać:
I tu następuje tekst notatki Andrzejewskiego.
Mamy więc sytuację następującą. Warszawa okupacyjna pełna jest poetów i pisarzy, którzy myślą tylko o tym, jak będzie wyglądała kultura po wyzwoleniu, które – w to nikt nie wątpi – przyjdzie ze wschodu. Niektórzy z tych poetów, przejęci misją, piszą wiersze i deklaracje w periodykach, których nikt poza ich żonami i narzeczonymi nie czyta. Andrzejewski w tym czasie, posiadając znajomości w kwaterunku, zmienia co dwa lata mieszkania. I przenosi się do coraz lepszych lokali, jeśli nie wierzycie przeczytajcie ten wiersz Baczyńskiego. Niestety całkiem nieprzewidzianie wybucha w Warszawie powstanie. I ktoś musi w tym powstaniu walczyć. No przecież nie Andrzejewski, który czeka na lepsze jutro. Miał co prawda 35 lat dopiero i mógłby spokojnie chwycić z broń, ale jednak nie zrobił tego. W wiki piszą, że był zaangażowany w pomoc Żydom i temu zapewne służyły owe przeprowadzki. Do powstania nie poszedł także Miłosz, albowiem miał litewski paszport, przez co mógł spokojnie poruszać się po Warszawie nie niepokojony przez Niemców. To Miłosz właśnie wraz z Zagórskim porządkowali papiery po Baczyńskim i pozostawili tam ten ślad, świadczący, że Andrzejewski coś załatwiał w kwaterunku dla Baczyńskiego. Prócz Miłosza papiery te porządkował także Jerzy Zagórski. Po wojnie, podobnie jak Andrzejewski, fisza w środowisku literackim. Ciekawe co z tej teczki zginęło, a co ocalało i stanowi dziś dokument epoki, świadczący o tym, że kiedy płonęło getto Polacy kręcili się na karuzeli. Nie dowiemy się tego niestety, albowiem Miłosz nie składał idiotycznych deklaracji dotyczących roli poety i funkcji poezji w narodzie i społeczeństwie, ale spokojnie czekał na swoją kolej, tak jak jego przyjaciel Andrzejewski i mentor Iwaszkiewicz. I do żadnego powstania nie poszedł. Podobnie jak Jerzy Zagórski, który po wojnie ochoczo podpisał się pod listem potępiającym księży krakowskiej kurii.
Słyszałem kiedyś legendę, że po wojnie matka Baczyńskiego, była niepokojona wizytami bezpieki, która nie wierzyła, że jej syn zginął. Podejrzewali, że jednak żyje i kiedyś się ujawni. To ciekawe, bo ktoś tych ludzi musiał ku takim przemyśleniom skłonić. Nie wpadliby na to chyba sami? Jeśli zaś chodzi o spuściznę poetycką po Krzysztofie Kamilu, to Stefania Baczyńska z domu Zieleńczyk zadeklarowała, że opiekować się nią powinni Jarosław Iwaszkiewicz i Jerzy Andrzejewski… Aha i Jerzy Turowicz jeszcze.
Nie wiem, jaką tu pointę wstawić na koniec, ale może to będzie właściwe – Cała prawda, całą dobę…! Może być?
Czy Jarosław Kaczyński jest wiernym uczniem Jacka Kuronia czyli kłopoty komunikacyjne
Myślę, że problem polityków PiS w tym prezesa, a premiera to już z całą pewnością, polega na tym, że nie mają oni pojęcia do kogo przemawiają. W zasadzie jeden tylko polityk PiS zdaje się wiedzieć do kogo mówi, jest to Patryk Jaki. Człowiek ten mówi do kolegów posłów, których poznał i wie jakiego języka ci ludzie używają. Kaczyński z Morawieckim zaś żyją złudzeniem, że przemawiają do narodu. To jest niestety obłąkanie. Żaden polityk nie przemawia do narodu. On przemawia do swojego otoczenia. Jeśli zaś ktoś przemawia do narodu, to znaczy tle, że naród ten został spreparowany na potrzeby jego otoczenia, albo, że to otoczenie udaje naród i podsuwa politykowi gotowe komunikacyjne wzory. Dokładnie to widać po takim Dworczyku, który pieprzy jak potłuczony, usiłując wydusić z siebie prosty w sumie komunikat. Prezes zaś, w ostatnim wywiadzie, mówi o polityce prospołecznej i barierach administracyjnych uniemożliwiających prowadzenie inwestycji rządowych. Mówi też o korporacjach wewnątrz państwa i o lojalności korporacyjnej i stawia w jednym rzędzie – z oceną negatywną rzecz jasna, choć nie wyrażoną wprost – deweloperów i leśników. To jest, moim zdaniem, niepojęte. Co prezes Kaczyński widzi, kiedy patrzy na kraj i myśli – Polska?
Zacznę od tych wątków prospołecznych. Ktoś tu zasugerował wczoraj, że polityka nie może opierać się na prawdzie i nie można mówić prawdy w polityce, bo się nic nie osiągnie. Ja sądzę, że polscy politycy nie mają innego wyjścia, jak mówić prawdę, albowiem w relacjach z politykami europejskimi skazani są na marginalizację, szyderstwo, wykorzystanie i usunięcie z grona osób wtajemniczonych. Jeśli tylko spróbują wystąpić w obronie racji stanu. Mogą być sobie politykami polskimi, ale tylko wtedy kiedy prowadzą działania na szkodę racji stanu, państwa i narodu. To mam nadzieję jest jasne. Tak więc jedyną siłą, z której polityk polski czerpie moc, jesteśmy my. No tak, powie ktoś, ale my jesteśmy podzielni. To prawda, ale to jest wina polityków, którzy nie zajmują się budową komunikacji i tworzeniem płaszczyzn porozumienia z narodem, bo nie wiedzą jak to zrobić, ale kupują gotowe wzory, które są jak ruski rower z lat siedemdziesiątych: nieporęczne, wielkie, nie mieszczą się w komórce i trzeba ramę odspawać, żeby dzieci mogły jeździć. I takim ruskim rowerem jest polityka prospołeczna prezesa Kaczyńskiego. On w dodatku usiłuje na nim jeździć po ramą, jak niektóre małe dzieci, bo sam jest niski. Nie tak niski jak Kwaśniewski, ale jednak. Polityka prospołeczna to jest rozdawnictwo pieniędzy i utrwalanie podziałów w narodzie, na biednych i bogatych. Wymyślił to Jacek Kuroń, który z polityki prospołecznej zrobił podrasowany egzemplarz roweru Ural i chciał tym wjechać na salony. Nie udało się. Prezes, mając widoki na europejskie pieniądze, powtarza to samo, a utrwalaczem tych komunikatów jest premier. On w ogóle nie potrafi jeździć na rowerze, a próbuje. Tyle, że usadza się tyłem do kierownicy. Komunikaty premiera są jak zapowiedzi pociągów na dworcu zachodnim w Warszawie, każdy wie, że to mówi generator głosów, a nie prawdziwa pani.
Jaki wobec tego jest sens tych przemów? Już wyjaśniam. Cały socjalizm, w tym polityka prospołeczna, służy do tego, by porządkować stosunki własności na terytoriach peryferyjnych w stosunku do ośrodków finansowych, gdzie odbywa się wymiana i tak zwane życie gospodarcze. To jest konieczne, albowiem trzeba jakoś wdrożyć w życie te postanowienia i dogowory, które tam się urządza i proklamuje. Dawniej czyniono to wojną, rewolucją, przewrotami pałacowymi, czy buntami chłopskimi, a dziś po prostu wynajmuje się partie polityczne. Rywalizacja o to, kto będzie owe stosunki własności zmieniał w myśl dyrektyw, postrzegana jest przez mieszkańców peryferii, jako walka polityczna o ich dobro. W tak zarysowanym układzie, rzeczywiście szans na to, że usłyszymy słowo prawdy nie ma. No, ale my mamy za sobą różne doświadczenia i przypuszczamy, że owe europejskie pieniądze, o które tak zabiegamy są po to, byśmy zrezygnowali na długie dekady z czegoś znacznie bardziej wartościowego i pogodzili się ze swoim losem, który – jeśli już się z nim pogodzimy – zostanie natychmiast zmieniony w duchu zupełnie nam nie odpowiadającym. Tak jest prawie zawsze. No, a my nie wiemy, jak jest dziś, a prezes mówi – nie zrezygnujemy z polityki prospołecznej. I mówi jeszcze, że niektóre pomysły lewicy są dobre. Pomysły lewicy nie są dobre, bo siedzą tam ludzie, którzy marzą tylko o jednym – by zastąpić prezesa w jego misji uszczęśliwiania Polaków i dawania im równiejszych jeszcze szans. To znaczy myślą o przejęciu władzy i rozsmarowaniu tu wszystkiego w myśl dyrektyw unijnych czyli niemieckich. Dogadując się z nimi prezes kręci powróz na własną szyję. Jeśli prezesowi wydaje się, że podkręcając potencjometr polityki prospołecznej przyciąga do siebie ludzi, to niestety się myli. Ci, tak zwani biedni, których wyraźnie wskazał premier, wezmą od PiS pieniądze i pójdą głosować na lewicę, bo tamci obiecają im jeszcze więcej. I nic ponadto owo „więcej” liczyć się nie będzie. I o tym mam nadzieję, PiS przekona się już w najbliższych wyborach.
Mówi też prezes w tym wywiadzie o barierach administracyjnych, uniemożliwiających realizację kluczowych inwestycji. Ja tylko chciałem przypomnieć, że kolej z Warszawy do Lublina miała, po remoncie, jeździć z jakąś szaloną prędkością. Jeździ z taką jak wcześniej, nic się nie zmieniło. Dziwi mnie język prezesa, używany do opisywania takich zjawisk, albowiem to co on nazywa barierami administracyjnymi, ja nazywam sabotażem. Jeśli można pogłębianie podziałów pomiędzy Polakami określać jako politykę prospołeczną i licytować się z Zandbergiem w obietnicach, to można też chyba nazwać zastopowanie inwestycji sabotażem. I można też – mam nadzieję – wskazać tych sabotażystów, wymienić ich z nazwiska. Nie zaś przepychać nocą ustawę o lasach, która ma zamieniać dorodne drzewostany na nieużytki, żeby można było gdzieś poprowadzić drogę czy coś tam innego zrealizować. Ustawa została oprotestowana i ją wycofano z głosowania. Podobno do poprawek. Takie numery świadczą o słabości państwa i administracji, a potem musimy oglądać Dworczyka i słuchać jego bełkotu. Jeśli ktoś blokuje kluczowe dla państwa inwestycje, to nie stawia barier administracyjnych, ale urządza akcje sabotażowe. Żeby temu zapobiec, nie trzeba zwalczać korporacji, takich jak leśnicy, bo trudno o bardziej oddaną i frajerską jednocześnie grupę zawodową niż oni, ale trzeba obsadzić regiony ludźmi, którzy są zaufani, a także świadomi co to jest racja stanu. Ja oczywiście nie wiem kim są wojewodowie, marszałkowie poszczególnych województw, prezydenci wielkich miast, ale podejrzewam, że w masie ludzie ci emitują jeden wspólny komunikat – mała ojczyzna. To jest obłąkanie nie do zwalczenia, to jest wiara w to, że poezja uwalnia od cenzury, albo coś jeszcze gorszego. Oczywiście jest to komunikat całkowicie zafałszowany, bo mała ojczyzna służy tylko jednemu – sabotowaniu posunięć tej wielkiej.
Ja, na nieszczęście swoje i Wasze, używam zawsze przykładów, które są niezrozumiałe dla większości ludzi. No, ale są adekwatne. Pula bowiem przykładów sytuacji politycznych, jaka służy do komunikacji pomiędzy politykami w Polsce, jest żałośnie uboga i w zasadzie wstyd się nią posługiwać. Ja zaś chciałem znów powiedzieć coś niezrozumiałego. Powrócę do III republiki, która sama zorganizowała, przez swoich urzędników i wynajętych autorów, separatyzmy regionalne południa, żeby nie zrobił za nią tego kto inny. To jest jedyna metoda. I dobrze by było, żeby to ktoś wreszcie zrozumiał. Być może rozumieją to jacyś świadomi ludzie, ale sprawa wygląda tak, że te nasze separatyzmy i lokalność nie wyrażają się w żaden inny sposób poza wyciąganiem łapy po kolejne dotacje. Nie ma więc za bardzo czego organizować, trzeba tylko pilnować, żeby nie kradli.
Prezes nie może mówić, że korporacje zawodowe blokują decyzje państwa, bo to jest skandal. Wskazuje przy tym od razu na dwie, całkiem ze sobą nieporównywalne korporacje, co z miejsca też demaskuje jego intencje. Chodzi o to, by odebrać coś najsłabszym i dać najsilniejszym. Najsłabsi są oczywiście leśnicy, bo podlegają takiemu ciśnieniu, że unieważnienie ich to jest kwestia tygodnia, a najsilniejsi są deweloperzy. Ktoś powinien też wytłumaczyć prezesowi, co to jest komunikacja podprogowa i jak się kłamie publicznie, bo choć Jarosław Kaczyński ma opinię wielkiego spryciarza, nie jest niestety w stanie uchronić się od błędów. Nikt nie jest w stanie, żaden polityk, a przez to właśnie kłamstwo nie może być narzędziem komunikacji politycznej, szczególnie wtedy, jeśli państwo nie ma siły. Prezes zaś powiedział wyraźnie, że nie ma, a do tego jeszcze firmuje stare kuroniowe memy, które Morawiecki ryje w granicie końcem coraz dłuższego nosa.
Postulat pierwszy i najważniejszy – trzeba wiedzieć do kogo się mówi. W redakcjach, wielu autorom wydaje się, że piszą dla czytelników. To jest nieprawda, piszą dla swoich redaktorów i muszą przede wszystkim stymulować ich deficyty. To oni bowiem decydują, czy tekst zostanie wydrukowany i na której stronie. Rozumie to Patryk Jaki, który przemawia do posłów w sejmie i do posłów w PE. Ludzie nie mówcie do narodu, bo on was nie słyszy i jest podzielony. Wasze komunikaty zaś, w takich formułach jak te dzisiejsze, podziały te utrwalają. Musicie zmienić coś w tych pustych łbach, które tam zasiadają w ławach sejmowych. Dopiero widząc jak to robicie naród zacznie się wam przyglądać. Nie rozumiejąc ani w ząb tego, o co chodzi, ale to nie ma znaczenia. W ten sposób buduje się komunikację, poprzez wystąpienia skierowane do przeciwników politycznych. Jeśli zaś już przyjdzie wam do głowy przemówić do takich, jak my tutaj, nie używajcie wyrazów „polityka prospołeczna”, bo to są słowa z notatnika niemieckiego szyfranta, który dawał znaki samolotom Luftwaffe za pomocą małego lusterka. Polityka prospołeczna to jest radosne przyjęcie pocałunku Judasza i nic ponadto.
O sposobach skazywania na zapomnienie
Ktoś ostatnio wrzucił tu link do konferencji prasowej Grzegorza Brauna, Tomasza Sommera i jakiegoś adwokata, nie pamiętam nazwiska, którzy ogłosili światu, że NSA odtajnił dokumenty dotyczące Jedwabnego. To nie jest nic wielkiego, ale teraz każdy może zajrzeć do tych papierów i przekonać się co tam było robione. Trzymam się z daleka od takich spraw, albowiem uważam, że są one – tak jak, na przykład Smoleńsk – całkowicie przegrane i dziś spróbuję wyjaśnić dlaczego. Nie będę przy tym za bardzo cyzelował swojej wypowiedzi, bo nie ma takiej potrzeby. Jedwabne to sprawa międzynarodowa i międzynarodowa afera. A skoro tak, to w kwestii odtajnienia akt powinny zabrać głos czynniki oficjalne. Albowiem to naród został w tej sprawie oskarżony przez publicystów i tak zwanych pisarzy robiących kariery na tych zamordowanych. Dopóki rząd polski nie odniesie się do sprawy Jedwabnego i nie rozpocznie się tam ponowna ekshumacja, wszystko co się wokół tego dzieje jest nieważne i służy do formatowania sceny politycznej. Dla każdego jest jasne, że żaden rząd, nawet ten obecny tej sprawy nie ruszy, a więc jakakolwiek zmiana realna w tej kwestii, a za taką uważam ponowne rozpoczęcie ekshumacji, możliwa jest tylko w takich okolicznościach, że rząd się zmieni i zmieni się diametralnie sytuacja polityczna w Polsce. To znaczy, Konfederacja przejmie władzę. Jestem przekonany, że owo odtajnienie sprawy, która została umorzona, nie wywoła najmniejszej reakcji w sferach politycznych, a spowoduje jedynie że wokół Jedwabnego narastać będą fale emocji, służącej rozgrywaniu jakichś spraw doraźnych. Myślę, że z grubsza chodzi o to, która grupa publicystów będzie się tym zajmować i czerpać korzyści z publikowania tekstów na temat tego straszliwego wydarzenia. Pierwsze znaki, że tak właśnie będzie mogliśmy zaobserwować jeszcze przed pandemią, kiedy to Tomasz Sommer, jak najbardziej słusznie moim zdaniem, chciał pozywać Sumlińskiego, bo ten wyskoczył jak Filip z konopi ze swoją książką o Jedwabnem. Sommer zaś z Markiem Chodakiewiczem przygotowywali od lat naukowe opracowanie dokumentów i egzaltacji, które narosły wokół Jedwabnego. Ta książka ma się ukazać niebawem. Jako wydawca, mam jednak różne wątpliwości natury nierozpoznanej. Kiedy słyszę, że jakaś książka ma się ukazać niebawem, zastanawiam się zawsze dlaczego już się nie ukazała i czy aby na pewno się ukaże. Czy nie będzie tak, że w ostatniej chwili ktoś się wycofa i cała sprawa zostanie położona na łopatki. Mam nadzieję, że nie i w czerwcu, jak zapowiedziano to na konferencji publikacja ujrzy światło dzienne. Czekajmy…
Na razie, jak zaznaczyłem, mamy pierwszą odsłonę doraźnej szarpaniny o to, kto będzie dysponentem tematu. Taki termin ukuła kiedyś pani Jakubowska chyba, ale dokładnie nie pamiętam. Ktoś, kto nie śmiał ruszyć jakiejś kwestii mówiąc, że Adam Michnik jest dysponentem tematu. No więc to, co się dzieje teraz wokół Jedwabnego oceniam jako walkę o dysponowanie tematem. Sommer w końcu nie pozwał Sumlińskiego, nie wiem dlaczego, być może nie miał podstaw tak naprawdę. Władza milczy, choć temat Jedwabnego wszystkich interesuje i nie ma w Polsce człowieka, który by nie miał wyrobionej opinii o tej kwestii. Grzegorz Braun zapowiada konferencję prasową w samym Jedwabnem, która na pewno przerodzi się w demonstrację i będzie szeroko komentowana. Na pewno też przyjedzie tam cała masa prowokatorów, którzy będą chcieli coś na tym ugrać, to znaczy doprowadzić do takiego stanu, że opinie, najbardziej nawet idiotyczne będą ważniejsze i głośniej dyskutowane niż to, co Sommer z Chodakiewiczem napisali w swojej książce. O ile ta książka wyjdzie. Powtórzę – dopóki rząd nie zajmie stanowiska w tej sprawie nic się w opinii o Jedwabnem lansowanej na świecie nie zmieni. Może być tylko gorzej. My zaś oglądamy przedstawienie, którego mechanika zmierza do tego, by cała sprawa była skazana na zapomnienie i okryta raz jeszcze niesławą. Ktoś może powiedzieć, że to jest unik z mojej strony, bo trzeba przecież stawać w obronie prawdy. Tak właśnie trzeba robić, ale trzeba mieć gdzie stanąć. A takiego miejsca zdaje się nie ma, albowiem próbując wyjaśnić sprawę Jedwabnego, a to znaczy unieważnić Grossa, próbujemy zrobić coś, co się żadnemu Żydowi nie mieści w głowie. Chcemy zanegować hagadę dotyczącą holocaustu, konkretnie ten jej fragment, który dotyczy postawy Polaków i który został spreparowany w taki sposób, jak widzimy, dla bardzo doraźnych potrzeb politycznych. Co to dokładnie znaczy, każdy musi sobie dośpiewać sam.
Patrząc na komentarze pod nagraniem z konferencji prasowej mogłem zaobserwować następujące trendy, które nie były zapewne przypadkowe. Otrąbiono wielki sukces, choć żadnego sukcesu nie ma. Ja osobiście czekam na książkę, nie wiem jak inni. Pojawiły się dwie grupy komentujących. Pierwsza domaga się by Sommer przeprosił Sumlińskiego, a druga uważa, że koniecznie trzeba się skontaktować z rodziną reżysera Poręby, albowiem on miał w domu jakieś bezwzględnie wiarygodne papiery na temat Jedwabnego. I te dwa nurty opinii będą, jak sądzę, dominować. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że jak zwykle wzmożenie i emocje wezmą górę i wszyscy uznają iż najważniejsze jest to, że „coś się w końcu ruszyło”, a nie to, że za chwilę zwolennicy Sumlińskiego zaczną się tłuc ze zwolennikami Sommera, a Chodakiewicze uzna, że czas się od tego odsunąć. Sam Tomasz Sommer zaś zostanie oskarżony o to, że puszczając na łamach swojej gazety wywiad z Olszańskim, który stale występuje w sieci z synem Poręby, opowiedział się po jednej ze stron i to go dyskwalifikuje jako publicystę. Do tego dojdzie nieznana jeszcze ilość fejkewsów i mnóstwo wypadków, które towarzyszyć będą zapowiedzianej konferencji prasowej. Jej wymowa zaś będzie następująca – nie mając żadnych dowodów w ręku Polacy znów próbują zbić kapitał polityczny na zagładzie Żydów i chcą usprawiedliwić przed kamerami swoje brudne czyny. Ja oczywiście wierzę, że nie zostało to tak zaplanowane i myślę cały czas o tej książce, ale wiem też, że poruszenie takiego tematu, wywołuje natychmiast fluktuacje w środowiska kształtujących opinię ulicy. I trzeba być naprawdę wielkim spryciarzem, żeby taką sytuację wygrać. Nie jestem przekonany, czy Grzegorz Braun to potrafi i czy ma on, a także jego organizacja tyle siły, żeby uniknąć osunięcia się na pozycje, z których żadnego powrotu do tematu ekshumacji nie będzie. Pocieszam się tym, że ostatnio coraz częściej trafiam kulą w płot i moje prognozy na nic się nie przydają, nawet mnie samemu. Czekajmy więc na rozwój wypadków. Rząd milczy, choć sprawa jest poważna.
Trochę smutnych i zawstydzających newsów
Biegam dziś od rana za różnymi sprawami, tak więc postanowiłem poskładać tekst z jakichś kawałków i zrobić zeń taki patchwork, jak to czasem czynią zdolniejsi ode mnie autorzy. Fakty układają się zwykle w pewne sekwencje, a z tych z kolei wypływają wnioski. Oczywiście można powiedzieć, że to nieprawda i za każdym razem ktoś tworzy te sekwencje, a więc są one skażone pewnym subiektywizmem. Cóż można dodać? Jak wszystko. Wszystko bowiem jest postrzegane poprzez emocje i obsesje tkwiące gdzieś głęboko w nas, a potem domaga się to uznania i dowartościowania poprzez oceny innych. No więc lecimy.
Najpierw kopalnia Turów, która ma być zamknięta, bo Czechom i Niemcom brakuje wody. Publikowane w sieci mapki czeskich i niemieckich kopalń węgla brunatnego pokazują, ile tych odkrywek jest po tamtej stronie. I trudno przypuścić, by ów obniżony poziom wód gruntowych spowodował akurat Turów. Już prędzej chodzi o to, by Polska nie konkurowała z Czechami i Niemcami w sektorze energetycznym, ale oddała im te sektor, a najlepiej ten całkiem Polsce niepotrzebny kawałek ziemi, czyli Bogatynię i okolice. Jakby tego było mało ktoś podpalił taśmociąg w Bełchatowei, bo przecież nie wierzymy w to, że samo się, panie zajęło i zjarało. Całkiem bez związku z tymi wydarzeniami przeleciała przez sieć informacja, że jeden funkcjonariusz ABW wyleciał przez okno. https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,27113965,rmf-fm-funkcjonariusz-abw-wypadl-z-okna-na-czwartym-pietrze.html
Ktoś powie, że informacje te nie mają ze sobą związku. Ja bym nie był taki pewien.
Ponoć Białorusini zmusili do lądowania polski samolot z jakimś dysydentem na pokładzie, ponoć antyrządowym blogerem. Łukaszenka nabija sobie licznik popularności wysyłając myśliwiec na blogera, co leci w cywilnym samolocie, a premier Morawiecki rozważa sankcje. To jest niepojęte. Zastanawiam się co by zrobili w takiej sytuacji Izraelczycy. Pewnie doprowadzili do samobójstwa zastępcę ambasadora Białorusi w Tel Awiwie, a ten rzuciłby się z okna albowiem narastałaby w nim depresja. Sankcje i oburzenie Łukaszenka ma w nosie, a im więcej się o tych sankcjach mówi tym silniej narasta we mnie przekonanie, że ktoś tego blogera wystawił i coś za to wziął. Wszystko zaś co słyszymy i oglądamy ma charakter „makagigi dla gawiedzi”, jak mawia klasyk. Żadnych sankcji nie będzie, a jeśli nawet to pomogą one temu dysydentowi, jak umarłemu kadzidło.
Tymczasem w kraju….pan Adam Szustak, znany uwodziciel, udający osobę duchowna, publicznie wypowiada się na temat decyzji i słów biskupa Gądeckiego, mówiąc o nim per – Gądecki. Ja rozumiem, że to taka nowa moda, wśród duchownych i powinniśmy się do tego przyzwyczaić. Do tego jeszcze Szustak używa przy tym, albo może raczej – widowiskowo stara się nie używać – słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Oto link:
https://twitter.com/SamPereira_/status/1396878987448791043?s=20
To oczywiście w żaden sposób nie wpływa na opinie ludzi, którzy twierdzą, że jednak dzięki Szustakowi przybywa ludzi w kościołach, choć on, jak widać na tym nagraniu, z jakichś przyczyn nie chce by ci ludzie na mszę chodzili. Może troszczy się o ich zdrowie i nie chce by zarazili się wirusem? Nie wiem i nie będę zgadywał, ale coś takiego właśnie przyszło mi do głowy.
Media właśnie ujawniły majątek premiera Morawieckiego, w skład którego wchodzą mieszkania, domy i grunty. Zarówno pod Wrocławiem, jak i pod Warszawą. Solidaryzowanie się z biednymi nie wyszło niestety, tak jak zostało zaplanowane, ale może naród jakoś to przełknie.
Ze spalonego, krakowskiego archiwum uda się, jak podaje Dziennik polski, uratować zaledwie 1 procent zbiorów. To super, że chociaż tyle, z całej spuścizny pisanej świata nie udało się uratować nawet tego, a przecież historia jest napisana, lekcje odrobione, każdy wie co ma mówić, a maszyny drukarskie aż furczą kiedy drukują kolejne partie nowych podręczników do historii.
Zakończył się konkurs piosenki Eurowizji, czyli festiwal najgorszego szajsu, jaki branża muzyczna może wydusić ze swojego obmierzłego brzucha. Zanim to okropieństwo doszło do finału, okazało się, że „nasz człowiek” na festiwalu musi iść na kwarantannę, a faworytem jest zespół z Ukrainy. Przesłuchałem kawałek tego ukraińskiego nagrania i zbaraniałem. Ktoś powinien naszym braciom wytłumaczyć, że nie można 20 rok z rzędu śpiewać tych samych piosenek w tej samej aranżacji, bo nawet jeśli tam, w Niemcach, nikt ich nie rozróżnia, to my tutaj kumamy o czym oni śpiewają. Piosenka o Kasi co wyganiała wołki świtem na łąkę, nadaje się do zaśpiewania raz.
No, ale Ukraina przepadła, a Eurowizję wygrała grupa narkomanów i transwestytów z Włoch. Ludzie ci, w sposób nieznośny udawali dawne metalowe zespoły, podskakując przy tym dziwacznie na scenie. Potem zaś pojawiła się informacja, ze przed występem, ten cały lider wciągał coś nosem i to jest afera taka, że hej. Zwykle konkursy Eurowizji interpretowane były tak, że jeśli jakiś kraj wygrał, to coś się tam natychmiast zaczynało dziać, w sensie politycznym. Ciekaw jestem co będzie się działo w tym roku we Włoszech. Stawiam na gabońską mutację wirusa, przenoszonego podczas mszy świętej.
Na koniec dwie mało istotne informacje. Oto na blogowisku niezalezna.pl zdemaskowano blogera o nicku gajowy marucha. Gajowy próbował się parę razy ze mną kolegować i puszczał jakieś moje kawałki u siebie, głównie te, które emocjonalnie i ideologicznie mu pasowały. Gajowy jak się okazało mieszka w Szwecji, zupełnie jak brat Michnika i uprawia tam zajadły antysemityzm. O tu macie link https://naszeblogi.pl/54390-v-kolumna-rosji-koniec-anonimowosci-gajowego-maruchy
Mnie ci szwedzcy antysemici nieustająco zdumiewają, szczególnie właśnie jeśli chcą się pod kogoś podczepić i pojechać chwilę na tak zwanej autentyczności. Nie czytałem nigdy gajowego i nie mam zamiaru tego robić. Wystarczy mi, że jest w jednej bandzie z patriotą Wrzodakiem. Jedno mnie tylko interesuje. Oto wśród zarzutów, które autor mu stawia jest i taki, że poprawiał teksty swoich politycznych oponentów, które oni puszczali na jego platformie. Nie wiem skąd to oburzenie, skoro to samo na niezalezna.pl robił Targalski z moimi tekstami. Może on też jest ruskim agentem? Czy może „naszym” wolno, a tamtym nie? Niech mi to ktoś łaskawie wyjaśni.
I teraz najgorsze. Jak się jeździ po Polsce, widać stojące na gniazdach bociany, całe zmoknięte i przemarznięte, przez tę cholerną wiosnę, wydłużony sezon wegetacyjny i efekt cieplarniany. Myślę, że małych bocianów w tym roku nie będzie. Gdyby miały się wylęgnąć te dorosłe siedziałyby na jajkach, albo wręcz już karmiłyby młode. One tymczasem stoją smutne i mokną. Bociany przegrały swoje życie, niestety. I to jest bardzo widoczne. Miejmy nadzieję, że choć te sankcje Morawieckiego poskutkują i Łukaszenka podkuli ogon pod siebie.
Jutro już będzie normalny tekst, ale dziś mam za dużo na głowie.

Ilustracja © Wydawnictwo Neriton / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz