Doszliśmy do momentu, gdy wielkie korporacje, mające roczne budżety większe niż PKB takich krajów jak Polska, rzuciły wyzwanie państwu. Wprost. Bezczelnie i bez ogródek największe firmy BigTech ocenzurowały prezydenta najpotężniejszego kraju świata.
Oczywiście można wszystko sprowadzić do walki BigTech z kimś tak specyficznym jak Donald Trump, który nie miał oporów, by na swoim koncie, śledzonym przez 88 milionów ludzi, publikować – jak uznano – fake newsy. Nie można jednak zapominać, że dzięki Trumpowi media społecznościowe zarabiały krocie. To pierwszy prezydent USA, który obszedł medialny system, narzucając każdego dnia w 2016 roku polityczną agendę kampanii właśnie dzięki wpisom na Twitterze. Był jedną z największych gwiazd tej platformy.
Można śmiało powiedzieć, że projekt polityczny o nazwie Trump nie istniałby bez mediów społecznościowych. Niemniej jednak decyzja o cenzurze ustępującego prezydenta USA oraz zniszczeniu prawicowej aplikacji Parler, usuniętej de facto z AppleStore, GooglePlay i Amazona wykracza poza przypowieść o doktorze Frankensteinie mordującym potwora, którego stworzył.
Nowy korporacyjny ład
Decyzja ludzi z Doliny Krzemowej jest tylko początkiem praktyk, które będą dotykać kolejnych polityków, publicystów, komentatorów, gdy zostaną uznani za groźnych dla ładu. Ładu ulepionego przez konkretne siły. Raz bardziej, innym razem mniej politycznie poprawne siły. Raz bardziej lewicowe, innym razem bardziej liberalne. Nie przez przypadek kanclerz Niemiec Angela Merkel skrytykowała cenzurę prezydenta USA, mimo tego, że jest jej wyjątkowo nie po drodze z Trumpem.
Duża część polityków wie, że z butelki został wypuszczony wyjątkowo groźny dżin, który obiecywał nam elektroniczną krainę mlekiem i miodem płynącą. Zamiast tego dostaliśmy kajdany, za które sami płacimy, a skacząc z radości mocniej zaciskamy łańcuch na szyi. Nie jest to niewola z „Roku 1984” George’a Orwella, gdzie rządził czysty strach i manipulacja. To huxleyowski „Nowy Wspaniały Świat”, w którym niewolnik kocha swoją niewolę.
Już teraz firmy z „wielkiej piątki” BigTech (Google, Amazon, Microsoft, Apple, Facebook) wiedzą o nas więcej niż najbardziej wydajne dyktatury świata. Wiedzą o naszych gustach kulinarnych i kulturalnych. Wiedzą o chorobach, preferencjach seksualnych i seksualnych fetyszach. Wiedzą o naszych ulubionych kierunkach podróży, znają naszą sieć przyjaciół i znajomych. Wiedzą o czym rozmawiamy (naprawdę sądzicie, że wiadomości w WhatsAppie, Messengere i smsy są tylko nasze?)i znają nasze linie papilarne na palcach dłoni czy owal twarzy. Wszystko oddaliśmy im sami w imię wygody, akceptując kolejne regulaminy w mediach społecznościowych, przeglądarkach internetowych i platformach streamingowych.
To tylko bezduszne algorytmy? Tak, ale dane łatwo ze sobą połączyć w celach innych niż czysto reklamowe. Dlaczego wielkie korporacje nie miałyby sięgnąć dalej? W imię czego mają się powstrzymać? W końcu pandemia COVID-19 – masakrująca mały biznes, tradycyjne media i klasę średnią – im napycha kieszenie. W 2020 roku sam szef Amazona Jeff Bezos wzbogacił się o 90 miliardów dolarów, zaś założyciel Facebooka Mark Zuckenberg zgarnął 46 miliardów dolarów.
Tym razem wolności słowa nie zabierają autorytarne rządy, których nienawidzimy. Kneblują nas prywatne firmy, które zostały zbudowane w kontrze właśnie do wszechwładnych rządów! Ci sami prawicowi politycy tak dziś wygrażający Twitterowi, przez lata oddawali wielkim korporacjom kolejne kawałki rynku. W końcu doszli do miejsca, gdzie wolnego rynku nie ma.
Trumpa zdetronizowano, zabierając mu po prostu zabawki. Nie odtworzy ich mimo milionów na koncie i wiernej armii wyborców wpatrzonych w niego, jak w przywódcę kultu. A nawet jeżeli zabawki swoje zbuduje, to nie będzie miał się gdzie nimi bawić. Oni mają wszystkie piaskownice w mieście. Żadna aplikacja nie odniesie sukcesu bez ich sklepów internetowych, co pokazuje zdetronizowanie na starcie Parlera. To jest tak proste. Tego nie przewidziało nawet kino, choć to Hollywood przygotowywał nas przez lata na nadejście rządów korporacji.
Oczywiście perspektywa tych opowieści była lewicowa. Złe korporacje (w domyśle prawicowe) przejmowały kontrolę nad ludem. Tylko jeden film przewidział, że to lewica skolonizuje korporacje i wejdzie z nimi w ideologiczną symbiozę.
Hollywood nas do tego przygotowało
Chodzi o „Człowieka Demolkę” z 1993 roku. Włoski reżyser Marco Brambilla, który ostatecznie w Hollywood kariery nie zrobił, nie mógł w najśmielszych snach przewidzieć, jak szybko jego wizja się ziści.
Akcja filmu rozpoczyna się w 1996 roku w Los Angeles. Miasto zatopione w przestępczości, podobnie jak w dystopijnych klasykach „Ucieczka z Nowego Jorku” i „Ucieczka z Los Angeles” Johna Carpentera, jest terroryzowane przez coraz brutalniejsze grupy. Największe przerażenia budzi Simon Phoenix (Wesley Snipes), którego potrafi złapać tylko łamiący zasady gliniarz-twardziel John Spartan (Sylvester Stallone). Podczas aresztowania obaj demolują ulice. Simon zostaje skazany na dożywotnie zamrożenie. Spartan, ponieważ dopuścił do śmierci zakładników, też dostaje karę hibernacji.
Jest rok 2032 i Phoenix zostaje rozmrożony, jak się potem okazuje, przez rządzącą wszystkim korporację kierowaną przez dr. Raymona Cocteau (Nigel Hawthorne). Wymyślił on państwo bez przestępczości. San Angeles (połączenie Los Angeles, San Diego i Santa Barbara) staje się megalopolis, gdzie panuje rzekoma idylla. Nie ma przestępczości, nie wolno przeklinać i jest nakaz zdrowego odżywania się. Wszyscy są wegetarianami i seks uprawiają tylko wirtualnie w obawie przed wirusami i bakteriami. Panuje polityczna poprawność. Maczyzm jest potępiony. Tradycyjne role męskie i żeńskie są przejawem starego, faszystowskiego porządku.
Phoenix zostaje rozmrożony by rozprawić się z podziemnym państwem kierowanym przez Edgara Friendlego (Dennis Leary). Jest to libertariańska społeczność sprzeciwiająca się zakazom Nowego Wspaniałego Świata, gdzie tak naprawdę rządzi korupcja i korporacje (jedyną monopolistyczną restauracją jest Taco Bell). Policja widząc spustoszenie, jakie robi rozmrożony „dzikus” Phoenix, doprowadza do przebudzenia Spartana. Tylko dzikus z dawnego świata może złapać innego dzikusa.
„Człowiek demolka” w latach 90-tych wydawał się być kolejnym z serii filmów akcji, wówczas mega gwiazdy, Sylvestra Stallone. Niczym więcej. Dziś stał się dziełem proroczym. Gdy przebudzony Spartan pierwszy raz przeklina, zostaje upomniany przez maszynę: „Dostajesz mandat za pogwałcenie moralnych zasad komunikowania się” – słyszy. Czyż dziś poprawności polityczna i cenzura w mediach społecznościowych nie jest tym samym? Jest. Tylko zamiast mandatu dostajemy bana.
Świat sprzed rewolucji dr. Cocteau jest przedstawiany w najczarniejszych barwach. W muzeum można zobaczyć jego wypaczony obraz (patrz: dzisiejsze przepisywanie historii), a prawdę o potępionym świecie można uzyskać tylko przez niezależne źródła. Tak zdobyła wiedzę o nim zafascynowana Spartanem, grana przez Sandrę Bullock policjantka o nazwisku – a jakże! – Huxley.
Prezydentem USA w „Człowieku Demolce” zostaje gwiazdor Arnold Schwarzenegger, co wówczas było żartem Stallone z przyjaciela i wspólnika z Planet Hollywood. Żart nabrał innej wymowy, gdy kilka lat potem „Arnie” naprawdę został dwukrotnym gubernatorem Kalifornii. Mimo wielkiej popularności, prezydentem zostać nie miał szans, bo urodził się poza terytorium Stanów Zjednoczonych. Amerykańskim prezydentem został natomiast 23 lata po premierze filmu gwiazdor telewizyjny Donald Trump. A rządy korporacji, poprawności politycznej i lewicowej agendy – to wszystko ziściło się na naszych oczach.
Android i klasowy porządek świata
Zanim pojawił się „Człowiek demolka”, Hollywood pokazało inne elementy korporacyjnej władzy, które dziś są niebezpiecznie namacalne.
W „Zielonej pożywce” (1973) Richarda Fleischera świat w 2022 roku jest przeludniony. Panuje głód. Korporacja Soylent kontroluje połowę światowego pożywienia i decyduje o jego redystrybucji. Charlton Heston jako detektyw odkrywa, że ekologiczne zielone jedzenie jest robione nie z ziaren i soi, ale z ludzkich ciał. Na wszystko patrzą zaś elity zamieszkujące najdroższe apartamenty. To 1% najbogatszych ludzi świata. Gdzie w tym wszystkim politycy, mający dbać o dobro wyborcy? Są dawno kupieni.
W „Syndykacie zbrodni” (1974) Alana J. Pakuli korporacja Parallax prała mózgi tych którzy mieli eliminować polityków. Pakula nakręcił w latach 70. Zeszłego wieku kręcił filmy („Kłute”, „Wszyscy ludzie prezydenta”) mające pokazać bankructwo Ameryki, zatapianej przez wojnę w Wietnamie i aferę Watergate. To znamienne, że w jego optyce najgroźniejsze okazały się jednak bogate korporacje, będące poza kontrolą państwa.
Na przełomie lat 70. i 80. na ekrany wszedł „Obcy” Ridleya Scotta, gdzie korporacja Weyland-Yutani wysyła na pewną śmierć kosmonautów ze statku Nostromo. Załoga jest kontrolowana przez androida, tak jak my jesteśmy kontrolowani przez system Android w naszych smartfonach. Prywatna korporacja The Tyrell Corporation wyprodukowała też replikantów w „Łowcy androidów” tego samego Ridleya Scotta. U Scotta (w sequelach „Obcego” już mniej) ważny był też wątek klasowy. Pierwsi ginęli w „Obcym” pracownicy fizyczni. Ciekawe czy najbogatszy obecnie człowiek świata, Elon Musk, będzie w prywatnych statkach kosmicznych kierować się innymi wytycznymi?
Dystopijne opowieści filmowe straszyły nas też rzeczywistością, w której korporacje mają prywatne armie. Dziś coraz silniejsza jest armia najemników Blackwater, która nabrała wielkiego doświadczenia podczas wojny w Iraku, gdzie walczyło blisko 900 żołnierzy tej prywatnej organizacji militarnej. 90% przychodu zarówno Blackwater, jak i innych podobnych armii pochodzi z kontraktów z rządem USA. Na razie. Dodajmy do tego „zapewniającą bezpieczeństwo” firmę G4S, czyli międzynarodowy odpowiednik Blackwater, z zatrudnionymi prawie 600 tysiącami osób w 125 krajach.
W „RoboCopie” (1987) Paula Verhoevena międzynarodowa korporacja Omni Consumer zarządzała mediami, policją i podróżami kosmicznymi. Miała chrapkę na więcej, więc zaczęła prywatyzować miasta. Wizja powstała u schyłku rządów Ronalda Reagana, którego polityka ułatwiła wielkim korporacjom rozwinięcie skrzydeł w złotej dla USA erze lat 90. XX wieku. Był to czas po politycznym pokonaniu bloku Sowietów, na horyzoncie nie było nowego wroga, a neokonserwatywni myśliciele, pod rękę z liberałami, wieszczyli koniec historii. W takiej idylli spokojnie rozwijano siłę internetu.
W obu „Terminatorach” (1984-1992) korporacja Skynet produkuje maszyny na tyle inteligentne, że przejmują kontrolę nad światem zarządzanym dotąd przez ludzi. Dodajmy do tego lekową korporację Umbrella z serii „Resident Evil”, która zresztą istnieje naprawdę, choć nie jest (chyba?) tak krwiożerczą, jak ta w grach i serii filmów z Milią Jovovich.
Wymienione filmy to tylko najważniejsze tytuły o sile korporacji. Nie wymieniłem nawet seriali z wątkiem korporacyjnym.
Nie zapominajmy, że Hollywood jest integralną częścią dzisiejszego korporacyjnego świata. Do wielkiej piątki z BigTech dołączył Netflix, który również za pomocą algorytmów i silnej ideologicznej agendy formatuje swoich odbiorców. Niemniej jednak to Hollywood w swojej historii wysyłało nam najsilniejsze przestrogi przed światem, którego narodzin jesteśmy świadkami. On ma już nas w garści, skoro udaje mu się „zbanować” nawet prezydenta USA.
Tego akurat kino nie przewidziało. Chociaż w „Kandydacie” (2004) Jonathana Demme’a (remaku filmu Johna Frankenheimera z 1962 roku) wielka korporacja wyprała mózg weteranowi wojny w Zatoce Perskiej i wsadziła go na stanowisko wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. „Będziesz pierwszym w historii wiceprezydentem USA w pełni sterowanym przez prywatną firmę”– słyszy od liberalnego senatora.
W oryginalnym filmie zamiast korporacji wrogiem byli chińscy komuniści. Cóż, obie wersje są aktualne i między nimi niewielka różnica.
Ilustracja © Carolco Pictures, Inc / Archiwum ITP²
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz