Genua jako symbol czyli co to jest kompromitacja polityczna
Starsi pamiętają, a dla młodszych może to być pewnym zaskoczeniem – nie można się skompromitować współpracując z komunistami. Tylko nam biednym frajerom tak się zdaje, albowiem żyjemy projekcjami wyświetlanymi w bardzo prowincjonalnym kinie. I nawet kiedy jasno widzimy, że żadna dekomunizacja przejść w naszym kraju nie może, łudzimy się, że to tylko chwilowe.
Kiedy człowiek zagłębi się w historię Włoch, przed i po II wojnie światowej przestaje się dziwić takim rzeczom. Choć dalej nie jest w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że w dwie dekady po jakichś, mocno hipotetycznych wydarzeniach, rozegranych na zapleczu sceny politycznej, degraduje się trwale, polityków prawicy. A o tym możemy przeczytać w wiki, pod hasłem Operacja Gladio. Andreotti i Cossiga, musieli publicznie przyznać się do tego, że tolerowali podwójną strukturę wywiadu, wziąć na siebie odpowiedzialność za zamachy, które organizował „nie wiadomo kto”, a potem podać się do dymisji. Opisy zaś tych zdarzeń, z którymi mamy do czynienia w sieci spreparowane są tak, jakby to oficerowie włoskiego wywiadu byli gestapowcami, a prezydenci USA nowymi wcielaniami Hitlera.
Mnie to, na przykład, dziwi. Podobnie jak dziwi mnie, że wszystko co podejrzane i dwuznaczne rozpoczynało się w Genui i jej okolicach. Tam schwytano pod koniec wojny amerykańskiego poetę nazwiskiem Ezra Pound, w mojej ocenie ciężko zaburzonego wariata, albo osobę powiązaną ze służbami i wysłaną do Italii celowo, żeby robić jakiś podkład pod przyszłe wydarzenia. Przyszli protektorzy organizacji faszystowskich w Italii, Amerykanie, trzymali tego Ezrę przez 25 dni w otwartej klatce, tak żeby każdy mógł popatrzeć sobie na zdrajcę, albo rzucić w niego zgniłym pomidorem. A czym ten człowiek zawinił? No, udzielał głosu faszystowskim rozgłośniom i tam wypowiadał się niepochlebnie na temat Żydów. Kiedy go z klatki wypuszczono, trafił do wariatkowa, a potem pogodził się z Żydami i pożywszy jeszcze lat parę, grzecznie odłożył łyżkę.
Pan Mussolini został zlikwidowany przez komunistów, a wiki pisze, że CIA utworzyła tajną strukturę, po to, by nie dopuścić ich do władzy. No, ja myślę, że jeśli CIA tworzy tajną strukturę, żeby nie dopuścić kogoś do władzy, to o dopuszczaniu nie może być już mowy. Można mówić tylko o zaniedbaniach organizacji, która od dawna ma władzę i rządzi krajem półjawnie. Jeśli Amerykanie nie chcą kogoś dopuścić do władzy, to nie organizują struktur tajnych, bo po co? Takie struktury tworzy się, kiedy przeciwnik ma już władzę.
Ujawnienie operacji Gladio to jest komedia prawdziwa. Do demaskacji doszło na początku lat dziewięćdziesiątych kiedy to sędzia Felice Casson (ur. W 1953), grzebiąc w materiałach śledztwa z roku 1972, dotyczącego zamachu, w którym zginęło 3 karabinierów, doszukał się, że materiał wybuchowy użyty w akcji, pochodził z zasobów wojskowych, przekazanych niejawnej organizacji. I to – jak pisze wiki – stało się podstawą do afery, która wyprowadziła na ulicę tłumy lewicowo zorientowanych Włochów, oburzonych, że trzydzieści lat wcześniej przepadła rzadka bardzo okazja zbudowania w ich kraju obozu pracy, zarządzanego zdalnie z Moskwy. Ja to może powtórzę, bo nie wierzę w to co tam piszą. Oto urodzony w 1953 roku prawnik, w cztery dekady po swoich narodzinach i w dwie po wydarzeniu, w sprawie którego prowadzi dochodzenie, odkrywa, pewne nieprawidłowości. Dotyczą one materiału wybuchowego pozyskanego nielegalnie z koszar, który zniszczył samochód i zabił trzech karabinierów. Jak mniemam zachowały się tylko resztki tego materiału, ale to wystarczyło, by przeprowadzić śledztwo po dwudziestu latach. Winnych schwytano i okazało się, że są oni powiązani z organizacjami neofaszystowskimi. Kieruje zaś nimi Gladio, które zostało stworzone na wypadek komunistycznej okupacji Włoch. To niezwykłe. Tajna organizacja, oczekująca na najgorsze i dobrze uzbrojona, wręcza paczkę z C4 grupce świrów, którzy wysadzają w powietrze samochód i zabijają policjantów. Główny sprawca przyznał się do winy i odsiaduje dziś wyrok dożywocia.
Wiki podaje, że organizacja Gladio istniała od lat pięćdziesiątych. No, ale zamachy w Italii rozpoczęły się dopiero w końcu lat sześćdziesiątych. To oznacza, że przez półtorej dekady, Gladio siedziało cicho, a jego członkowie byli dobrze zakonspirowani. W końcu lat sześćdziesiątych, kiedy to prężnie rozwija się radziecki program kosmiczny, a Gagarin ląduje gdzieś w kazachskim stepie, faszyści organizują zamach, którego celem jest bank rolny w Mediolanie. Ginie 17 osób. Odpowiedź komunistów jest znacząca. W Genui, co nie jest bez znaczenia, powstaje Organizacja 22 października. Jej szefem jest pan Rossi, mający wszystkie cechy zająca wypuszczonego w pole, dla zbadania, które psy puszczą się za nim kłusem. Wiki pisze, że zamierzenia pana Rossiego i jego kolegów były więcej niż szlachetne. Wcale nie chcieli oni zabijać bombami ludzi, mieli zamiar jedynie odpowiedzieć na prawicowy terror, który zaczynał szerzyć się w Italii, ale nie czyniąc nikomu krzywdy, a jedynie demonstracyjnie wysadzając w powietrze obiekty o charakterze symbolicznym. Pan Rossi zaczął od ataku na konsulat amerykański w Genui, potem porwał Sergio Gladolę, syna zamożnego przemysłowca, a następnie próbował wysadzić rafinerię. Tak się jednak złożyło, że cały symboliczny wymiar jego akcji, tak silnie podkreślany przez redaktorów z wiki, został przykryty zabójstwem policjanta Alessandro Florisa. Mario Rossi, działacz komunistyczny został za to skazany na dożywocie. Myślicie pewnie, że siedzi? A skąd! Wyszedł z więzienia w 2004. Siedzi tylko zamachowiec prawicowy, a w zasadzie nie wiadomo jaki, bo zamach roku 1972, który był konsekwencją komunistycznych zamachów Organizacji 22 października, wygląda na próbę wywabienia z ukrycia oficerów Gladio. To się nie udało, ale za to, po kilku skuchach takich jak te, przedsięwzięte przez dzielnego pana Rossi z Genui, udało się stworzyć organizację o nazwie Czerwone Brygady. Aż dziwne, że nikt nie oskarża CIA o jej powstanie. Organizacja ta porwała w roku 1978 byłego chadeckiego premiera Aldo Moro, następnie zaś zażądała by rząd wypuścił z więzienia przetrzymywanych tam komunistów, w tym również pana Rossi, zamachowca symbolistę z Organizacji 22 października. Rząd nie posłuchał i pan Moro został zamordowany. Pamiętam, jak o tych wydarzeniach opowiadał w telewizji Zygmunt Broniarek.
Genua wydaje się być w tym wszystkim o tyle istotna, że stanowi zawsze poligon, na którym dokonywane są próby działań, które następnie – po przeskalowaniu – determinują życie i politykę całej Italii.
Rzecz jasna uważam opis lat ołowiu i operacji Gladio podany w wiki za całkowicie fałszywy. Sprawy zaś – jak sądzę – miały się inaczej. Rzekome prawicowe zamachy, służyły temu, by wywabić z ukrycia oficerów Gladio, o których czerwoni wiedzieli z całą pewnością. To się nie udało, dlatego stworzono organizacje zajmujące się czerwonym terrorem i nigdy nie zdecydowano się na jawną okupację kraju, połączoną z represjami, a mogło do tego łatwo dojść. Zabójstwo Moro było próbą skompromitowania polityków chadecji i pokazania, że uginają się oni przed słusznym gniewem ludu. No, ale się nie ugięli, Moro został zabity, a kolejnym posunięciem CIA i Amerykanów była sztama z Watykanem, skoro z rządem włoskim się nie udało i wybór Karola Wojtyły na papieża. No, ale tamci o niczym nie zapomnieli, stąd owo cudowne śledztwo w sprawie Gladio z początku lat dziewięćdziesiątych i fala demonstracji, które zorganizowali komuniści, by pokazać jak bardzo byli przez cały okres powojenny gnębieni przez kryptofaszystów. Naprawdę warto o tym poczytać, bo nie wiadomo, jak relacje pomiędzy komunistami i faszystami będą wyglądać jutro na naszym terenie. Im dalej bowiem od upadku III Rzeszy, tym więcej kryptofaszystów wokoło.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/
Pierwszy raz zdarzyło się coś takiego
Zapowiadałem to już wielokrotnie, ale jeszcze raz powtórzę: nie będę realizował żadnych projektów poza własnymi i żadnych pomysłów poza własnymi. I niech każdy to dobrze zapamięta. Historia jest taka. Sześć albo siedem lat temu, kiedy jeszcze wymieniałem jakieś uwagi z bosonem, dogadaliśmy się, że on zapozna naszego kolegę Wacława, czyli magazyniera, z pewną XVI wieczną publikacją, która nadaje się znakomicie do zilustrowania naszych przemyśleń, rozsnuwanych najpierw na blogu coryllus.pl, a potem na portalu szkolanwigatorów.pl. Ja się na to zgodziłem sądząc, że mamy do czynienia z broszurowym jakimś tekstem, podobnym do dziennika Johna Dee. Wacław zadzwonił do mnie latem, któregoś dnia, kiedy byłem w Lubsku z małymi jeszcze dziećmi i powiedział, że chętnie będzie to dzieło tłumaczył. Dałem zielone światło. Było to, jak powiadam, ze sześć lat temu. Jak wiecie stosuję taką metodę, że każdy jest odpowiedzialny za siebie, a ja kontroluję tylko efekty pracy. Puszczałem mimo uszu różne uwagi, bo wydawało mi się, że co jak co, ale taka książka nie powinna stanowić problemu innego niż językowy i Wacek sobie z tym na pewno poradzi, może trochę później niż przypuszczaliśmy, ale na pewno. Półtora roku temu okazało się, że rzecz jest gotowa. Trzeba jednak było znaleźć korektora merytorycznego. Nie było to łatwe. Poprosiłem o zrobienie korekty Andrzeja Gliwę, ale on był zbyt zajęty. W końcu zajęła się tym prof. Anna Filipczak-Kocur z Opola. Umieściłem Wacka i jego tłumaczenie w programie konferencji, która, na szczęście jest od roku przesuwana, bo jest zaraza, a książki ciągle nie ma.
Do tej pory wszystko się udawało i nie było takiego dzieła, którego byśmy nie wydali. Graficy nigdy nie podnosili rąk do góry i wszystko zawsze szło gładko. Ja, przyzwyczajony do owej gładkości, nawet nie zajrzałem do tekstu, albowiem uznałem, że ludzie, którzy zdecydowali się dla mnie pracować podołają każdemu zadaniu. Przykład Andrzeja Gliwy nie dał mi do myślenia i wcale mnie nie zniechęcił, zwłaszcza, że korekta prof. Anny Kocur, choć trwała długo, stała się jednak faktem. Wczoraj jednak okazało się, że nie damy rady. Książka o której mówię to szpiegowski raport Johna Peytona, zatytułowany Relacja o państwie Polonia i prowincjach połączonych z tą koroną anno 1598. Jest to tak szczegółowy raport, o tak specyficznej nawigacji, że nie możemy go złożyć. Na pewno nie nastąpi to szybko. Peyton bowiem przygotował swoją pracę w taki sposób, by stanowiła kompendium wiedzy i problemach prawnych, politycznych i gospodarczych królestwa, a jednocześnie umożliwiała łatwe korzystanie z zawartych w niej informacji. Raport zbudowany jest tak, jak leksykon, ale hasła nie są ułożone alfabetycznie, ani nawet pogrupowane w zagadnienia jednego rodzaju. Peyton ułożył je według własnego klucza. Są one wyróżnione w tekście, do każdego jest dłuższy lub kilkulinijkowy opis, a do tego każde zaopatrzone jest w odnośnik na marginesie, żeby łatwo można było je odnaleźć. Tekst jest niesłychanie uszczegółowiony. To jest w zasadzie wydawnictwo typu wydawnictw oksfordzkich, nad którymi powinien pracować sztab ludzi. Przez 6 lat pracował nad tym Wacek, a ja głupi myślałem, że zrobimy to raz dwa i szybko wydamy.
Wczoraj Jarosław przesłał tekst Rafałowi i będą odbywać się jakieś konsultacje w sprawie jego podziału i złożenia. To są sprawy poza mną i ja mogę tylko powiedzieć, tak lub nie, a potem wydać jakieś dyspozycje dotyczące dalszych losów tej książki. Okładka jest już zapłacona i drukarnia czeka w pogotowiu. Niestety nie ma budżetu na sfinalizowanie tego projektu. Nie ma, albowiem są inne, równie drogie, także już gotowe do druku. Trochę się przeliczyłem. Proponuję więc, żeby każdy kto chce mieć Peytona w swojej bibliotece, wpłacił 100 zł lub więcej na poniższe konto, według uznania. Jak ktoś nie chce Peytona, a może mnie wspomóc mniejszą kwotą, także będę za nią wdzięczny, ale książki mu nie wyślę. Koszt tego projektu, na który składa się czas i praca tłumacza, koszt drukarni, korekty technicznej i merytorycznej, składu, który jest bardzo wielkim wyzwaniem, jest za duży.
41 1140 2004 0000 3202 7656 6218
Jak uzbieram wymaganą kwotę, dam znać i zamknę zbiórkę. Tak, jak to już wcześniej bywało. Nie chciałbym się z tego projektu wycofywać, bo kosztował on magazyniera mnóstwo pracy. Dla mnie jednak jest nauczką, żeby nie podejmować pochopnie decyzji i nie godzić się na przygotowywanie do druku książek, które ktoś reklamuje, bo wydaje mu się, że są łatwe do zrobienia. Zarzucamy tę praktykę. Ja oczywiście wiem, że będą takie podejścia, albowiem za miesiąc dwa, ja znów stracę czujność, ale postaram się jednak przez najbliższe lata nie uwikłać w projekty, na które wyższe uczelnie i instytuty badawcze pobierają wysokie granty.
Kłamstwo założycielskie czyli fundamenty wiedzy fikcyjnej
We wrześniu 1982, konkretnie trzydziestego dnia miesiąca, z pociągu który przyjechał do Mediolanu z Zurichu, wyniesiono ciało sześćdziesięcioośmioletniego mężczyzny. Zmarł on w czasie drogi, a przyczyna zgonu nie została dokładnie ustalona. Na dworcu mediolańskim nikt dokładnie nie orientował się kim był zmarły. Jego tożsamość jednak została wkrótce ujawniona. Był to sławny, znany wśród wszystkich, jak świat długi i szeroki, uczonych humanistów, profesor Horst Waldemar Janson, autor monumentalnego dzieła zatytułowanego po prostu Historia sztuki. Dzieło to uchodzi do dziś za najczęściej wznawiane kompendium wiedzy o sztuce. Podpisane zaś zostało inicjałami imion i nazwiskiem uczonego – H.W. Janson. W sieci można znaleźć informację, że wydano je, za życia autora, w łącznym nakładzie, czterech milionów egzemplarzy (niektórzy piszą, że dwóch), przetłumaczono zaś na czternaście języków. Czy tych milionów było dwa czy cztery, nie ma w sumie większego znaczenia, albowiem i jedna i druga liczba wskazuje, że urodzony w Petersburgu 1913 roku profesor uniwersytetu w Nowym Jorku, pół Łotysz pół Niemiec z rosyjskim paszportem, był człowiekiem bardzo zamożnym. Jego dzieło zaś stanowi wzorzec dla wszystkich opracowań na temat sztuki i w zasadzie nie podlegało ono krytyce aż do czasów najnowszych, kiedy to środowiska feministyczne wytknęły Jansonowi, post mortem, seksizm i mizoginizm, albowiem w swoim opracowaniu pominął artystki, wspominając jedynie artystów. Jak to dobrze, że nie pominął gejów, bo wywlekliby go dziś z grobu.
Dzieło profesora Jansona stoi u mnie na półce od lat i na palcach jednej ręki mogę policzyć te momenty, kiedy do niego zaglądałem. To nie jest wcale straszne, uważam, że to jak najbardziej naturalna reakcja, albowiem nie ma nic bardziej nudnego, nic bardziej fałszywego i pretensjonalnego, jak teksty dotyczące wielkiej sztuki i wielkich artystów. Nie wiem, jak to się stało, ale wczoraj coś mnie podkusiło i położyłem na kolanach ten opasły tom, a następnie odnalazłem wstęp do rozdziału poświęconego renesansowi. Przeczytałem dwa pierwsze akapity i zastygłem w bezruchu. Zacytuję je teraz, żebyście też mogli poczuć ten dreszcz.
Przy omawianiu okresu przejściowego pomiędzy klasyczną starożytnością a średniowieczem wskazaliśmy na istotny punkt zwrotny, jakim było pojawienie się rozdzielającego obydwie epoki islamu. Pomiędzy średniowieczem a renesansem podobna sytuacja nie miała miejsca, choć wieki XV i XVI były świadkami dalekosiężnych w swych skutkach wydarzeń, takich jak upadek Konstantynopola i podbój południowo-wschodniej Europy przez Turków, wyprawy odkrywcze, które doprowadziły do powstania zamorskich imperiów w Nowym Świecie, Afryce i Azji, a w następstwie – do rywalizacji Hiszpanii i Anglii jako głównych potęg kolonialnych, a także głęboki przełom reformacji i kontrreformacji. Żadnego z nich, mimo ogromnych konsekwencji, jakie za sobą pociągnęły, nie można jednak nazwać czynnikiem sprawczym nowej epoki, wystąpiły bowiem w czasie gdy renesans był już w pełnym rozkwicie.Nie wiem w zasadzie od czego zacząć. Może od tego, że nawet ludziom najbardziej bystrym zdarza się pomylić skutek z przyczyną. Jeśli chcielibyśmy oceniać profesora Jansona po tym fragmencie, musielibyśmy stwierdzić, że był idiotą. Zacznę od końca jego wywodu. Zanim doszło do rywalizacji Hiszpanii i Anglii na Atlantyku przez dwa stulecia toczyła się walka na śmierć i życie pomiędzy Hiszpanią a Turcją na Morzu Śródziemnym. Walka ta miała za tło przemiany w sztuce i kulturze zwane renesansem. Trudno doprawdy tego nie zauważyć, tak samo jak trudno nie zauważyć, że sułtan Mehmet został ogłoszony nowym Aleksandrem w czasie kiedy Florencja szczyciła się tym, że jest niczym nowe Ateny. Trudno nie zauważyć florenckich agentów na dworze sułtańskim, ani nie skojarzyć, że Węgry, które za pośrednictwem i na kredyt wzięty u Medyceuszy, implantowały u siebie kulturę renesansu, to znaczy zrujnowały się w imię idiotycznych celów, zostały następnie napadnięte i zniszczone przez potomka „nowego Aleksandra” czyli Sulejmana zwanego Wspaniałym. Zupełnie tak samo, jak Lorezno de Medici zwany il Magnifico. Wszystkie te zbieżności mało interesują profesora Jansona, podobnie jak Unia Florencka, albowiem uwydatniły się one już wtedy kiedy renesans istniał. Co to znaczy istniał? To znaczy, że drzwi do baptysterium florenckiego zostały już wykonane i Donatello, a także Nanni di Banco zdołali już wykonać swoje pierwsze projekty. Myśl, że owe projekty, których wykonanie trwało nieraz całe dekady, i które w morzu realizacji artystycznych Italii, stanowią jakieś drobne okruchy, zostały zaliczone do nurtu renesansowego post factum, „wbrew factum”, a także na zasadzie wskazywania prostackich bardzo podobieństw i różnic, nie postała w głowie mądrego profesora Jansona, albowiem on miał, w swoim dziele potwierdzić i utrwalić na kolejne pięć pokoleń, to co zostało przed nim napisane przez autorów takich jak Aby Warburg i Erwin Panofsky. Ci zaś byli kontynuatorami piśmiennictwa, które rozpoczął, w XVI wieku Vasari. Metoda ta polega z grubsza na tym, by uciec jak najdalej od okoliczności powstawania dzieł i uwikłań, w jakich żyli artyści, zająć się rzekomymi podobieństwami poszczególnych, nieraz bardzo od siebie w czasie i przestrzeni oddalonych obiektów, a także anegdotami z życia artystów, którzy jawić mają się nam, jako istoty ekscentryczne i wyalienowane. Nic się w tej kwestii nie zmieniło do dziś.
Popatrzmy teraz jak to wygląda w wykonaniu Horsta Waldemara Jansona.
Na przykładzie fragmentu tego dzieła – jednego z aniołów podtrzymujących mandorlę wokół Madonny możemy obserwować zadziwiające i gwałtowne zmiany, jakie w ciągu kilku lat nastąpiły w twórczości rzeźbiarza (Nanni do Banco). Stylem bowiem figura odbiega zarówno od stylu Quatro Coronati, jak i od gotyku międzynarodowego, przywodzi natomiast na myśl szybujące anioły Mistrza z Flemalle, zaliczanego do twórców późnego gotyku. Obaj artyści, niezależnie od siebie i w tym samym czasie , odkryli przekonujący sposób wyobrażenia aniołów w locie – obaj przyodziali je w zwiewne , obszerne szaty, o niespokojnych draperiach, sugerujących silny podmuch wiatru. Jednakże gdy sylwetka niderlandzkiego anioła gubi się w fałdach szaty, ciało anioła z płaskorzeźby Nanniego, zaokrągla się pod materią tak sugestywnie, iż odnosimy wrażenie, jakby postać ta wznosiła się dzięki własnej energii, miast poddawać się biernie prądowi powietrza, wzorem swego północnego odpowiednika.I tak jest przez całą książkę. Nanni do Banco nie miał pojęcia, że istnieje mistrz z Flemalle, był uczniem Donatella, żył krótko i miał poważne braki warsztatowe jeśli porównać go z jego mistrzem, ale „odkrył” i to w tym samym czasie, co jego kolega z Niderlandów, sposób malowania aniołów w locie. O zadziwiających i gwałtownych zmianach zachodzących w obszarze wymagającym takiej pracy jak rzeźba, nie chce mi się nawet wspominać.
Błogosławię Pana Boga za to, że zamiast na wykłady ze sztuki nowożytnej kierował moje kroki do lokalów z wyszynkiem, i będę go za to sławił do końca dni swoich. Kto wie, co by się ze mną stało gdybym marnował czas na tych wykładach.
Zainteresowałem się kim był ten Nanni do Banco, bo facet miał ciekawe nazwisko. Zajrzałem do Vasariego, który też stoi tu obok i do którego nie zaglądałem chyba nigdy. Napisane tam jest, że Nanni pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Informacja ta jednak opatrzona jest przypisem, który dołączył prof. Karol Estreicher, przygotowujący do druku dzieło Vasariego i tłumaczący je na polski, w przypisie tym zaś jest informacja, że to chyba jednak nieprawda, bo nie ma nigdzie potwierdzenia że facet nazwiskiem di Banco był zamożny. Ja wiem, że po włosku banco to ławka, nie musicie mi niczego tłumaczyć. Wiem także, że te wszystkie miło brzmiące w naszych uszach nazwiska sławnych mistrzów, to po prostu ksywy gangsterów wymuszających na klientach wielkie honoraria za swoje, nieraz bardzo problematyczne dzieła. Taki Sandro Botticelli, autor sławnego obrazu Narodziny Wenus, to po polsku Olek Beczułka.
Zacząłem przeglądać tego Vasariego i było tam jednak coś, co mnie zainteresowało. Donatello, nigdy nie umawiał się dokładnie co do wysokości honorarium. Potem dochodziło na tym tle do różnych scysji, które nie są przez badaczy zajętych sposobem malowania aniołów w locie, interpretowane w żaden sposób. I tak pokłócił się pewnego dnia Donatello z jakimś genueńskim kupcem, którego nazwiska Vasari nie wymienia. Zrobił dlań głowę nieznanego z imienia świętego, a zaprotegował go u owego kupca sam Kosma de Medici. Po ostrej kłótni o pieniądze, Donatello, zwalił głowę ze schodów, a ta się rozbiła. Kiedy mu proponowano, by za podwójną stawkę zrobił nową, odmówił. Później zaś pojechał pracować dla Wenecjan, wykonywał różne rzeczy w Padwie.
Proszę Państwa jeśli można napisać, że dwaj artyści oddzieleni od siebie tysiącem kilometrów i wielkimi górami jednocześnie „odkryli” sposób malowania aniołów w locie, to chyba mogę tu zasugerować, że ów nowy, rzekomo antyczny, sposób traktowania artystów, polegający na ich upodmiotowieniu, służył dewastacji budżetów przeznaczonych na sztukę i ponoszeniu cen do wysokości wcześniej nieznanej. To zaś było mechanizmem pozwalającym na rozwalanie budżetów całych państw, takich jak Węgry i Polska. Można też chyba napisać, że rodzina de Medici zajmowała się stręczeniem swoich mistrzów wszystkim wokoło, stanowili oni bowiem taki sam segment towarów eksportowych Florencji, jak wyroby tekstylne. Zostawmy na razie Donatella i Nanniego di Banco i spróbujmy znaleźć, w języku polskim, cokolwiek, co ułatwiłoby nam zrozumienie stosunków politycznych i gospodarczych w Italii XV i XVI wieku. Kiedy wpisujemy w wyszukiwarkę allegro słowa historia Florencji, czarodziejski ten mechanizm ujawnia przed nami niezliczone ilości przewodników po tym mieście i jedną, starą bardzo książczynę, zatytułowaną Życie codzienne we Florencji. Tyle, nic więcej nie ma. Kiedy w tą samą wyszukiwarkę wpiszemy słowa historia Mediolanu, ujrzymy wyłącznie przewodniki i jakieś nowelki pisane w latach pięćdziesiątych przez komunizujących, włoskich autorów. Nie ma nic więcej. Całe piśmiennictwo dotyczące Italii renesansu, czasów jej przemożnego wpływu na całą Europę, czasów upadku Węgier i tajemnych związków republik z „nowym Aleksandrem” jego dworem i jego następcami, obraca się wokół malowania aniołów w locie i draperii układających się na ciałach tych bezcielesnych ponoć istot. I niech mi kto powie, że rodzina de Medici to nie byli mistrzowie długofalowej propagandy.
Piśmiennictwo takie ma długą tradycję, a jego ciągła żywotność, wręcz potworna i nie dająca się niczym zwalczyć, opiera się na głębokich, chorobliwych frustracjach autorów. Oto fragment wznowionej niedawno pracy XIX wiecznego publicysty polskiego Juliana Klaczki.
Wczesną jesienią roku 1872 zwykło było zbierać się w willi hrabiny Albanii pod Florencją małe doborowe kółko gości, z którymi bez wstępów i ceremonii(senza complimenti, jak się mówi za Alpami) pozwolimy sobie zaznajomić czytelnika. Bywał tam więc nasamprzód książę Silvio z wielkiego domu Canteranich, który się chlubił tym, że dał chrześcijaństwu niejednego nawet papieża….Nie mogę. Chciałem cytować dalej, ale nie mogę, coś rośnie mi w gardle. Sami rozumiecie… Produktem współczesnym tej hucpy jest oczywiście Twardoch sączący latte na tarasie hotelu pod Florencją i podziwiający mgły snujące się między cyprysami. To jest nie do wytrzymania. I nie do zabicia. Nie można bowiem wytłumaczyć durniowi, że jest durniem. Tym mniej to jest możliwe, w im większej liczbie języków obcych dureń potrafi prawić komplementy. I nie chodzi bynajmniej o komplementy skierowane do pań, chodzi o komplementy skierowane do sponsorów, którzy nie mogą być przecież nikim innym, jak tylko współczesną wersją rodziny de Medici.
Powróćmy teraz do Donatella i jego ucznia nazwiskiem di Banco. Ten ostatni wyrzeźbił, jak twierdzi Janson, jedną z pierwszych rzeźb, które można nazwać renesansowymi – Quatro Coronati, tłumaczonych na polski, jako Czterej święci ukoronowani. To są czterej mężczyźni stojący w niszy, w kościele Or san Michele we Florencji. Nikt nie wie kim są, nazwa została im nadana na wyrost, żaden nie ma korony i nie jest podpisany, żaden też nie ma atrybutów chrześcijańskiego świętego. Nie wiemy więc, czy nie są to jacyś poganie, specjalnie umieszczeni w tym miejscu, by zmienić jego wymowę i charakter.
Vasari cytuje anegdotę następującą: Nanni skończył to dzieło, ale okazało się za wielkie i nie mógł tych świętych czy też rzekomych świętych ustawić we wnęce. Poprosił o to Donata. Ten, który był, jak można wnosić s opisu Vasariego, wielkim zgrywusem, zgodził się na to. Poprzycinał figurom ramiona i łokcie, poustawiał je tak, by wyglądali, jak gadający ze sobą znajomi i wepchnął do niszy. Janson jednak o tym nie pisze, ekscytując się ich monumentalnym charakterem, wykraczającym daleko poza ramy nakreślone przez średniowiecznych twórców.
Nikt nie wie kim jest sławny Zuccone, czyli Łysek. Facet bez włosów wyrzeźbiony przez Donatella. Vasari pisze, że to Giovanni di Barduccio Cherichini, o którym ani pół słowa nie można znaleźć. Estreicher i inni za nim poprawiają jednak Vasariego, albowiem wiedzą lepiej, nie wiadomo na jakiej podstawie, i piszą, że to wyobrażenie Hioba lub proroka Habakuka.
Najlepszy jest jednak opis stojącego w płytkiej niszy kościoła Or san Michele św. Jerzego, dłuta Donatella. Powściągana energia odbija się w oczach świętego, bacznie obserwującego horyzont w oczekiwaniu nieprzyjaciela. Rzeźba ta powstała kilka lat po ustawieniu w tym samym kościele, w podobnej niszy figury św. Marka wykonanej przez tegoż Donatella.
Oczywiście skojarzenie tych dwóch wizerunków z polityką Florencji wobec dwóch najważniejszych sojuszników republiki – Wenecji i Genui, z którymi rodzina de Medici wspólnie zwalczała Viscontich z Mediolanu, przekracza funkcje poznawcze prof. Jansona. Tak by się mogło zdawać, ale my też rozumiemy to i owo i wiemy, że Janson, a także inni historycy sztuki, choć en masse robią wrażenie idiotów, w rzeczywistości nimi nie są. Oni po prostu wykonują prace zlecone i biorą pieniądze za to, by odwracać naszą uwagę od spraw istotnych.
Powtórzę: nie ma po polsku ani pół słowa o historii Mediolanu i są jakieś strzępki istotnych informacji o historii Florencji. Wszystko to podawane jest w sosie z draperii i monumentalizmu nawiązującego do nigdy przez artystów florenckich nie widzianych dzieł starożytnych.
Tradycja prokurowania tych kłamstw, przeinaczeń i iluzji jest silniejsza niż wszystko. Dlatego, jak sądzę, trzeba będzie poświęcić kilka lat, na wydawanie numerów kwartalnika poświęconych wyłącznie sprawom włoskim.
Na razie mamy Genuę.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/
Reinterpretacja misji pana Jonesa w ZSRR
Bardzo często na tym blogu pojawia się określenie mimowolna demaskacja. Nie wiem czy do końca pasuje ono do filmu Agnieszki Holland zatytułowanego Mr. Jones, ale z całą pewnością wiem, że film ten jest demaskatorski. Nie wobec sowietów jednak, ale wobec Amerykanów i Niemców. Czy Agnieszka Holland o tym w ogóle wie? Przypuszczam, że nie wie, inaczej nie byłaby tak nieostrożna i nie zrealizowałaby obrazu opartego na takim wyrazistym scenariuszu.
Film był reklamowany jako opowieść o bohaterskim reporterze, który ujawnił przed światem czym jest komunizm i wskazał na Ukrainę, jako pierwszą jego ofiarę. Ten film wcale nie jest o tym. On opowiada skali działań politycznych. Mówi nam jak mała jest nasza planeta, a także, jak wielki zasięg i konsekwencje mają działania administracyjne podejmowane ze szczebla centralnego. Więcej – film ten wskazuje nam nawet gdzie jest ten szczebel centralny, nie w Moskwie bynajmniej, a także ujawnia przed nami tajne powiązania i kanały, którymi mocarstwa przekazują sobie istotne informacje. O tym wszystkim opowiada film Agnieszki Holland zatytułowany Mr. Jones, a najśmieszniejsze jest to, że dzieło to przemawia do nas wbrew intencji twórcy. To naprawdę niezwykłe. Wyszydzona tu wczoraj przeze mnie metoda opisu sztuki święci triumfy w XXI wieku, a wszystko przez to, że poziom wykształcenia reżyserów i wykształcenia w ogóle znacznie się ostatnimi czasu obniżył. Przystępuję teraz do opisu fabuły.
Pan Jones, który jest człowiekiem Lloyda George’a dostał bojowe zadanie. Ma przeprowadzić wywiad z Hitlerem i opowiedzieć o tym swoim spotkaniu z wodzem III Rzeszy kołom rządowym i biznesowym w Londynie. Musi to zrobić tak, by ludzie ci zrozumieli, że Niemcy są zagrożeniem dla Wielkiej Brytanii, a jednym krajem, który to zagrożenie może zniwelować jest ZSRR. Taki jest nowy kierunek polityki brytyjskiej i on został wyznaczony już wcześniej, zanim pan Jones zrobił wywiad z Hitlerem. Zaraz opowiem kiedy, ale teraz słowo o tym wywiadzie. Jones wsiadł z Hitlerem i Goebbelsem do samolotu i tam z nimi gadał. Ponieważ jednak wyglądał jak ilustracja młodzieńczych frustracji i niedojrzałości, biznesmeni i politycy brytyjscy zlekceważyli go i wyśmiali. Lloyd George zaś, uznał, że Jones się nie nadaje i zwolnił go z pracy dając mu na odchodne jakieś śmieszne referencje.
To widzimy w filmie. Teraz powiem czego nie widzimy. Jak tylko Jones opuścił siedzibę rządu, odnaleźli go niemieccy agenci, którzy widzieli, że jest naiwnym entuzjastą i mieli go na oku od momentu kiedy leciał w Hitlerem z jednym samolocie. Niemcy, jak chcą, potrafią być bardzo ujmujący. Wytłumaczyli panu Jonesowi, że ich sytuacja w ZSRR nie wygląda już różowo, że Stalin zamknął szkoły pilotów wojskowych i chce wydalić specjalistów Junkersa. Za to przyjął i otoczył opieką inżynierów z Metro Vickers, poddany jego królewskiej mości. Pan Jones, który też jest poddanym króla, ale podkreśla swoje walijskie pochodzenie i interesuje się sprawami polityki w wymiarze globalnym, na pewno rozumie, w jak trudnej sytuacji stanął niemiecki przemysł. Rozumie też, że coś z tym Stalinem jest nie tak.
– Budżet mu się nie bilansuje – woła Jones, uważający się za politycznego praktyka i szeroko uśmiecha się do niemieckiego dziennikarza, który przed nim siedzi.
– Właśnie – mówi tamten – coś mu się tam nie bilansuje, a my wiemy co i chętnie to panu pokażemy.
Jones zdziwił się.
– No tak – mówi niemiecki dziennikarz – mamy tam swojego człowieka to jest współpracownica pana Duranty…
– Tego co dostał Pulitzera? – woła Jones
– Właśnie – cieszy się niemiecki dziennikarz, że trafił na tak inteligentnego człowieka – pojedzie pan do Moskwy, załatwimy panu paszport, pojedzie pan pod pretekstem zrobienia wywiadu ze Stalinem. Potem zaś pokażemy panu coś ekstra.
Jones się oczywiście zgadza. Dzwoni do swojego kolegi w Moskwie – to już widzimy na filmie – a ten mówi mu, że jednak w tym Sojuzie coś jest nie tak. Niestety rozmowa zostaje przerwana. Ten kolega załatwił wcześniej Jonesowi widzenie z Hitlerem, a więc jest kimś bardzo istotnym.
Jones składa podanie o paszport u Michaliny Olszańskiej i ten paszport zostaje mu wręczony. Jedzie do ZSRR, a tam już czekają na niego pan Duranty, laureat nagrody Pulitzera, którą otrzymał za opis przemian w Sojuzie i jego asystentka.
Pan Jones dostał paszport na tydzień, ale okazuje się, że w hotelu Metropol ma miejsce tylko na dwa dni. Poza Metropolem zaś rozciąga się, jak wszyscy dobrze wiemy, pustynia kulturalna, po której grasują agenci NKWD i jakieś szczury. Pan Jones tego nie rozumie. Na samym zaś początku dowiaduje się, że jego kolega, ten co mu wywiad z Hitlerem załatwił, został zastrzelony przed Metropolem przez nieznanych sprawców.
Mr. Jones próbuje rozmawiać z panem Duranty, laureatem Pulitzera i poznaje jego asystentkę, która wskazali mu w Londynie Niemcy. Poznaje też inżynierów z Metro Vickers, którzy zastąpili w ZSRR inżynierów Junkersa. I niby coś rozumie, ale nie rozumie najważniejszego. Wielka Brytania, jako pierwsza na świecie uznała ZSRR, uznały ten kraj także Niemcy, ale nie uznały go Stany. I pan Duranty, jest w Moskwie właśnie po to, by wynegocjować owo uznanie. Amerykanie kładą na szalę publicity i mówią – słuchajcie parobasy, czerwona hołoto, bydło i wszarze….Jak otworzycie rynek dla naszego zboża, to was uznamy.
– Mamy to w dupie – odpowiada grzecznie towarzysz Stalin – kupujemy zboże w Kanadzie, a poza tym wyciskamy co się da z Ukrainy.
– Oj – mówi groźnie prezydent USA – bo opiszemy to co robicie na tej Ukrainie
– Gówno opiszecie, bo zaraz wam się elewatory zawalą od ciężaru ziarna, a jak się tam który pismak pojawi, to go skasujemy, jak tego Anglika pod Metropolem.
Stropił się towarzysz prezydent USA i zamyślił, zaciągnęło się niebo nad Białym Domem, a morze dziwnie posiniało i jakąś tęskność wdarła się niespodziewanie w serce towarzysza prezydenta.
– A może ten cały Duranty gra na dwa fronty? – pomyślał – to się nawet tak trochę rymuje – Duranty -fronty, ale nie po angielsku tylko po polsku…Ledwie myśl ta przemknęła przez jego głowę, a już pojawiła się tam inna.
– Czy ja zgłupiałem? – powiedział sam do siebie towarzysz prezydent – po co w o ogóle myślę o jakichś rymach w języku polskim?
I w tym momencie do gabinetu owalnego weszła Monika Levinsky.
– Okay – sapnął prezydent – już wiem dlaczego.
– Towarzyszu prezydencie – powiedziała grzecznie Monika – pan Hitler na linii
– Dawaj – zawołał towarzysz prezydent – po czym chwyciwszy słuchawkę zmarszczył brwi i kilka razy pociągnął nosem.
– Że jak? – upewniał się co chwilę towarzysz prezydent, który nie do końca rozumiał bawarską angielszczyznę wodza tysiącletniej Rzeszy – że kogo wyrzucili? Inżynierów junkersa? Co przyjęli? Jamników?! Jakich jamników?! Skupcie się Hitler, bo nie nadążam za wami, jesteście gorsi niż Wałęsa…! Aaaaa! Anglików przyjęli! W pampersach?! W jakich pampersach, co ty gadasz człowieku!
– Jezu – towarzysz prezydent na chwilę odstawił słuchawkę od ucha i patrząc dziwnie na Monikę powiedział z niedowierzaniem – mówi, że wyrzucili inżynierów Junkersa, a na ich miejsce przyjęli Anglików w pampersach! Dajesz wiarę?
– Panu Hitlerowi – Monika uśmiechnęła się lekko – chodzi zapewne o inżynierów Vickersa…
– He! – zawołał towarzysz prezydent – ty to masz kiepełe Monika, muszę cię awansować – i nie zwracając już uwagi na wrzeszczącą słuchawkę, którą oddał Monice wraz z całym aparatem zagłębił się w fotelu i zamyślił głęboko.
– Ten Hitler to jednak strateg – sapnął towarzysz prezydent – gość wie co robi. Londyn uznał Sowiety, podpisał z nimi kontrakt na dostawę kanadyjskiej pszenicy, a jednocześnie Sowieci podpisali kontrakt na dostawę pszenicy ukraińskiej do Niemiec. A my się za chwilę zadusimy tą naszą pszenicą. No i wyrzucili niemiecką technologię, a kupują brytyjską. No, a co z naszą?
– Kurwa – zaklął brzydko towarzysz prezydent – i po co ten Duranty dostał Pulitzera? Po co ich opisywał. Teraz Stalin wie, że nam zależy….Trzeba coś wymyślić, na szybko.
Tych scen oczywiście w filmie nie widzimy. Oglądamy za to przygody pana Jonesa, który dostaje od ucharakteryzowanego na Jerzego Andrzejewskiego Krzysztofa Pieczyńskiego, pozwolenie na wyjazd do miejscowości Stalino. Okazuje się przy okazji, że pan Jones, nie jest postacią przypadkową, bo przed rewolucją jego matka uczyła w tym Stalino angielskiego. Miejscowość nazywała się wówczas inaczej, a my możemy co najwyżej wyrazić zdziwienie, że takie praktyki, jak nauka angielskiego w carskiej Rosji, były rozpowszechnione. To nam podsuwa myśl, że być może operacja zwana Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową był przygotowywana wcześniej, że jej celem było zdewastowanie rynku rosyjskiego i doczepionego do niej rynku Europy środkowej, a następnie wpuszczenie na tę pustynię technologii i produktów zachodnich. Ziemia bowiem jest za mała, by wszyscy mogli na niej żyć szczęśliwie, ktoś musi być okradany, ktoś musi głodować, a wstępem do tych degradacji jest promocja fałszywych i zbrodniczych idei, które bardzo elegancko się prezentują w folii. W mniemaniu tym utwierdza nas jedna z postaci występujących w filmie, która jest tam, jak mawiają Rosjanie, ni pricziom. Postać ta to George Orwell.
Nasz bohater ma oczywiście cały czas opiekuna, który pilnuje, by ten nie zobaczył zbyt wiele. No, ale od czego tradycyjny walijski spryt? Jones kiwa agenta, który się upił i z luksusowej salonki przesiada się do nędznego pociągu, w którym jadą zagłodzone widma ludzkie. Ma przy sobie plecak, z którego wyciąga pomarańczę. Ta scena ostatecznie przekonała mnie, że Agnieszka Holland jest patentowaną idiotką i w ogóle nie rozumie o co chodzi w życiu, a także do tego, że dzieło sztuki może jednak żyć własnym życiem.
Jones nie zostaje zabity, jego rzeczy nie zostają rozdzielone pomiędzy głodnych ludzi, a ciało nie zostaje wyrzucone przez dziurę w podłodze wprost na tory. On kupuje zimowy płaszcz od współpasażera, za bochenek chleba, który miał w plecaku. Następnie zaś wysiada na pierwszej, lepszej stacyjce i fotografuje tę całą makabrę. Widzi głodujący ludzi, sieroty, trupy zbierane na sanie, sieroty, które posilają się ciałem zmarłego brata. Potem go łapią i odstawiają do Moskwy. Tam zaś okazuje się, że jamniki w pampersach, czyli „inżyniery od Vickersa” są już zapuszkowane. Pieczyński zaś ucharakteryzowany na socjalistycznego geja mówi – jak coś piśniesz zabijemy ich.
Niemiecka koleżanka Jonesa, która wcześniej okazywała mu pozory względów, broniąc się jednocześnie widowiskowo przed jego zalotami. Mówi mu, żeby uciekał i nic jednak nie pisał. Oznacza to, że towarzysz Stalin jednak się przejął, oznacza to też, że życie pana Jonesa jest więcej warte niż życie jamników w pampersach. Ciekawe czemu?
Pan Jones wyjeżdża do Londynu, gdzie Lloyd George mówi mu wiele przykrości. Okazało się bowiem, że Jones położył plan współpracy sowiecko-brytyjskiej występując nie wiadomo w czyim imieniu, a właściwie wiadomo, ale lepiej o tym nie mówić głośno. Kiedy bowiem był jeszcze w Moskwie, Monika Levinsky z polecenie towarzysza prezydenta zadzwoniła do Lloyda George’a i powiedziała
– On jest nasz ty stary capie, tylko mu coś zrób, a zobaczysz, co zostanie ujawnione.
Pan premier grzecznie posłuchał Moniki i wysłał Jonesa od Walii, gdzie miał on się zatrudnić w miejscowej gazecie.
Towarzysz prezydent zaś, dogadawszy szczegóły umowy z panem Hitlerem, udzielił mu różnych gwarancji i wyraził zgodę na jego militarny sojusz z ZSRR. Ponowny już jak wiemy, albowiem ten wcześniejszy zawarty został w Rapallo pod Genuą, a potwierdzony w Locarno. W zamian za to amerykańska pszenica pojechała na Ukrainę. Towarzyszowi Stalinowi obiecał towarzysz prezydent, że Duranty, zboczeniec i narkoman organizujący seks party w swoim moskiewskim mieszkaniu, dalej będzie pisał laurki o ZSRR,a rewelacje Jonesa nie zostaną ujawnione. Po czym zadzwonił do Wiliama Randolpha Hearsta.
Monika, słuchając, jak obaj panowie rozmawiają, uśmiechała się promiennie.
– To gdzie wy spędzacie te wakacje towarzyszu Hearst? – zapytał towarzysz prezydent – w Walii? No paczcie go! W tym samym miejscu, co tam ten sławny Jones mieszka? Ten co o nim córka starego Hollanda, film będzie chciała później zrobić? Co za zbieg okoliczności! Słuchajcie no Hearst…..!
W filmie widzimy rzecz jasna co innego. Wyrzucony przez służbę Hearsta Jones, podstępem wdziera się do jego letniej rezydencji znajdującej się w tym samym miasteczku, do którego został zesłany, relacjonuje mu o czym chce napisać, a wstrząśnięty magnat prasowy, który wierzy w demokrację, obiecuje mu publikację. Artykuł o głodzie na Ukrainie ukazuje się rzecz jasna. A na spotkaniu dziennikarzy z Jonesem pojawia się Orwell, który zastanawia się czy czasem Jones nie błądzi, bo może trzeba dać sowietom szansę. Wszystko to nakręcone jest po to, by młodzieżowy widz miał o czym myśleć i zastanawiał się nad wyższością demokracji oraz potwornością systemów totalitarnych.
Kiedy artykuł się ukazał, towarzysz Stalin kazał najpierw schwytać, zamknąć i wybatożyć Waltera Duranty. Kiedy jednak, w połowie batożenia, zorientował się, że pan Duranty jest szczęśliwy jak dziecko, puścił go wolno. Potem zadzwonił do towarzysza prezydenta, mając przed oczami rozłożone na biurku umowy na dostawę amerykańskiej pszenicy i amerykańskich technologii, nie czekając aż Monika odda słuchawkę zwierzchnikowi powiedział do mikrofonu dwa tylko słowa – nu pagadi – potem się rozłączył.
Demokracja była uratowana, rynek rolny także. Brytyjczycy, parszywi kolonialiści, zostali upokorzeni, Lloyd George musiał odejść, a pan Hitler dostał swoją szansę, albowiem podpisał z IBM stosowne umowy na dostawę sprzętu. Magazyny i doki w amerykańskich portach zaczęły się opróżniać.
Jones zaś postanowił pojechać do Mandżukuo. Nie rozumiał, że towarzysz Stalin ma tam swoich ludzi, którzy czekają nań z rewolwerami. Kiedy był w pociągu na Daleki Wschód, towarzysz prezydent zawołał Monikę do gabinetu owalnego.
– Monika! – krzyknął w głąb korytarza
– Słucham – odezwał się głos w oddali
– Cho no tu….a cygara wziąć nie zapomnij.
I o tym właśnie jest film Agnieszki Holland.
Brudne szklanki…
W sławnym i przez wielu lubianym programie publicystyczno naukowym, zatytułowanym Sonda, który telewizja komunistyczna emitowała jako dowód, że nie wszystko w mediach jest propagandą, Andrzej Kurek wypowiedział kiedyś takie zdanie: brudną wodą, brudną szmatą, można wymyć brudną szklankę do czysta. I to jest najszczersza prawda, a ja dziś myślę jeszcze, że tym właśnie się zajmujemy, nie mając do dyspozycji ani czystej wody, ani czystych szmat. Mamy za to nieprzytomną ilość brudnych szklanek, w których ktoś usiłuje podawać ludziom napoje. I ja dziś skreślę kilka słów o tych właśnie szklankach.
Dotarła do mnie wieść, że Wydawnictwo Literackie opublikowało właśnie, po raz kolejny, akademicki podręcznik autorstwa prof. Stanisława Szczura, na temat Polski piastowskiej. W sieci można napotkać entuzjastyczne recenzje tej książki, a ja się zastanawiam, jak to jest, że człowiek, który za życia został oskarżony o kradzież 90 średniowiecznych inkunabułów, uniknął upokarzającego wyroku, albowiem poszedł na współpracę z policją, uważany jest za wybitnego naukowca? I nikt do tej pory, a Szczur umarł w 2010, nie napisał jeszcze jakiegoś lepszego niż ten jego podręcznika do historii średniowiecznej Polski. Choćby z polecenia ministra, wszak mamy granty na takie projekty. W komentarzach zaś na twitterze pojawiają się głosy, że życie profesora Szczura, było niezwykłe. Ja myślę, życie każdego złodzieja jest niezwykłe, a życie złodzieja zabytkowych książek to jest, jak lubią mawiać młodzi publicyści, gotowy materiał na scenariusz filmowy. Ponieważ jestem znanym bardzo naiwniakiem, pomyślałem sobie wczoraj, że być może Stanisław Szczur kradł te książki, żeby opłacić drogie leczenie, albowiem zawinął się był z tego świata dość szybko, mając ledwie 55 lat. Jest to prawdopodobne, albowiem Stanisław Szczur, dostał za swoje niepiękne czyny ledwie wyrok w zawieszeniu, trzyletni do tego, a wszystko przebiegło w takim trybie, że poprosił on sąd o orzeczenie bez procesu. Następnie zaś poszedł na szeroko rozumianą współpracę i wskazał nawet krakowskiego antykwariusza, który te księgi odeń skupował. Jak słyszę wyrazy krakowski antykwariusz, to mam ochotę barykadować drzwi i ostrzyć siekierę. Nikt niestety nie ujawnił kim byli klienci owego antykwariusza i co się działo z księgami, które Szczur wynosił z bibliotek klasztornych. A to jest, w mojej ocenie, najciekawszy fragment ten sprawy. I zobaczcie jak to się niewiele zmieniło od XV wieku, kiedy Kosma Medyceusz kazał swoim ludziom przetrząsać klasztorne biblioteki, żeby wyciągać z nich antyczne teksty, a następnie kopiować je w wielkie ilości egzemplarzy.
Chcę teraz powrócić na chwilę do fragmentu, cytowanego tu już dzieła prof. Jansona. Oto on:
Przy omawianiu okresu przejściowego pomiędzy klasyczną starożytnością a średniowieczem wskazaliśmy na istotny punkt zwrotny, jakim było pojawienie się rozdzielającego obydwie epoki islamu. Pomiędzy średniowieczem a renesansem podobna sytuacja nie miała miejsca, choć wieki XV i XVI były świadkami dalekosiężnych w swych skutkach wydarzeń, takich jak upadek Konstantynopola i podbój południowo-wschodniej Europy przez Turków…Myślę, iż spokojnie możemy przyjąć założenie następujące: każda epoka w historii i kulturze oddzielona jest od następnej ingerencją obcej religii. Odbywa się to albo w takiej formule jak w VII wieku, czyli agresywnej, albo w takiej, jak w wieku XV, czyli podstępnej. Pozostaje pytanie po co w ogóle wydzielać jakieś epoki, skoro i tak wszystko sprowadza się do międzykulturowych konfrontacji, które są następnie ukrywane przez ludzi podobnych do profesora Szczura, czyli złodziei książek z tytułami?
Jak pewnie wiecie od rana trwa protest w tak zwanych niezależny mediach. Ogłosiły one ów protest, w związku z tym, że zły rząd, chce nałożyć podatki od reklam emitowanych w tych mediach. Ma to spowodować i degenerację i upadek, a także upadek cywilizacji, albowiem dziennikarze, marnie opłacani, nie będą już mogli prowadzić rzetelnych śledztw i pisać ciekawych tekstów. To jest jeszcze lepsze niż kradzież książek przez patentowanego profesora. Może odwróćmy tę sytuację i wskażmy, jakie to ważne śledztwa przeprowadzili ostatnio najlepiej opłacani pracownicy niezależnych mediów? Monika Olejnik na przykład? Albo Robert Mazurek? Co robią ci ludzie, poza tym, że budzą się rano i czytają co im tam na biurku położono? Od 30 lat media piszą to jedynie, co im podsuwają służby, a także zajmują się montowaniem politycznych i obyczajowych prowokacji na zlecenie i za pieniądze. Dziś zaś protestują, bo PiS zabierze im jakąś cząstkę dochodu z reklam. Jakie to szczęście, że nigdy nie zgodziłem się na zamieszczenia na SN i coryllus.pl żadnych tekstów reklamowych, a propozycji, szczególnie ostatnio, przychodziło sporo.
Nasz portal przeciwko podatkowi od reklam nie protestuje, nie mamy bowiem reklam, a utrzymujemy się przy życiu. Autorzy zaś nasi, potrafią sami z siebie przeprowadzić takie dziennikarskie śledztwo w dostępnych im zakresach, że żaden Onet temu nigdy nie dorówna. I oby tak zostało. Protesty zaś niemieckich i innych mediów w obronie wolności, to jest coś znacznie wykraczającego poza sposób pojmowania kultury i obyczaju, jakie pielęgnował za życia w swoim umyśle prof. Stanisław Szczur.
Według badań jakie CBOS przeprowadza wśród dorastającej młodzieży, mamy w ostatnim czasie wyraźną tendencję wskazującą na wzrost sympatii lewicowych. To jest wiadomość, która może zapowiadać odwrót trendów, a mam na myśli trendy nie tylko polityczne, ale także publicystyczne, kulturalne i w zasadzie każde. Nie wiem ile trzeba czasu, na to by politycy zorientowali się, że utrzymanie władzy na dłużej niż dekadę nie zależy od 500+, ani od deklaracji i praw dotyczących aborcji. Zależy od ukształtowania młodzieży. I tu powrócę do wyśmiewanego tylekroć sloganu – jak trafić do młodzieży? Od ponad 100 lat lewica wie, jak trafić do młodzieży – poprzez instynkty. Prawica zaś, jedyne co może zrobić w takiej sytuacji, to podłożyć się elegancko za pomocą kilku ustaw, które mają raz na zawsze unormować kwestie rudymentarne. Może też składać młodzieży obietnice, które nigdy i w żadnym zakresie nie zostaną spełnione. Tak jak to było widoczne na samym początku rządów Dobrej zmiany, kiedy Rachoń ogłosił werbunek samorodnych talentów do pracy dziennikarskiej.
Efekty walki o kwestie rudymentarne są, za każdym razem, odwrotne od zamierzonych. I teraz nie będzie inaczej. Ludziom bowiem nie da się wyjaśnić, że maszerując po ulicach z tabliczkami zabazgranymi dziwnym hasłami nie walczą z niczym i z nikim a tylko łażą. Nie da się też wyjaśnić ustawodawcom, że haki na takich jak oni i ich pomysły, wynaleziono już za rządów Józefa w Egipcie, tylko, że nikt ich o tym nie poinformował.
Nic wobec tego nie zostaje ustalone na zawsze poza jednym – wzmocnieniem dźwigni do wywalania rządów, która zaczyna pracować z precyzją gilotyny. I odsunięciem na dalszy plan wszystkich kwestii, poza tymi najważniejszymi, które – powtórzę – także nie zostaną rozwiązane po naszej myśli. Dadzą za to ludziom uwielbiającym podniecać się w stadzie, mnóstwo okazji do wspólnego wznoszenia okrzyków. Nieważne – za czy przeciw. Czy mnie to cokolwiek obchodzi? Coraz mniej. Nie chcę rządów lewicy, ale z drugiej strony, wiem, że kiedy czerwoni zwyciężą, jak zwykle z powodu aborcji, ani Kurski, ani Sakiewicz nie utrzymają się przy swoich mediach. Poza tym będą musieli płacić podatki od reklam. No, a my się utrzymamy. Jeśli tak się stanie, rządy lewicy powinny być dla nas czasem wielkiej prosperity. Dekada, to nie jest długo, wbrew pozorom, za 10 lat do władzy znów wróci posiwiały Morawiecki, a ludzie będą go witać jak zbawcę.
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz