WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Ocykan męczennicy prywatni i publiczni: nowy, wspaniały świat o człowiekach niewinnych, bo naród wybrany nie skolonizuje Księżyca, bo nie ma tam komu pożyczać na procent

Męczennicy prywatni i publiczni


      Afera szczepionkowa zatacza w naszym nieszczęśliwym kraju coraz szersze kręgi, bo okazało się, że w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym poza kolejką zaszczepiło się znacznie więcej szczęśliwców, niż tylko 18 celebrytów z panią Krystyną Jandą na czele. Ujawnienie tej sprawy mogło być elementem kampanii propagandowej, za czym przemawiałaby okoliczność, że wciągu niespełna tygodnia liczba obywateli przekonanych do szczepionki gwałtownie wzrosła. Jeśli tedy afera została zainicjowana przez pierwszorzędnych fachowców, to muszą oni dość dobrze znać mentalność naszego społeczeństwa. Ale nie tylko naszego, bo właśnie okazało się, że we Włoszech wybuchła taka sama afera, tyle, że na znacznie większą skalę. Wszystko by się zgadzało, bo skoro koncerny farmaceutyczne działają w skali globalnej, to i kampanie propagandowe też muszą wszędzie przebiegać według podobnego schematu. Tymczasem pan Niedzielski, zarządzający epidemią jako minister zdrowia, sroży się niebywale i domaga dymisji, ale wiele wskazuje na to, że wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Na taki radosny finał wskazywałaby sprawa amantadyny, która jest znanym od lat lekiem stosowanym w chorobie Parkinsona. Pan dr Włodzimierz Bodnar, pulmonolog z Przemyśla zauważył, że działa ona hamująco również na zbrodniczego koronawirusa, dzięki czemu pacjenci, którym ją zaaplikowano, przychodzili do siebie już po 2-3 dniach kuracji i to bez żadnych powikłań. Wyleczonych zostało w ten sposób kilkuset pacjentów, a dzięki mediom sprawa stała się głośna. Jednak biurokracja, administrująca ochroną zdrowia w naszym nieszczęśliwym kraju, przyjęła tę wiadomość lodowato, a kiedy pod naciskiem opinii publicznej zmuszona była się ugiąć, to skierowała amantadynę do „badań”. Czy ugrzęźnie tam ona na długie miesiące, aż do oficjalnego zakończenia epidemii – tego wykluczyć nie można, bo po co tu jakaś amantadyna, która w dodatku jest tania, podczas gdy szczepionki nawet nie wiadomo ile właściwie kosztowały, mimo iż poseł Korwin-Mikke na komisji zdrowia próbował się tego od pana ministra Niedzielskiego dowiedzieć. Co więcej, szczepienia trzeba będzie powtórzyć po dwóch latach, a najlepiej by było, gdyby obywatele „wyszczepiali się” każdego roku.

      Tymczasem rząd zatacza się od ściany do ściany, bo z jednej strony ogłosił, iż najmłodsi uczniowie, z klas od pierwszej do trzeciej już 18 stycznia wrócą do szkół, ale za to narodowa kwarantanna zostanie przedłużona do końca stycznia, a nie jest to oczywiście ostatnie słowo. Na takie dictum górale, którzy nie mogą w swoich hotelach przyjmować gości, zawrzeli oburzeniem i zapowiedzieli akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa w postaci otwarcia od 18 stycznia hoteli, pensjonatów i restauracji jak gdyby nigdy nic, a jest bardzo prawdopodobne, że ich ślady pójdą inni drobni przedsiębiorcy z branż zagrożonych bankructwem. Rząd ogłosił, że gminom podgórskim przekaże miliard złotych na walkę ze skutkami własnych zarządzeń, ale zbuntowani górale najwyraźniej tę hojność zlekceważyli. W tej sytuacji grupa posłów z obozu rządowego zapowiedziała ustawę rozszerzającą uprawnienia policji kosztem uprawnień obywateli. Chodzi o to, że dotychczas obywatel może odmówić przyjęcia mandatu karnego, a wtedy sprawa trafia do niezawisłego sądu. Zmiana ma polegać na tym, że obywatel utraci prawo do odmowy przyjęcia mandatu, więc będzie musiał karę zapłacić i dopiero potem mozolnie dochodzić sprawiedliwości przed niezawisłym sądem. Skutek zależy od tego, czy niezawisły sąd będzie prorządowy, czy też opozycyjny. Niezawisły sąd prorządowy nie tylko przyklepie ale może jeszcze dołożyć do kary, podczas gdy niezawisły sąd opozycyjny może skarżącego się obywatela od kary uwolnić. Niestety nigdy nie można mieć pewności, czy niezawisły sąd jest taki, czy taki. Takie rzeczy mogą, a właściwie powinni wiedzieć adwokaci i radcowie prawni, których w takiej sytuacji trzeba będzie zaangażować – oczywiście nie za darmo. Wszyscy zatem mogą być zadowoleni, oczywiście z wyjątkiem obywateli ukaranych, którzy tak czy owak będą musieli zapłacić. Ale walka o praworządność – a w naszym nieszczęśliwym kraju od 2017 roku toczy się nieubłagana walka o praworządność - bez ofiar obejść się nie może, to chyba jasne. Nie wiadomo jednak, czy dojdzie do przeforsowania tej ustawy, bo pobożny wicepremier Jarosław Gowin zapowiedział, że jego Porozumienie jej nie poprze. Jeśli tedy nie poprze jej również obóz zdrady i zaprzaństwa, to projekt zostanie odrzucony, bo uszczuplona w ten sposób koalicja rządowa nie będzie miała większości.

      Tymczasem w naszym nieszczęśliwym kraju rośnie biały orszak męczenników reżymu. Pan prof. Simon doznaje męczeństwa w związku ze swoją nader radykalną postawą w sprawie zwalczania koronawirusa, a ściślej – w sprawie egzekwowania wobec obywateli tak zwanej „świadomej dyscypliny”. Męczeństwo to, polegające podobno na pogróżkach i krytyce w mediach społecznościowych osładza mu pewnie okoliczność, że od koncernu Pfizer, którego szczepionkami obywatele się faszerują, dostawał jakieś „granty” - ale pozostali męczennicy nie mają na osłodę nic poza poczuciem moralnej wyższości. Mam tu na myśli Wdowę Narodową, to znaczy – panią Magdalenę Adamowiczową, która już w lutym będzie musiała stawić się przed niezawisłym sądem, bo Prokuratura Krajowa zarzuca jej „zatajenie” dochodów na 300 i 200 tysięcy złotych. Na szczęście sprawa liczy sobie ponad 100 tomów akt, a poza tym trzeba będzie przesłuchać ponad 120 świadków, bo może być trudne w okresie szalejącej epidemii. Tymczasem termin przedawnienia tych oskarżeń mija 31 grudnia 2022 i 31 grudnia 2023 roku. W tej sytuacji, jeśli tylko wszyscy się postarają, to męczeństwo może zakończyć się wesołym oberkiem, zwłaszcza gdyby się okazało, że niezawisły sąd jest opozycyjny, co w słynącym z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym zdarza się podobno bardzo często. Bardziej skomplikowane wydaje się męczeństwo pana sędziego Igora Tulei, który właśnie dostał był wezwanie do prokuratury na przesłuchanie pod zarzutem ujawnienia informacji ze śledztwa w sprawie głosowania nad ustawą budżetową w Sali Kolumnowej Sejmu podczas ciamajdanu, jaki z inspiracji Naszej Złotej Pani obóz zdrady i zaprzaństwa rozpoczął 16 grudnia 2016 roku. Sprawę komplikuje jednak fakt, że nie wiadomo, czy pan sędzia Tuleya ma immunitet, czy nie. Nie tylko my tego nie wiemy, ale wygląda na to, że nie wie tego również pan sędzia. Pozbawiła go immunitetu Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, której pan sędzia Tuleya jednak nie uważa za sąd, tylko coś bliżej nieokreślonego. Powiada tedy, że „coś” pozbawiło go immunitetu. Czy jednak „coś” może skutecznie pozbawić immunitetu niezawisłego sędziego, czy też może tego dokonać jedynie uprawniony organ państwowy? Najwyraźniej pan sędzia Tuleya sam nie jest do końca pewny, jak to właściwie jest z tym całym immunitetem: czy go ma, czy też go nie ma - w związku z czym prezentuje gotowość męczeństwa, jeśli do prokuratury się nie zgłosi. Oczywiście to męczeństwo, jeśli nawet do niego dojdzie, nie będzie trwało w nieskończoność i też może zakończyć się wesołym oberkiem, bo przecież po niechby nawet najdłuższym przesłuchiwaniu w prokuraturze, pan sędzia będzie musiał stanąć przed niezawisłym sądem i jeśli trafi na właściwy, to nie tylko zostanie oczyszczony z wszelkich zarzutów, jakby wykąpał się w hyzopie, ale uznany za Męczennika w Służbie Praworządności, za co niechybnie czeka go nagroda. Na taką możliwość wskazują porozlepiane po Warszawie plakaty nawołujące, by panu sędziemu Igorowi Tulei przywrócić możność orzekania. Najwyraźniej nie jest osamotniony, tylko z pewnością cieszy się poparciem wpływowych protektorów, którzy walkę o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju umieścili na czele listy swoim politycznych priorytetów.



Nowy, wspaniały świat


      Taki tytuł nosi słynna książka Aldousa Huxleya, która – podobnie, jak “Rok 1984” Jerzego Orwella, kreśli przerażający obraz przyszłości. To znaczy – był to obraz przyszłości jeszcze w latach 30-tych, bo teraz przynajmniej niektóre wynalazki opisane w obydwu książkach, stały się rzeczywistością. Na przykład Orwell opisuje działalność Ministerstwa Prawdy, które zajmuje się kreowaniem histdorii – ale wstecz. Niewątpliwie inspirowała go sowiecka praktyka; znana jest fotografia, na której Mikołaj Jeżow przechadza się w towarzystwie Józefa Stalina i – bodajże – Wieńczysława Mołotowa. Kiedy jednak Jeżow, kiedy już zrobił swoje, został rozstrzelany, na tej fotografii Józef Stalin nadal się przechadza – ale już tylko z Mołotowem. Wprawdzie – jak zauważyła w 1989 roku pani Joanna Szczepkowska – że komunizm właśnie “upadł”, to on nie tylko nie upadł, ale ma się całkiem dobrze. Znakomitą ilustracją, że orwellowskie Ministerstwo Prawdy nadal działa, jak gdyby nigdy nic, jest usunięcie z elektronicznych archiwalnych numerów “Gazety Wyborczej” pewnej publikacji. Oto relacjonując posiedzenie Knesetu, na którym zapadła decyzja o włączeniu do izraelskiego terytorium państwowego jakichś resztek Jerozolimy, redakcyjny Judenrat opatrzył tę relację krzyczącym tytułem: “Jerozolima nasza!” Ponieważ ten spontaniczny wybuch uczuć narodowych w gronie redakcyjnego Judenratu został zauważony, m.in. przeze mnie i z tego powodu nazwałem “Gazetę Wyborczą” żydowską gazetą dla Polaków, tamtejsze Ministerstwo Prawdy nie tylko wycofało tę publikację z elektronicznego archiwum, ale nawet lansowało pogląd, jakoby takiej publikacji nigdy nie było.

      W “Nowym wspaniałym świecie” to znaczy – “Republice Świata” – obowiązuje zasada identyczności; wszyscy są tacy sami, również pod względem wyglądu, co osiąga się między innymi dzięki klonowaniu. Ci identyczni osobnicy nie mają specjalnych potrzeb, a to dzięki systematycznemu obniżaniu ich umysłowego poziomu, czemu sprzyja również “soma”, czyli rodzaj narkotyku, od którego wszyscy są uzależnieni. Jak nietrudno zauważyć, to idealne społeczeństwo “Republiki Świata” zostało zbudowane dzięki unicestwieniu ludzkiej indywidualności. Czy jednak “Republika Świata” jest tylko rodzajem samograja, nastawionego na nieustanne reprodukowanie się, czy też przyświeca temu jeszcze jakiś cel ukryty? W nakręconym przez Krzysztofa Zanussiego filmie “Kontrakt” występuje partyjny buc grany przez Janusza Gajosa, który w pewnym momencie powiada: demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować!

      Jak pamiętamy, w epoce Edwarda Gierka, do którego wzdycha nawet Naczelnik Państwa, forsowana była zasada jedności moralno-politycznej narodu. Chodziło o to, by jeśli nawet “tu i ówdzie” występowały jakieś różnice, to miały one charakter drugorzędny wobec socjalizmu, na który wszyscy się zgadzali. Ta zasada znajdowała odbicie również w retoryce Edwarda Gierka, który swoje przemówienia kierował do “partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących”, a złośliwcy dodawali, że nawet do “żywych i umarłych”. Wspominam epokę Edwarda Gierka nie bez powodu. Otóż najpierw stworzona została iluzja dobrobytu – oczywiście wedle stawu grobla, to znaczy, prosta jak na garbatego – ale długo to nie trwało, bo w miarę światowej ekspansji sowieckiego imperium i konieczności spłacania zaciągniętych na Zachodzie pożyczek, rząd musiał sprzedawać wszystko, co tylko można było sprzedać za granicę. Kiedy zatem wprowadzone zostały kartki – najpierw na cukier, a potem stopniowo już na wszystko – pojawiła się nowa alternatywa żywnościowa. Okazało się bowiem, że wokół Antarktydy są ogromne ilości kryla, małego skorupiaka, którym żywią się wieloryby. Na ten południowy ocean wyruszyły więc trawlery i wkrótce pojawiły się publikacje zachwalające “smakołyki z kryla”, Wprawdzie w latach 70-tych pojawili się już ekologowie, ale jeszcze nie uzyskali takiego znaczenia, jak dzisiaj, toteż “smakołyki z kryla” jakoś nie znajdowały szerszego uznania i obywatele starali się odżywiać po staremu – oczywiście na ile pozwalały kartkowe przydziały na “woł-ciel z kością”. Wprawdzie przodująca w ekstrawagancji nowojorska socjeta, kierując się snobizmem, próbowała już zjadać mrówki i gąsienice – co uwiecznił w swoim filmie “Mondo cane” włoski reżyser Jacopetti – ale to był wyjątek potwierdzający regułę.

      Od tamtej pory nieubłagany postęp uczynił wielki krok do przodu, w związku z czym zmieniła się hierarchia priorytetów. Obok równości, rozumianej jako identyczność – również mężczyzn i kobiet, bo wobec gwałtownie rosnącej liczby płci dotychczasowe podziały tracą wszelki sens – na czoło wysunęła się “ochrona planety” – oczywiście przed ludźmi, bo inne gatunki planecie nie zagrażają. To znaczy – oczywiście zagrażają, jakże by inaczej, bo emitują tak zwane “gazy cieplarniane” – ale na ich usprawiedliwienie trzeba dodać, że nie ze złośliwości, tylko ze względu na żywnościowe potrzeby gatunku ludzkiego, który przywykł do odżywiania się ich mięsem. Jeśli zatem chcemy dogodzić “planecie”, to nie ma rady; trzeba gatunkowi ludzkiemu narzucić rozmaite ograniczenia – również w dziedzinie żywnościowej. Alternatywą jest bowiem redukcja globalnej populacji do najwyżej miliarda osobników – żeby jednak było komu pożyczać pieniądze na wysoki procent. Zatem stajemy przed wyborem – albo zmienimy nawyki żywnościowe, albo pójdziemy do gazu, z którego wszyscy powstaliśmy.

      Toteż Europejski Urząd do spraw Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) właśnie zatwierdził pierwsze robaki, zalecane do spożywania przez ludzi. Chodzi o żółte larwy mącznika młynarka, które podobno są bardzo smaczne, chociaż oczywiście nie tak smaczne, jak móżdżek dinozaurów, który podobno był idealną zakąską do wódki – ale skoro chodzi o ratowanie planety, to nie ma co grymasić. Decyzja urzędu oznacza, że mącznika młynarka będzie można w Europie hodować, to znaczy – karmić go otrębami, płatkami kukurydzianymi, a także kartoflami, marchwią i jabłkami. W miarę likwidowania hodowli tradycyjnych zwierząt, hodowle mącznika młynarka będą zyskiwały coraz to większe znaczenie gospodarcze, a w miarę wzrostu podaży, trzeba będzie jakoś przekonać ludzi do zmiany tradycyjnych nawyków żywieniowych. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak pojawią się rozmaite przepisy na “smakołyki z mącznika”, podobnie jak w latach 70-tych na “smakołyki z kryla”, a kiedy już epidemia zbrodniczego koronawirusa zostanie odwołana, to w znacjonalizowanych zakładach zbiorowego żywienia już nic innego nie będzie “serwowane”, dzięki czemu i planeta zostanie uratowana i koszty utrzymania niewolników zostaną radykalnie obniżone. Czegóż chcieć więcej?



Ballada o człowiekach niewinnych


      A to ci dopiero zbieg okoliczności! Jeszcze nie ochłonęliśmy po emisji w rządowej telewizji filmu pana Latkowskiego o Amber Gold, a tu niezawisły Sąd Nawyższy właśnie uniewinnił pana Marcina “P.”, bohatera afery Amber Gold, w sprawie przestępstwa skarbowego. Nawisem mówiąc, w sprawie Amber Gold szykują się dalsze procesy, tzw. “odpryskowe”, bo na przykład pan red. Kamil Durczok odgraża się, że zaciągnie przed niezawisły sąd pana Latkowskiego. Miejmy nadzieję, że i ta sprawa zakończy się wesołym oberkiem, bo pan Latkowski, wprawdzie pokazał w swoim filmie kilka wstydliwych zakątków, ale – podobnie zresztą, jak sejmowa komisja śledcza pod przewodnictwem pani Małgorzaty Wassermann - starannie ominął sedno problemu.
Podobnie zachował się rogacz z anegdoty. Zastał żonę w stanie wskazującym na małżeńską zdradę, zawrzał więc gniewem i rozpoczął poszukiwanie gacha, po każdym otwarciu kolejnych drzwi wykrzykując: tu go nie ma! Wreszcie otworzył drzwi szafy, a tam stał gach, wprawdzie na golasa, ale z pistoletem w ręce. “I tu go nie ma!” - krzyknął struchlały mąż zatrzaskując drzwi szafy. Toteż zarówno z materiałów sejmowej komisji, jak i z filmu pana Latkowskiego dowiedzieliśmy się, że w sprawie Amber Goldu i Marcina “P.” gdańska prokuratura i słynące na całym świecie z niezawisłości tamtejsze sądy, zachowały się niezwykle taktownie, nie przeszkadzając mu w korzystaniu ze swobody działalności gospodarczej, a tak zwane “energiczne kroki” zostały podjęte dopiero, gdy pieniądze wyłudzone od naiwniaków zniknęły “w nieznanym kierunku”. Pan Latkowski odpowiedzialnością za ten stan rzeczy obarcza tamtejszy “układ”, ale to wyjaśnienie niewiele wyjaśnia. Nigdzie nie brakuje jegomościów, którzy pragnęliby stworzyć “układ”, ale nie zawsze im się udaje. A kiedy im się udaje? Tajemnica to wielka, więc spróbujmy z innej beczki.

      Kogo słuchają się niezawiśli sędziowie, surowi prokuratorzy, pryncypialni szefowie policji i ofiarni urzędnicy państwowi, żeby nie wspomnieć o samorządowych? Zacznijmy od niezawisłych sędziów, którzy teoretycznie nie słuchają nikogo, ale w tej sprawie zachowali się dokładnie tak samo, jak funkcjonariusze poddani dyscyplinie. Najwyraźniej musi być jakieś brakujące ogniwo, łączące tych wszystkich dygnitarzy. Same pieniądze nie wystarczą, bo pieniądze są wszędzie, ale nie wszędzie udaje się stworzyć “układ”. Zatem o możliwości stworzenia “układu” nie przesądzają pieniądze. W takim razie – co? W takim razie musi o tym przesądzać miejsce, do którego, pieniądze uzyskiwane dzięki “układowi” trafiają. Jeśli trafiają w odpowiednie miejsce, to “układ” nie tylko powstaje, ale i bez zarzutu funkcjonuje – jak np. w Gdańsku – a jeśli w odpowiednie miejsce nie trafiają, to “układ” albo w ogóle nie powstaje, a jeśli nawet jakimś cudem by powstał, to zaraz jest bez ceregieli likwidowany przez ofiarnych urzędników , pryncypialnych szefów policji, surowych prokuratorów i wreszcie – będące przedostatnim ogniwem długiego łańcucha pokarmowego - niezawisłe sądy. No dobrze – ale które miejsce jest odpowiednie?

      Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę odwołać się do mojej ulubionej teorii spiskowej. Wprawdzie teorie spiskowe są przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych surowo potępiane – chyba, że Rywin przyjdzie do Michnika - ale też od teorii, również tych spiskowych, nie powinniśmy wymagać zbyt wiele. Wystarczy, jeśli nie są one sprzeczne wewnętrznie i pozwalają wyjaśnić sprawy, w inny sposób niemożliwe do wyjaśnienia – jak na przykład sprawa Amber Gold. Ważnym tedy elementem mojej ulubionej teorii spiskowej jest spostrzeżenie, że stare kiejkuty, czyli wywiad wojskowy, który był najtwardszym jądrem systemu komunistycznego, zwłaszcza w jego fazie końcowej, nie tylko przeprowadził naszą sławną transformację ustrojową, ale również przeszedł ją w szyku zwartym, przyjmując nazwę Wojskowych Służb Informacyjnych. Tak, jak przedtem stare kiejkuty służyły komunie, tak odtąd zaczęły służyć demokracji – cokolwiek by przez to rozumieć. Ale w jaki sposób stare kiejkuty służyły i nadal służą demokracji? Consuetudo est altera natura – mawiali starożytni Rzymianie – co się wykłada, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. A do czego mogły się za komuny przyzwyczaić stare kiejkuty? A do tego, że werbowały sobie agenturę i obsadzając nią ważne miejsca w strukturach państwa, mogły sobie za parawanem “partii”, ręcznie nim sterować. Skoro tedy ta metoda okazała się tak skuteczna za komuny, to dlaczego by nie spróbować wykorzystać jej również w demokracji? Jak w filmie Krzysztofa Zanussiego “Kontrakt” zauważył partyjny buc grany przez Janusza Gajosa: “demokracja demokracją, ale ktoś przecież musi tym kierować!” Ale żeby kierować demokracją, trzeba mieć odpowiednie narzędzia. Skoro za komuny można było ręcznie sterować państwem za pośrednictwem agentury, to dlaczego nie można robić tego samego w demokracji? Oczywiście, że można, tylko trzeba zwerbowaną agenturę uplasować w odpowiednich miejscach. Zatem - tam, gdzie rozmaite pomysły przyjmują postać prawa – a więc – w konstytucyjnych organach państwa. Jeśli tak, to jakże możemy się dziwić, że polskie prawo nastawione jest na ochronę interesów złodziei, kosztem osób okradzionych? Dalej – tam, gdzie się kontroluje kluczowe segmenty gospodarki. Dalej – tam, gdzie decyduje się o śledztwach: komu zrywamy paznokcie, a ko mu nie. Tam, gdzie się wydaje wyroki - a więc w niezawisłych sądach i wreszcie tam, gdzie kształtuje się masowe nastroje, a więc w mediach, przemyśle rozrywkowym i środowiskach opiniotwórczych. I tak się właśnie stało, a stare kiejkuty, które już w “wolnej Polsce” funkcjonowały przez 16 lat, zanim nie zostały “rozwiązane”, to znaczy – zanim nie wypączkowały w Służbę Wywiadu Wojskowego i w Służbę Kontrwywiadu Wojskowego, nie mówiąc już o ABW, czy innych bezpieczniackich watahach, które mają prawo prowadzenia działalności “operacyjnej” a więc – werbowania agentury – nawerbowały konfidentów ile dusza zapragnie i w odpowiednich miejscach tę agenturę uplasowały. Ci ludzie, jeśli nawet zostaliby niezawisłymi sędziami, przecież pamiętają, komu zawdzięczają swoje wyniesienie, pozycję społeczną i materialną, więc są dyspozycyjni i gotowi na każde skinienie – albo żeby kogoś zniszczyć, albo żeby nikomu nie spadł włos z głowy.

      Jeśli zatem w przypadku Amber Gold pieniądze trafiały tam, gdzie powinny, to nic dziwnego, że “układ” funkcjonował jak w zegarku i nadal funkcjonuje – bo przecież trzeba zacierać ślady po wyprowadzonych pieniądzach naiwniaków, żeby żadna wścibska Schwein nie próbowała ich wytropić. Toteż w momencie, kiedy nie można było pozostawić spraw własnemu biegowi, pierwszorzędni fachowcy tak nimi pokierowali, że jedynymi winowajcami zostali małżonkowie “P.” Oni też wiedzą, że “kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem – celu swego dopnie” - to nic dziwnego, że niezawisły Sąd Najwyższy właśnie pana Marcina “P.” uniewinnił na razie z jednego zarzutu, ale tylko patrzeć, jak inne niezawisłe sądy też go pouniewinniają, a rządowa, albo któraś nierządna telewizja pokaże go na ekranie, żeby każdy obywatel mógł zobaczyć, jak wygląda człowiek niewinny.



Ocykan


      Dzisiaj panuje taki zamęt, że ludzie sami już nie wiedzą, w co powinni wierzyć, toteż miotają się to w jedną, to w drugą stronę, w zależności od tego w którą akurat ktoś ich popchnie. A ponieważ mamy nieustającą ofensywę propagandową ze strony zwolenników komunizmu, socjalizmu, albo w ostateczności – interwencjonizmu państwowego, to siłą rzeczy wielu ludzi tą propagandą nasiąka, a jak już nasiąknie, to żadna siła nie jest w stanie wybić im tego z głowy, chyba, że razem z mózgiem. Tak właśnie jest z wolnym rynkiem, w który większość ludzi nie tylko posłusznie nie wierzy, albo w dodatku reaguje bardzo emocjonalnie w przypadku, gdy ktoś próbuje ich na wolny rynek nawracać. Ta emocjonalna reakcja dowodzi, że nie chodzi tu o jakieś racjonalne przemyślenia, tylko właśnie o wiarę, w dodatku pozbawioną racjonalnych podstaw. Co prawda z postawą racjonalną też są problemy, bo racjonalizm nakazywałby raczej zjadać bliźniego swego, niż się dla niego poświęcać, ale racjonaliści przed takimi logicznymi wnioskami tchórzliwie się cofają i zaczynają opowiadać duby smalone – jak to bywa z filozofami. Taki na przykład prof. Tadeusz Kotarbiński, bardzo za komuny reklamowany jako filozof-prakseolog twierdził, że etyczne postępowanie dyktuje mu „serce” - co z punktu widzenia racjonalnego jest kompletną brednią. Cóż jednak miał mówić prof. Kotarbiński, skoro biegał za ateistę? Ci wszyscy ateiści najwyraźniej pasożytują na etyce chrześcijańskiej, bo na przykład u takich muzułmanów nie przeżyliby nawet tygodnia. Pasożytują - nie zdając sobie sprawy, że jeśli doprowadzą do zagłady cywilizacji łacińskiej, to również i na nich przyjdzie kryska, podobnie jak tasiemiec uzbrojony nie wie, że jeśli jego żywiciel umrze, to on zgnije razem z nim. Właśnie z tego powodu Janusz Szpotański w „Pleplutkach Teofoba Doro” dobrotliwie sobie z prof. Kotarbińskiego pokpiwał i na przykład we fraszce „Skutki podejrzliwości” pisał: „Na wieść, że Piotra dręczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: „Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu, byś zażył cyjankali dozę”. Tako rzekłszy z uśmiechem wręcza mu ampułkę, lecz Piotr mu nie dowierza, kładzie ją na półkę, potem przez roztargnienie wyrzuca ją w wodę. Tak i sobie nie ulżył i zatruł przyrodę.”

      W powieści „Kongres futurologiczny” Stanisław Lem pisze o kryptochemokracji; rozpuszczone w wodzie i rozpylone w powietrzu chemikalia, tak zwane „maskony” sprawiały, iż oszołomieni nimi ludzie brali podstawiony obraz świata za rzeczywisty, chociaż mogli na krótko powrócić do rzeczywistości przy pomocy tak zwanych „ocykanów”. Myślę tedy, że takim „ocykanem”, pozwalającym uwolnić się od propagandowych halucynacji, może być intelektualny eksperyment, który każdy człowiek może sobie na własną rękę przeprowadzić. Chodzi oczywiście o to, by uświadomił on sobie swój prawdziwy stosunek do wolnego rynku, którego istnienie albo w ogóle neguje, albo uważa go za coś złego, albo wreszcie – w najłagodniejszej postaci oszołomienia – twierdzi, że wolny rynek nie rozwiązuje „wszystkich problemów”. To ostatnie twierdzenie jest akurat prawdziwe, bo na przykład wolny rynek nie jest w stanie sprawić, by Dulcynea pokochała Don Kichota, jeśli na przykład wcześniej zakochała się w Sancho Pansie, albo żeby złodzieje przestali kraść, a politycy – kłamać. Wolny rynek nie rozwiązuje „wszystkich” problemów, a tylko gospodarcze. Dobrze jest o tym pamiętać i nie kierować pod jego adresem nieuzasadnionych oczekiwań.

      Przejdźmy jednak do eksperymentu, o którym wcześniej wspomniałem. Niech każdy sobie wyobrazi, że jest producentem wichajstrów. Jaką sytuację uważałby dla siebie za najlepszą – czy gdyby sam decydował o tym, ile tych wichajstrów wyprodukować i jakim kosztem, komu, w jakiej ilości, kiedy je sprzedać i po jakiej cenie – czy żeby o tym wszystkim decydował ktoś inny, kto w dodatku za swoje decyzje nie ponosi żadnej materialnej odpowiedzialności? Jestem pewien, że większość ludzi opowiedziałaby się za możliwością pierwszą. Skoro tak, to znaczy, że są zwolennikami wolnego rynku, chociaż, być może „bez swojej wiedzy i zgody”. W tej sytuacji masowy sprzeciw, albo przynajmniej powątpiewanie w wolny rynek dowodzi tylko niszczącej potęgi propagandy. I chociaż – jak wspomniałem - racjonalne myślenie też ma swoje ograniczenia, to akurat w tej sytuacji logika wystarczy, by każdemu przywrócić poczucie rzeczywistości.

      Tymczasem to, że sytuacja nie jest taka dobra, jak byśmy chcieli, nie jest skutkiem wolnego rynku, tylko albo jego braku, albo ograniczeń, na jakie napotyka. Nie mówię już o sytuacjach skrajnych, jak w Korei Północnej, gdzie żadnego wolnego rynku nie ma, ale o sytuacji u nas, gdzie mamy tylko jego pozory. Nawiasem mówiąc, prof. Bronisław Łagowski jeszcze za komuny twierdził, że komunizm nie może zwyciężyć na całym świecie, że przynajmniej jakieś jedno państwo musi pozostać normalne, żebyśmy wiedzieli, ile co naprawdę kosztuje. Tymczasem – jak zauważył Milton Friedman – interwencjonizm państwowy sprawia, że już na samym początku pozbawiamy się podstawowej informacji gospodarczej, to znaczy – ceny. Z tego właśnie bierze się tak zwana „ekonomika księżycowa” z jaką mieliśmy do czynienia za pierwszej komuny.

      W naszej sytuacji wolny rynek doznaje wielu ograniczeń, ale chciałbym wspomnieć o dwóch. Po pierwsze – korporacje, które dysponują ogromną siłą przebicia i usuwają ze swej drogi wszelką konkurencję. To akurat prawda, ale tę siłę przebicia czerpią nie tylko z faktycznego, ale najczęściej – również z ustanowionego monopolu, albo – jak to ma miejsce w Polsce – z fiskalnych przywilejów, udzielanych przez skorumpowanych urzędników pod pretekstem „przyciągania i wspierania zagranicznych inwestycji”. Poza tym, prawidłowe rozeznanie sytuacji rynkowej polega również na tym, by nie rzucać się pod korporacyjny walec, tylko szukać szczęścia tam, gdzie korporacji albo nie ma, albo nie jest konkurencyjna. Drugim graniczeniem wolnego rynku są różne formy reglamentacji. Nazywa się to „porządkowaniem” rynku, ale polega ono na tym, że urzędnicy niektórym obywatelom pozwalają np. zarabiać na obrocie paliwami płynnymi, a wszystkim pozostałym – nie. W Polsce już w dziesięć lat po wejściu w życie tak zwanej „ustawy Wilczka”, która znosiła reglamentację w większości gałęzi gospodarki, jej formy zostały przywrócone w ponad 200 obszarach działalności gospodarczej. Toteż jej beneficjenci starannie dbają, żebyśmy nie zażyli jakiegoś ocykanu.



Naród wybrany nie skolonizuje Księżyca, bo nie ma tam komu pożyczać na procent





Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytania widzów swojego kanału. Mówi, jak wychować dziecko w duchu tradycyjnych wartości (poleca przy tym książkę "Vademecum ojca" Janusza Korwina-Mikke), co z myśli Romana Dmowskiego jest nadal aktualne, kolonizacji Księżyca przez naród wybrany, zacierających się granicach między cechami męskimi i kobiecymi, a także o Suharto, Kościele Katolickim i papieżu Franciszku.




© Stanisław Michalkiewicz
14-17 stycznia 2021
www.MagnaPolonia.org / www.Michalkiewicz.pl / www.Prawy.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA






Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz