WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

O resztkach wolności, czym gwałt rytualny różni się od religijnego malarstwa, portugalska twarz niczego nie rozumie i po co jest turystyka?

Portugalska twarz Apolinarego Maszko


Jeśli miałbym orzekać do kogo jest bliżej Stachowi Połanieckiemu, przynajmniej temu z serialu Rybkowskiego, do Wokulskiego czy do Borowieckiego, wybrałbym tego ostatniego. Nie oznacza to jednak, że Sienkiewicz, pisząc Rodzinę Połanieckich, ustrzegł się wszystkich naiwności Prusa. Jeśli idzie o kwestie rozeznania w biznesach i gospodarce, Henryk wyprzedza Prusa o dziesięć długości, ale co do poczucia humoru i barwności postaci zostaje za nim w tyle niestety. Nie zmienia to faktu, że dobrze jest przypomnieć sobie i książkę i serial, choć ten został nakręcony nader małym kosztem, a do tego nie jest zrekonstruowany cyfrowo jak Lalka. Wygląda więc jak dzieła Kubricka kręcone w naturalnym świetle.

No więc sprawy mają się tak: Stach Połaniecki jest autentyczny jeśli idzie o biznes i realia gospodarcze schyłku XIX wieku, jest też bardziej autentyczny w relacjach rodzinnych, ale słabszy w społecznych. Filozofie Henryka, choć o wiele bardziej wzniosłe niż u Prusa, zalatują naftaliną. No, ale my się tu całe szczęście nimi zajmować nie będziemy. Co innego jest ważne. Serial Rodzina Połanieckich, a mniemam, że i powieść, odkrywa przed nami rąbek pewnej tajemnicy. Są nią – czego jestem pewien – relacje ziemiaństwa polskiego ze sztabami i intendenturą państw obcych, które to państwa chcą w Polsce tanio kupić zboże. Konkretnie zaś chodzi o Prusy i Szwecję. Nie wiem, czy ktoś to badał, ale ja jestem pewien, że Szwedzi utrzymywali bardzo bliskie stosunki z ziemiaństwem i nie chodzi mi tylko o Carla Gustawa Mannerheima, który był przecież oficerem rosyjskim. Już na samym początku serialu dostajemy jak obuchem w łeb informacją następującą – oficer szwedzkiej intendentury przyjechał do Lublina i chce kupić dwa miliony pudów żyta i owsa. Dwa miliony pudów to jest 32 tysiące ton. Jeśli ten oficer rzeczywiście przyjechał z takimi dyspozycjami, to grunt pod tę wizytę musiał być dobrze przygotowany. Bigiel zaś – wspólnik Połanieckiego – mówi: Stachu, jedź tam…Na co Stach – może rzeczywiście warto… Sprawa jednak umiera śmiercią naturalną, a my poznajemy bohaterów serialu, czyli neurotyka Bukackiego, Apolinarego Maszkę, który awansował od zera prawie do wziętego prawnika, obsługującego firmy takie, jak ta, którą prowadzą Połaniecki z Bigielem, a później starego profesora Waskowskiego, który ma dziwne predylekcje do dzieci płci męskiej. Ściąga je z ulicy i trzyma w swoim mieszkaniu karmiąc i ucząc, nie wiadomo dokładnie czego. Tego profesora gra Bronisław Pawlik, co podnosi bardzo walory serialu. No, ale wracajmy do spraw istotnych. Kwestia szwedzka nie wraca już na tapetę, ale przez dialogi poznajemy jakie są preferencje biznesowe Stacha. Jest on przede wszystkim z wykształcenia kolorystą. To jest miód na moje serce. Połaniecki to specjalista od barwienia tkanin, bo tym zajmuje się właśnie kolorysta, a nie snuciem wizji przy wódce i ogórkach. Chce mieć fabrykę, jak Borowiecki, ale nie zamierza brać na to kredytu. Zajmuje się pośrednictwem w operacjach finansowych i w tym pośrednictwie próbuje doskoczyć do szczebla najwyższego, czyli rządowego. Wiadomo bowiem, że żaden szwedzki oficer nie kupi w Lublinie dwóch milionów pudów zboża, bez wręczenia łapówki gubernatorowi. Myślę ponadto, że owe kontakty ziemian z intendenturą pruską, szwedzką, a pewnie też i austriacką, musiały bardzo irytować po pierwsze Żydów, którzy w Rodzinie Połanieckich prawie nie występują, po drugie wywiady francuski i brytyjski.

Stach sam o sobie mówi, że jest aferzystą. I to jest zapewne prawda, a my musimy jemu przyznać pierwszeństwo wśród biznesmenów rodzimego chowu, przed Wokulskim i Borowieckim. Stach Połaniecki jest bowiem jedynym człowiekiem w całej polskiej literaturze, który na pierwszym miejscu stawia bezpieczeństwo własne i rodziny. Nawet jak się zaczyna umizgać do żony swojego przyjaciela Apolinarego Maszki, robi to tak, żeby nikt nie mógł mu niczego zarzucić. To jest oczywiście okropne i z tego wszyscy recenzenci czynili od samego początku zarzuty, zarówno bohaterowi jak i autorowi. Henryk jak wiadomo nie miał łatwego życia z dziewczynami. Sam był dotknięty jakąś dysfunkcją, której nawet nie chce mi się tu omawiać. Kleił więc tych swoich bohaterów także po to, by byli dlań jakąś terapią. No, ale wracajmy do interesów. Połaniecki nie mógł niestety partycypować w tym kokosowym przedsięwzięciu jakim była sprzedać dwóch milionów pudów zboża do Szwecji. Kto inny to wziął, ale my się nie dowiadujemy kto. Na osłodę – dosłownie i w przenośni – Stach pośredniczył w sprzedaży 60 wagonów rafinady cukrowej z cukrowni w Hoffmanowie. To też był ładny grosz. Jak to sobie załatwił, nie wiemy. Jego priorytetem jest fabryka tekstylna, którą chce mieć bez kredytu. To jest ważne, bo taki Borowiecki nie miał wahań, żeby się o kredyt ubiegać, a do tego zachowywał się skrajnie nieodpowiedzialnie wdając się w romans z żoną żydowskiego przedsiębiorcy. Połaniecki nigdy by takiego głupstwa nie zrobił. Przed Połanieckim otwierają się następujące opcje. Najpierw mamy wizytę w Krzemieniu, gdzie Stach się zakochuje w Maryni, a pojechał tam tylko po to, by wydusić 20 tysięcy z hipoteki majątku. Jego wuj, którego Henryk, w końcu wielbiciel ziemiaństwa, przedstawił jako starego wariata, podsuwa mu interes. To nie jest zły interes, ale Stach go lekceważy.

Otóż w Krzemieniu jest kopalnia margla. Skała ta zaś służy do produkcji cementu. Cement używany jest do budowy, także budowy fabryk. To może być odpowiedzią, na palącą kwestię – dlaczego Połaniecki w ogóle dopuścił do tego, by Krzemień przeszedł w ręce Maszki? Nie sposób bowiem uwierzyć, by wiadomość o marglu puścił on mimo uszu, ot tak sobie,choć na to wygląda. Może Stach liczył na to, że Maszko zdewastuje majątek do szczętu, a on go odkupi potem po cenie niższej niż to co jego matka włożyła w hipotekę majątku? Nie wiem, ale obstawiam tę właśnie opcję.

Ani Połaniecki ani Bigiel nie spuszczają z oczu rynku zbożowego. Sprzedaż dwóch milionów pudów żyta i owsa dla szwedzkiej kawalerii, nie mogła przejść niezauważona. To zboże zniknęło z rynku, a my dowiadujemy się mimochodem, że Rosja próbowała w międzyczasie zakupić dodatkowe tony ziarna w Ameryce. Okazało się jednak, że tam jest kryzys i elewatory stoją puste. Połaniecki, który załatwia sto spraw na dzień, opiekuje się chorą Litką, gada z narkomanem Bukackim, tłumaczy Apolinaremu Maszko, żeby nie zachowywał się jak bałwan, domyśla się co nastąpi. Rząd, świadom tego, jak słabe będą zbiory, ogłosi klęskę głodu, ale będzie musiał uszanować kontrakty zawarte przed wejściem w życie dekretu. Namawia więc wspólnika, żeby za wszystko co mają, zakupili zboże gdzie się da. Bigiel się waha, bo ryzyko jest duże, ale w końcu ulega stanowczości Połanieckiego. Obaj ładują kapitał w zboże, a Stach w międzyczasie żeni się i wyjeżdża w podróż poślubną do Wenecji. I tu chciałbym wyraźnie podkreślić wyższość Stacha Połanieckiego nad Wokulskim i Borowieckim. To jest człowiek świadom swoich celów, ale także swoich ograniczeń. A do tego świadom ryzyka. On nie jedzie na wojnę, gdzie mogą go zastrzelić. Nie wdaje się w miłosne awantury nie mając pieniędzy na ubezpieczenie fabryki. On dobrze wie, co się stanie, kiedy generał-gubernator lubelski, skuszony wizją zarobku, wypuści z kraju dwa miliony pudów żyta, które powinno być wchłonięte przez rynek cesarstwa. Będzie katastrofa, którą ktoś zechce ukryć wszelkimi dostępnymi sposobami. I tak się rzeczywiście dzieje. Interesy Połanieckiego wyglądają w ten sposób, że siedząc w weneckim hotelu z widokiem na kościół Santa Maria della Salute, zamienia się on z właściciela 180 tysięcy rubli we właściciela 360 tysięcy rubli. Czego sobie i wszystkim Państwu życzę. A wszystko to bez jednego strzału, bez zawierania upokarzających znajomości i bez żadnych wybryków. Można? Można.

Następnie Stach Połaniecki przystępuje do realizacji planu, który ma dwa cele. Po pierwsze, uczyni zeń dziedzica tradycji i pana pełną gębą, po drugie przyniesie mu surowiec na budowę fabryki. Widząc, że Maszko, ma kłopoty z tym całym Krzemieniem, proponuje mu kupno dąbrowy, która się tam znajduje. Drewno, podobnie jak margiel, to ważny surowiec budowlany, szczególnie drewno dębowe. Maszko jest w kłopotach, bo jego żona, która miała być wyrazem i finałem wszystkich ambicji męża, okazała się nie dość, że biedna to jeszcze pretensjonalna i łapczywa. Stach kupuje więc najpierw dąbrowę, a potem cały Krzemień. Maszko zaś, który tak bardzo demonstracyjnie starał się osiągnąć pozycję i tak bardzo imponował wujowi Stacha, zostaje tam gdzie był – w kancelarii. Muszę przyznać, że jeśli idzie o żarty, to Prus jest lepszy od Henryka, ale jeden kawał się Sienkiewiczowi udał. Wujaszek, który spodziewa się, że Maszko oświadczy się Maryni, mówi, że rodzina jego przybyła z Włoch wraz z Boną i pisała się Masco. A sam Apolinary ma nawet charakterystyczną, włoską, nieco diaboliczną twarz. Na co Połaniecki, z kamienną zupełnie twarzą mówi – e, nie, Maszko ma twarz portugalską. Wszystko staje się jasne, nawet pojedynek, na który Maszko wyzywa niejakiego Gontowskiego, ziemianina, z sąsiedztwa, posiadającego majątek Jałbrzyków niedaleko Krzemienia.

Widzimy więc, że choć Henryk nie konstruuje postaci tak wyrazistych jak Bolesław Prus, jeśli idzie o realia bije go na głowę. Prus uważał, że wielki kapitał może się kryć za sklepem galanteryjnym na Krakowskim Przedmieściu, Reymont zaś, że nie można – wobec braku kredytu – zdobyć pieniędzy inaczej, jak przez informacje uzyskane od ryzykownej bardzo kochanki. Połaniecki zaś przychodzi rano do pracy, Bigiel podsuwa mu gazetę, a on tam czyta, że szwedzka intendentura interesuje się polskim zbożem. I to wystarcza, żeby w ciągu roku zdobyć majątek, żonę i darmowy materiał na budowę fabryki. I pomyśleć, że ten człowiek nie jest podsuwany młodzieży, jako wzór do naśladowania. Czy to nie dziwne?



Józio nigdy nie był matką i niczego nie rozumie!


Trochę się wczoraj jednak pomyliłem, ale o tym za chwilę. Zacznę od czegoś innego. Kogoś może dziwić, że ja podejmuję, w dodatku z takim uporem, kwestie dotyczące dawno zapomnianych, przeważnie nieczytanych książek, znajdujących się w spisie lektur szkolnych. Czynię to w dodatku uporczywie, całkiem serio przy tym, choć wymowa tych tekstów jest raczej rozrywkowa. Uważam, że to konieczne z kilku powodów. Co jakiś czas przez wszystkie portale przelatuje news o tym, że w Ameryce lub w Londynie zmarł ktoś, kogo powinniśmy znać. My nic nie wiemy o tej osobie, nie kojarzymy jej z niczym, ale okazuje się, że to ktoś, kogo śmierć warta jest odnotowania. Zastanawiam się dlaczego nasze śmierci nie mają być wobec tego warte odnotowania we wszystkich portalach i w ogóle nasze sprawy nie są na tyle istotne, by o nich mówić. Tak nie może być, podobnie jak nie może być tak, że kawałek choćby naszej uwagi odebrany zostaje nam na rzecz szaleństwa współczesnych gwiazd sceny czy filmu. A wszystko dlatego, że książki są nudne, przeszłość jest nudna i nie ma dziś żadnego znaczenia, a my sami jesteśmy tylko pretekstem do produkowania coraz słabszych i głupszych treści.

Piszę to wszystko, żeby przekonać czytelników, że jest dokładnie odwrotnie. To ci dziwni zmarli nie mają znaczenia, a jeszcze mniej mają go przygody naszej rodzimej czeredki, która tupiąc i wyjąc robi jakąś sztukę na estradzie. My zaś i nasze sprawy, dawniejsze i współczesne mają wartość i są istotne. No i w ogóle jest tak, że tu akurat, to my nadajemy wszystkiemu znaczenie. Ostatnią zaś rzeczą, na jaką mamy ochotę jest dopasowywanie się do trendów i gra w amerykańskie i brytyjskiej trupki.

Stach Połanieckie był jednak okropny. Dokończyłem wczoraj oglądanie serialu. Nie dość, że wdał się w romans z żoną Hipolita Apolinarego Maszko, to jeszcze przepłacił za Krzemień, tylko z tego powodu, żeby jakoś się sam przed sobą usprawiedliwić i dać zarobić Apolinaremu i jego żonie. To już zresztą miało średnie znaczenie, albowiem Maszko, ze względu na długi, musiał uciekać za granicę. To jest ciekawy wątek, albowiem wskazuje on, w powieści jest to chyba wyraźniejsze, że Stach jest wysokiej klasy intrygantem. Na jego usprawiedliwienie można rzec tyle, że jest też człowiekiem, od którego wszyscy czegoś chcą i on stara się, na ile może im to dać. Jak Maszko chce pożyczyć odeń pieniądze, całe 6 tysięcy rubli, Stach odmawia, ale potem idzie skruszony piechotą do domu kolegi i przeprasza, a potem wręcza pieniądze. Oczywiście czyni to także ze względu na swoje zauroczenie panią Maszko, ale mniejsza o to. Mam pewną intuicję, którą kiedyś potwierdzę albo nie, po przeczytaniu powieści. Henryk, a pewnie nie tylko on, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jak będzie wyglądała przyszłość i życie w niej. Opisał dwóch bohaterów, Stacha i Apolinarego, którzy reprezentują dwie skrajne tendencje. Połaniecki to strateg planujący wszystko w oparciu o fakty potwierdzone i pewne, które łączy błyskawicznie w całe ciągi przyczynowo skutkowe i nie ma znaczenia, czy chodzi o zboże wiezione do Szwecji, rafinadę cukrową, czy tiurniurę jakiejś pani. Jemu się to wszystko w głowie splata, a na końcu tej instalacji jest czerwony guzik, który Stach naciska, a potem lecą z tego banknoty. On w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że istnieją instytucje pożyczkowe, choć sam zajmuje się pośrednictwem i sam pożycza. Wystrzega się jednak przy tym banków i żydów, jest inwestorem, który ma oparcie w swojej klasie i Henryk zdecydowanie stawia na niego. Mówi – żyjcie tak jak Połaniecki, a będzie wam dobrze. Maszko jest jego przeciwieństwem, bo jest to człowiek, który zdecydowanie zrywa z tradycją i wierzy w tak zwaną nowoczesność. Maszko jest współczesny, to pracownik korporacji, ale bez korporacji. On ma zawód i dzięki niemu żyje, ale jest stale w długach, bo zawód nie wystarcza na realizację aspiracji. Przeciętny adwokat żyje skromnie, ale Maszko nie może żyć skromnie, bo chce za pomocą kredytu doskoczyć do klasy, która mu imponuje. Dlatego żeni się ze zubożałą arystokratką i dlatego zaciąga długi. Nie traci przy tym humoru i energii, ale wystawia sobie jak najgorsze świadectwo i staje się ciągle uciekającą zwierzyną. Henryk poprzez Maszkę mówi do nas – jak będziecie brali kredyty jest już po was, bo zawsze ktoś wam je wciśnie pod tym czy innym pretekstem. A do tego stracicie zaufanie osób najbliższych. Tak to wyglądało na przełomie XIX i XX wieku. My dzisiaj jesteśmy w stokroć gorszej sytuacji niż Maszko, bynajmniej nie dlatego, że zabrakło już zubożałych arystokratek, ale dlatego, że zawody, których się uczymy są, przepraszam Panie, gówno warte. Nie mają znaczenia po prostu. Ludzie czynni zawodowo nie pracują, ale realizują procedury i mają to robić tak, jakby pracowali na rampie w Auschwitz. No i wszyscy są zadłużeni. Połaniecki przegrał, a Maszko wygrał, ale nie zarobił na swoim sukcesie ani pół rubla. Jego satysfakcja zaś jest tak nędzna, że w ogóle wstyd o niej mówić.

Kłopot z Połanieckim jest taki, że sprawa wygląda na to iż to on wpędził Maszkę w długi ostateczne, a zrobił to poprzez swojego przyszłego teścia. Ów, opisany jako stary wariat, daje się uwieść gawędzie, że należeć mu się będzie spadek po zmarłej w Rzymie dalekiej krewnej. To jest interesujące, mam na myśli te śmierci w Italii i spadki, które po zmarłych zostają, bo w Wenecji umiera też Edward Bukacki, mecenas i kolekcjoner, z którym Połaniecki się przyjaźni. Nie wiemy co dzieje się z jego pieniędzmi, ale Bukacki przed śmiercią chce je przekazać Połanieckiemu. Niestety paraliż całego ciała uniemożliwia mu zmianę zapisów testamentowych. Potem umiera ta niby krewna starego Pławickiego, a otwarty testament okazuje się być dla pozostałej, dalekiej bardzo rodziny niekorzystny. Wszystko idzie na dobroczynność. Nie wiemy co to znaczy dobroczynności w ówczesnym świecie, ale skoro Maszko jest tak nowoczesny, jak to wykazałem wyżej, nie można wykluczyć istnienia wtedy jakichś Jurków Owsiaków czy innych zorganizowanych gangów, których przedstawiciele śledzą gasnących arystokratów. Stach wmawia Pławickiemu, że testament można oprotestować, choć wie, że to się nie uda. Uważa, że to świetny żart i tak to przedstawia swojej przyszłej żonie. Stary jednak traktuje te gawędy serio i do protestacji i wynajmuje jedynego adwokata, jakiego zna czyli Maszkę. To się kończy tragicznie dla Maszki, ale szczęśliwie dla Stacha. Maszko, po przegranym procesie musi uciekać, albowiem zainkasował a conto i nie może zwrócić tych sum. Stach zaś kupuje od Maszkowej Krzemień, podbijając nieco cenę i trochę przepłacając. W ten sposób wilk jest syty i wilk jest syty.

O tym, że sprawa gasnących bezpotomnie lub posiadających tylko jedno dziecko płci żeńskiej, arystokratów jest ważna można się przekonać na przykładzie pana Zawiłowskiego. To jest wielki magnat, który ma jedyną córkę, zdaje się nie specjalnie towarzyską i nie garnącą się do życia małżeńskiego. Ma też dalekiego krewnego, Ignacego, który jest poetą i kancelistą u Połanieckiego. Na spadek po nim liczą wszyscy, także dwie uwijające się za posagiem wariatki, które postanowiły usidlić tego Ignacego. On jest biedny ale ambitny i ma ojca w domu wariatów. Chodzi tam i coś temu ojcu tłumaczy, a on cały czas skręca papierosy i niewidzącym wzrokiem rozgląda się dookoła. Każdą zaś rozmowę z synem kończy wyrzutem – a tytoniu nie przyniosłeś! Ignacy ma jednak dalekiego krewnego, owego magnata właśnie, obdarzonego przez Opatrzność jedyną córką. Stąd obecność przy nim jakoś tam zamożnej, ale nie specjalnie, panny Castelli, która jest bękartem ze związku polskiej arystokratki i włoskiego awanturnika. Panna ta ma ciotkę, teoretyczną opiekunkę, a ciotka liczy na spadek po Zawiłowskim. Ma też panna przyjaciółkę graną przez Ewę Szykulską, a ta przyjaciółka ma męża Józia. Pan ten zawsze wzbudzał moją szczerą sympatię. Jest to człowiek prosty w obejściu i kryształowo uczciwy. Ma do tego pasję, którą jest sport i wykazuje się nadzwyczajną sprawnością jeśli idzie o jazdę konną i strzelanie. No, ale kłopot jest taki, że ta jego żona Aneta, ma amanta, niejakiego Kopowskiego i związek z tym amantem przykrywa panną Castelii zaręczoną z Ignacym, co to niby ma widoki na spadek. Ja tego wszystkiego nie piszę po to bynajmniej, żeby próbować Was jakoś rozbawić. Piszę to, by uzmysłowić wszystkim, także sobie, jak skomplikowane przedsięwzięcia i wymuszenia natury psychologicznej stosowano, by przejąć wielkie, niekontrolowane przez nikogo aktywa.

Kiedy Józio Osnowski zwraca ciotce panny Castelii uwagę, że spadek Ignacego wcale nie jest taki pewny, ale ważne jest, że uczucie między młodymi rozkwita, ta wstaje wściekła od stołu i mówi – Józio nigdy nie był matką i niczego nie rozumie! I to jest akurat prawda.

Kopowski, mężczyzna bogaty, przystojny i głupi jak but, którego Henryk z całą pewnością nieco przejaskrawił, adoruje narzeczoną Ignacego, żeby uśpić czujność Józia i mieć pretekst do schadzek z jego żoną Anetą. I wszystko byłoby dobrze, ale trochę się zapędzają. Raz w oranżerii ten cały Kopowski wsadza pannie Castelli rękę pod spódnicę i na to przychodzi Ignacy. Doznaje szoku i wybiega gdzieś w nieznane. Józio za nim. Nie dogonił go. No i gdzie leci? Do Stacha Połanieckiego jak wszyscy. Nie wiem co oni mieli z tym Stachem, ale każdą sprawę załatwiało się u niego. Szukają Ignacego po całym mieście we dwóch, ale bez skutku, a Ignacy tymczasem zamknął się w u Połanieckiego w kancelarii, a tam w szufladzie był rewolwer. No i palnął sobie w łeb. Przeżył na szczęście. Bez związku z tym przykrym faktem, zabrał się z tego świata stary pan Zawiłowski, magnat, po którym Ignacy miał dziedziczyć. Połaniecki przytomnie zauważa, żeby przemilczeć treść testamentu i nie rozgłaszać tego, bo puszczalska panna i jej zwariowana ciotka, co miała pretensje do Józia, że nie był matką, gotowe są wrócić i błagać o przebaczenie, które z pewnością uzyskają.

I teraz ciekawa rzecz. W testamencie nic nie ma, córka Zawiłowskiego zostaje sama z ogromnym majątkiem, Ignacy jest na granicy śmierci i nie wiadomo co robić. Samotna kobieta, nawet jeśli jest zakolegowana z takim Stachem Połanieckim nie obroni się przed łowcami posagów, mowy nie ma. Pisaliśmy tu o tych sprawach kilkakrotnie. Wpada ona na znakomity pomysł. I tak nie ma zamiaru wychodzić za mąż i nie chce prowadzić życia towarzyskiego, a więc dobrowolnie przekazuje większą część majątku Ignacemu, który dochodząc do siebie przemienia się z mdłego poety w dziedzica pełną gębą. I to nam właśnie Henryk stawia za wzór. Mówi jednak wyraźnie – nie zostawiajcie samotnych dziewczyn z wielkimi pieniędzmi, bo będzie dramat.

Wrócę na chwilę do początku filmu i książki. Zaczyna się od tego, że Stach kupuje rewolwer, z którego potem próbuje się zastrzelić Ignacy. Czyni to, albowiem w rocznicę powstania jego spółki z Bigielem, ktoś włamał się do kantoru i zdewastował większość papierów, a Połaniecki sugeruje, że włamywacz szukał złota. Myślę, że nie złota, a informacji. I nawet nie będę zgadywał kim był ów złodziej.

Niepokoi mnie trochę to, że zarówno w Lalce, jak i w Rodzinie Połanieckich, epizodyczne role grał Stanisław Bareja. Ja go nie lubiłem i nie wierzyłem nigdy w jego geniusz czy artystyczną uczciwość. W Lalce zagrał Jasia Mincla, a w Rodzinie Połanieckich francuskiego pośrednika wojskowego. Na tym bowiem kończy się w serialu opowieść o interesach spółki Bigiel i Połaniecki, nie udało im się pośredniczyć w sprzedaży zboża dla armii szwedzkiej, ale kontrakt na dostawy skór dla armii francuskiej już wzięli. Ciekawe jaki to miało związek z włamaniem, o którym słyszymy na samym początku.



Czym gwałt rytualny różni się od religijnego malarstwa?


Myślałem, że jedenaście ponad lat istnienia tego bloga odniosło jakiś efekt w postaci nowych standardów komunikacji. Wczoraj przekonałem się, że niestety jest odwrotnie. Ludzie nie zwalczą nigdy pokusy, by prowadzić dyskusję w ramach narzuconych, całkowicie fikcyjnych formuł, którymi nie da się opisać niczego, poza bardzo prostymi i pretensjonalnymi szajbami.

Jak wszyscy pewnie zauważyli mało tu rozmawiamy o sztuce, a dzieje się tak dlatego iż wszystko co wokół sztuki się rozgrywa, śmierdzi na odległość zgniłym mięsem, co do którego nie ma pewności czy nie należało kiedyś do jakiegoś człowieka.

Nie będę tu mnożył metafor i prowadził jakiegoś zawiłego bardzo wywodu. Powiem o co mi chodzi. Oto wczoraj okazało się, że krakowska kuria ukradła obraz Agnieszki Słodkowskiej i rozkolportowała go na zaproszeniach, reklamujących pasterkę celebrowaną przez arcybiskupa Jędraszewskiego. Nie wiadomo właściwie co powiedzieć. Gdyby ktokolwiek z tej kurii zadzwonił do autorki i zapytał czy może wykorzystać ten projekt z pewnością dostałby zgodę bez żadnych warunków. No, ale po co to robić, kiedy reprezentuje się tak ważną i potrzebną instytucję jak krakowska metropolia. Kto by się tam przejmował jakimś obrazkiem, który wisiał na stronie gdzie coś piszą, jacyś nieważni całkiem blogerzy? Po co się tym zamartwiać, kiedy są rzeczy ważniejsze, na przykład organizacja dni islamu w Kościele katolickim. No i wszystko co związane jest z covidem.

Nie sądzę byśmy przekonali kogokolwiek do przeproszenia autorki za ten wybryk, choć napisałem wczoraj list do biura prasowego kurii. Pozostanie on, jak wiele innych listów, bez odpowiedzi. Znajdujemy się bowiem, my wszyscy, którzy mamy cokolwiek wspólnego z tym miejscem, poza spektrum widoczności zjawisk, istotnych dla hierarchii i dla duchownych w ogóle. Wyjąwszy z tego naszych kolegów w sutannach i habitach, którzy przychodzą tu całkiem prywatnie.

Uważam, że psychologiczne podłoże tej kradzieży jest bardzo głębokie. Oto ktoś, nie byle kto zapewne, decyduje, że na zaproszeniu ma być taki a nie inny obrazek. Ściąga go z naszej strony, albowiem sądzi, że skoro on wisi na SN to znajduje się w wolnej domenie. Tak nie jest i złodziej dowiedziałby się tego, gdyby sprawdził co jest na stronie samej autorki. Nie zrobił tego jednak, bo gdyby zrobił cofnąłby rękę. Tam wszystko podpisane jest nazwiskiem. Tak mniemam, choć mogę się mylić i być może przez swoje wrodzone frajerstwo próbuję go tu jakoś usprawiedliwić. Po co w ogóle umieszczać na zaproszeniu współczesny obraz autorki, której tak zwany świat artystyczny nie zauważa? Można przecież wziąć z publicznej domeny dowolny obraz „starego mistrza” i zrobić w ten sposób projekt zaproszenia. Można, ale lepiej żeby obraz był współczesny. Komuś, być może temu złodziejowi, przyszło do głowy, że wobec całkowitego wypłukania przestrzeni sakralnej z malarstwa tablicowego, rzeźby i fresków, dobrze będzie pokazać ludziom, że coś się jednak dzieje i ktoś jeszcze maluje religijne obrazy. To nie musi być prawda, ale ja przyjmuję takie założenie. W dodatku maluje te obrazy ładnie, bez głupiej maniery i bez kokieterii wobec różnych bałwanów, odzianych w purpurę. To miła świadomość, jak przypuszczam, odkryć, że powstają takie obrazy, a do tego jeszcze, że ludzie chcą je oglądać i odnajdować na nich siebie. Niewątpliwym walorem cyklu stworzonego przez Agnieszkę, jest to, że opowiada on historię św. Józefa, a nie historię Polski poprzez św. Józefa, nie historię walki Kościoła z komuną poprzez św. Józefa i nie historię Jana Pawła II i jego osobistych relacji ze św. Józefem.

To podnosi wartość tych obrazów, mimo że wiele osób usiłuje je krytykować. Zanim przejdę do dalszych rozważań, mała dygresja. Unieważniam niniejszym wszelkie toczące się na SN dyskusje o jakości tego, namalowanego przez Agnieszkę, cyklu, a jak ktoś będzie próbował coś niepochlebnego o tych obrazach pisać, wyleci natychmiast. Powody są następujące – ludzie nie potrafiący namalować kotka nie mogą zabierać głosu w sprawie warsztatu malarskiego i jakości. To jest jedna z wielu pułapek, w które wpadamy, bo nam się wydaje, że jak coś powiemy o jednym czy drugim obrazie, to zrobimy dobre wrażenie. Nieprawda. Będzie na odwrót. Zrobimy złe wrażenie, bo – o czym wspomniałem na początku – dyskusje o sztuce śmierdzą trupem. Nie można krytykować cyklu Radości i smutki św. Józefa, albowiem nie istnieje żaden współczesny materiał porównawczy, który pozwoliłby stwierdzić czy obrazy te są odeń lepsze czy gorsze. Uwagi o tym, że światło jest nie takie jak trzeba, padające z ust ludzi nie potrafiących namalować niczego, są jakimiś pretensjami jedynie, kierowanymi nie wiadomo do kogo. Dyskusja o malarstwie możliwa jest wtedy kiedy jest malarstwo, tymczasem tego malarstwa nie ma. Nie istnieje sztuka, o której można by dyskutować albowiem wszystko, co zalicza się do działalności artystycznej wysokiej klasy, znajduje się poza dyskusją. Zostało już dawno temu zapakowane do zbioru zamkniętego przedmiotów, którym oddaje się cześć i które się wielbi, ale nie podważa się ich jakości i sensu. Jeśli ktoś próbuje, ufając, że to ma znaczenie, malować coś na rynek współczesny, z przeznaczeniem do przestrzeni sakralnej, naraża się po pierwsze na ostracyzm i w zasadzie staje się podwójnie niewidoczny, a także naraża się na głupie uwagi istot, którym się zdaje, że dyskusja o sztuce w kanonach propagowanych niegdyś przez komunistyczne wydawnictwa albumowe, to walor. Uprzejmie donoszę, że taki kanon – problem światła u Ribery i Rembrandta – nigdy nie miał żadnego znaczenia, został wyprodukowany przez historyków sztuki, po to, by zafałszować i ukryć istotną funkcję malarstwa. Ta zaś polega na tym, że należy zwizualizować treści sakralne, a następnie kontrolować ich obrót. Ma to bowiem rolę wychowawczą i misyjną. Tak zwany rozwój sztuki, polega na banalizowaniu tematów i odbieraniu Kościołowi monopolu na dystrybucję treści religijnych. I to jest sprawa bardzo poważna, której nie rozumie żaden biskup i żaden papież. Tego jestem pewien. I nie radzę wpisywać tu pełnych oburzenia komentarzy dotyczących tego osądu, bo może się zdarzyć, że następnej szansy na wpisanie czegokolwiek już nie będzie.

Finałem tego, przebiegającego w różnym tempie przez setki lat procederu, jest wyczyszczenie kościołów z jakichkolwiek wizualizacji poza podstawowymi, z jakichkolwiek narracji poza drogą krzyżową i z jakiejkolwiek treści poza homilią. Nie martwcie się jednak, na te elementy też przyjdzie pora i nie obronicie ich. Nie ma o tym nawet mowy, a poznajemy to właśnie po takich wydarzeniach jak kradzież przez kurię krakowską obrazu Agnieszki. Istnieje zapotrzebowanie na takie malarstwo i złodziej to zrozumiał albo wyczuł. Nie ma jednak zgody hierarchii na umieszczanie programowo nowych obrazów o oczywistej treści i prostej redakcji w świątyniach, bo to jest estetyczna zbrodnia. Tak właśnie, gdyby do tego doszło, Kościół zostałby natychmiast oskarżony o zaniżanie standardów estetycznych, a głos podnieśliby wszyscy najważniejsi znawcy i najważniejsi artyści, których dzieła znajdują się we wspomnianej wyżej sferze kultu bałwochwalczego, poza wszelką krytyką. Zawracam uwagę na to, że kuria nie ukradła żadnego obrazu współczesnego, uznanego malarza. Strach im na to nie pozwolił i dobrze wiedzieli, jaką aferę by to wywołało. Poza tym trzeba by było zapłacić. Jak się coś ukradnie nieznanej autorce, pracującej dla jakiejś tam, podrzędnej parafii, to wszystko rozejdzie się po kościach. Dlatego każdy kto podejmuje „poważną dyskusję o sztuce” jest albo głupi albo nasłany. Tak wygląda z grubsza opis realiów. Hierarchia lekceważy najważniejszy problem jaki ma do rozwiązania, czyli wizualizację treści religijnych. Dotyczy to nie tylko malarstwa, ale także filmu i wszelkiej wizualizacji. Hierarchia usuwa się w ogóle ze sfery dyskusji na ten temat, pozostawiając ją po prostu satanistom kręcącym filmy o księżach pedofilach, albo o tym, że Joanna d’Arc była nawiedzona przez diabła. Jeśli zaś już powstają jakieś filmowe dzieła religijne są one programowo pretensjonalne, zleca się ich wykonanie ludziom, którzy nie rozumieją czym jest wrażliwość i czym jest sztuka, albo wręcz wątpią w jej istnienie. Ja mam zawsze dla takich ancymonów jedną odpowiedź – narysujcie kotka.

Opisałem właśnie jeden z najważniejszych mechanizmów pułapki, w której znajduje się Kościół, teraz wspomnę o drugim. Nigdy nie zapomnę, jak arcybiskup Marek Jędraszewski podawał rękę do pocałowania Mary Wagner, nieszczęśliwej wariatce, wystawionej przez grupę cwaniaków na odstrzał. Odbyło się to przy okazji premiery filmu Grzegorza Brauna Nie o Mary Wagner. Ta nieszczęśliwa kobieta istnieje dokładnie po to i po to się o niej mówi, by odwrócić uwagę od bezradności i strachu w jakim żyje hierarchia próbując bronić życia poczętego. Jej obecność to zwalanie odpowiedzialności za ochronę życia na wiernych i umywanie rąk, albowiem nienarodzone dzieci morduje się w majestacie prawa. I jeszcze nie słyszałem, by jakikolwiek biskup głośno powiedział, co to za prawo, kto je ustanowił i dlaczego je egzekwuje. Mary Wagner jest półśrodkiem, za pomocą którego szatan przedstawia hierarchii ofertę porozumienia się, dla wspólnego dobra, rzecz jasna. Biskupi zaś, popadłszy w zamyślenie, ważą decyzję. I nie przypuszczam, by byli tak głupi aby tego nie rozumieć. Dobrze, pora na jakąś syntetyczną formułę. Mamy dwie czarcie zapadki. Pokusę kradzieży obrazów promujących treści religijne, która dokonuje się wobec bezradności hierarchii, nie umiejącej podjąć decyzji o tym, by wypełnić świątynie narracjami z życia świętych. Druga zaś czarcia zapadka to łączenie demografii z polityką, co się wyraża w bardzo problematycznej, jeśli idzie o skuteczność, ochronie życia poczętego. Jeśli Kościół chce trwać na Ziemi, musi zrobić, w mojej ocenie dwie rzeczy – zainwestować w szkolnictwo artystyczne i nie łączyć ochrony życia poczętego z polityką lokalną. Tym bardziej, że hierarchia nie łączy owej ochrony z polityką globalną. Nie można mówić ludziom, że jak będzie nas 70 milionów, to się postawimy Niemcom. Nikomu się nie postawimy, będziemy nawozem historii. Trzeba chronić życie dla życia, a nie dlatego, że ma to jakieś inne sensy.

Jeśli zaś idzie o tak zwaną wielką sztukę religijną, to jest ona już tylko łupem, który instytucje wrogie Kościołowi przejęły za darmo. Sztuka zaś współczesna, o której nie dyskutujemy, bo nie wolno, a jeśli próbujemy to sami się degradujemy, bo na niczym się nie znamy, a najmniej na problemach światłocienia, to rytualny gwałt zbiorowy w chińskich koszarach. To jest opis sytuacji rzeczywistej i nie radzę z nim polemizować. Przynajmniej pod tym tekstem.



Po co jest turystyka?


Pierwszą w Europie organizacją zarabiającą na zorganizowanej turystyce był Emirat Sycylii. Arabowie zainstalowali się na wyspie w VIII wieku, potem poszerzyli swoje władztwo, zajmując kawałek Italii na północ od Rzymu i kroili przez ładnych parę lat pielgrzymów zmierzających do bazyliki św. Piotra. Żeby pozbawić ich zysków ze zorganizowanej turystyki potrzeba było wzmocnienia murów Rzymu, który kiedyś zdobyli, bo znudziło im się czekanie na kolejne grupy z przewodnikiem, a także sojuszu cesarza z Frankami i pojawienia się na Morzu Tyrreńskim bizantyjskiej floty. Widzimy więc jasno, że turystyka to sprawa poważna, być może tak samo poważna jak wizualizacje w świątyniach katolickich, a na pewno poważniejsza od geopolityki w wydaniu Bartosiaka i od filozofii w wydaniu Lisickiego. Ludzie zaś obsługujący branżę z całą pewnością nie są tym za kogo się podają.

Czasem na fejsie pojawiają się takie wizualizacje, które mają nam uświadomić jakie kraje w czym przodowały przez ostatnie pół wieku, a czasem i dłużej. No i kiedyś pojawiła mi się wizualizacja dotycząca turystyki właśnie. Byłem szczerze zaskoczony wynikiem, okazało się bowiem, że bezapelacyjnym i niekoronowanym championem turystycznym jest nieustająco, od samego początku tych pomiarów, Francja. Hiszpanie dopiero próbują ją dogonić, ale trochę im brakuje. Być może pomiar ten nie jest miarodajny, ale ja uważam, że jest. I do niego będę się odnosił. Najistotniejsze jest to, że to Francuzi są zwycięzcami tego wyścigu, a nie Włosi. To znaczy, że cała nowoczesna turystyka jest antyreligijna. Italia bowiem powinna być zdecydowanie na pierwszym miejscu, dzięki pielgrzymkom. I pewnie kiedyś była, ale Francja przez swoją celową, konsekwentną i twardą politykę promocji kraju w całości i po kawałku, zdobyła pierwsze miejsce i łatwo go nie odda. Nie wiem ile Francuzi zarabiają na turystyce, ale przypuszczam, że są to sumy tak wielkie, że próba odebrania im pierwszeństwa mogłaby skończyć się interwencją zbrojną. Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę, triumf Francuzów w branży nie dokonałby się bez rządów III republiki i sprzedaży malarstwa francuskiego w USA. Nie dokonałby się bez Viollet-le Duca, który zniszczył francuskie średniowiecze, twierdząc, że je zrekonstruował, przez co Francuzi mogli sprzedawać bilety zorganizowanym grupom z przewodnikiem, które chciały oglądać te odbudowane zamki. Potem Francuzi zaczęli forsować globalne ustawodawstwo chroniące zabytki w innych krajach. Służyło ono i służy nadal temu, by uniemożliwić zarabianie na turystyce krajom zdewastowanym wojnami, takim jak Polska. Turyści jednak dzisiaj już się mało zabytkami interesują, a więc kilka ruin udało się odbudować. Niejako mimochodem, albowiem nie stanowią one już niebezpieczeństwa dla położonych na zachodzie obiektów architektury. Na straży tego, by w Polsce nie rozwijała się turystka bazująca na obiektach architektonicznych, mająca podłoże historyczne, czuwają wojewódzcy konserwatorzy zabytków, którzy – wszyscy jak jeden – są lobbystami rządów tych krajów europejskich, co czerpią największe zyski z ruchu turystycznego. Ich szefową na kraj jest pani Gawin, wielka patriotka, która pilnuje, żeby czasem nie powstał w Polsce jakiś ciekawy obiekt przyciągających zwiedzających z zagranicy. No, ale, jak już powiedziałem, taka turystyka ma dziś mniejsze znaczenie, zabytki nikogo nie obchodzą, podobnie jak historia. Pół wieku pieprzenia trzy po trzy para piętnaście w wykonaniu zasłużonych specjalistów z tytułami profesorów historii sztuki i historii załatwiło polską turystykę historyczną na amen i dziś normalni ludzie, widząc przewodnika w berecie, zagadującego coś o Jagiellonach, umykają w popłochu.

No, ale turystyka to także przyroda. Taką turystykę załatwia się za pomocą obszarów natura 2000 i innych szaleństw gdzie dzika zwierzyna może żyć w spokoju. Szkoda, że nikt nie zabierze tam dzików z mojej ulicy, żeby mogły sobie pożyć w spokoju, a nie łazić po posesjach i rozgrzebywać kompostowniki. Turystyka przyrodnicza jest jednak, mimo wszystko marginalnym obszarem, w stosunku do turystyki rozrywkowej, czyli takiej, na której zarabiają kluby ze striptizem, hotele z basenami, spa i termy.

Ktoś może powiedzieć, że ja się mylę, albowiem w Polsce zawsze było wielu turystów i oni coś tu jednak oglądali i mieli jakieś oczekiwania. Być może, był to jednak, w stosunku do Francji, ruch minimalny. Nawet jeśli komuś się zdawało, że latem ulice są pełne turystów. Poza tym jestem przekonany, że ci wszyscy przewodnicy zagraniczni, którzy tu zwozili zorganizowane grupy, żeby im pokazywać Wawel, sukiennice i smoczą jamę, a także wielu turystów, nie pojawiali się po to, by patrzeć jak pięknie Polska się rozwija, ale by porównywać naszą nędzę ze swoim dostatkiem i żeby się obkupić w sklepach dla turystów (tak było za komuny), gdzie wszystko było 10 razy tańsze niż u nich. I tak jest w zasadzie do tej pory.

To znaczy było, bo jakieś pięć lat temu okazało się, że baza turystyczna w Polsce, nie dość, że jest tania, to jeszcze tak luksusowa jak na zachodzie, a może nawet bardziej. W dodatku Polacy, nie przejmując się ograniczeniami regionalnymi i przesądami, że ładnie jest tylko w górach i nad morzem, nie przejmując się przesądami historycznymi, że koniecznie trzeba obejrzeć znane obiekty, zaczęli budować ośrodki turystyczne gdzie popadnie. Były to i są nadal odrestaurowane pałace i zamki, które – wskutek spadku czujności konserwatorów – udało się podnieść z ruin. W każdym takim obiekcie są sauny, baseny, restauracja z regionalną kuchnią i inne atrakcje. Nie ma tam ani jednego historyka sztuki, który niszczyłby nastrój swoją obecnością i uwagami, wszyscy zachowują się kulturalnie, spokojnie i grzecznie. Kraj został wprost usiany takimi obiektami. I one ciągle prosperują. I na to właśnie przyszedł Mateusz Morawiecki, którego Jarosław Kaczyński zrobił premierem. Przyszedł zobaczył to i załamał ręce. Tak nie może być – powiedział – nie może albowiem świadczy to o tym, że gospodarka spowalnia i ludzie zamiast pracować tylko wydają. Potem zaś okazało się, że mamy covid i cała branża turystyczna musi się zamknąć. Teraz czekamy już tylko na Arabów. To znaczy czekamy, aż te wszystkie cudowne obiekty padną, aż je przejmie jakiejś międzynarodowe konsorcjum, a potem, jak PiS przegra wybory, bo na pewno przegra, kolejna ekipa zorganizuje tam obozy dla uchodźców. Oni bowiem, podobnie jak dziki w obszarach natura 2000 muszą żyć w odpowiednich warunkach. My zaś możemy się przecież przyzwyczaić do tego, że inne dziki żyją z nami razem na tej samej posesji i mają o wiele więcej praw niż my. Nie tylko możemy, ale musimy, albowiem to właśnie sprawia, że wskaźniki gospodarcze zwyżkują. Tak to wyjaśniał premier Morawiecki w swoich słynnych nagraniach.

Przyznam, że próbowałem ich słuchać po raz pierwszy i jestem zdruzgotany. Jesteśmy w ręku szaleńca, a do tego entuzjasty, któremu niczego wytłumaczyć się nie da. A na następcę Kaczyńskiego szykują Dworczyka. Tak więc przyszłość rysuje się tak – Dworczyk vs Hołownia + uchodźcy.

Wracajmy jednak do turystyki. Uważam, że polityka turystyczna powinna być priorytetem państwa. Tego nie da się oczywiście wytłumaczyć żadnemu politykowi, a szczególnie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Politycy bowiem są ludźmi wypoczywającymi na Seszelach (Kaczyński nie, ale to bez znaczenia), w dodatku uważającymi, że to ich nobilituje. Nie, to ich degraduje. Gdyby chcieli nobilitować się naprawdę zajęliby się studiowaniem polityki kulturalnej III republiki. Wie, wiem, nudny jestem, ale to Francuzi ciągle zarabiają najwięcej na turystyce. I nie ma dla nich znaczenia, czy ludzie przyjeżdżają do Moulin Rouge, do Carcassone czy jadą w Pireneje. To wszystko jest bowiem elementem poważnej i celowej polityki państwa, które prędzej zrezygnuje z broni atomowej niż z zysków pozyskiwanych od rzesz zeświecczonych pielgrzymów. My zaś swoją turystykę, biedną i słabiutką zarżniemy w imię uzyskania wskaźników wzrostu gospodarczego, czyli jakichś kretyńskich słupków generowanych w pamięci komputera. Zarżniemy ją także po to, by jeden baran mianowany na premiera przez człowieka, który nigdzie nie był, niczego nie widział i niczym się nie interesuje, prowadzony przez pastucha udającego ministra finansów, został poklepany po plecach przez jakichś bankierów na nic nie znaczącej konferencji poświęconej globalnej polityce. I tyle.



O resztkach wolności


Kiedy domykają się powoli wszystkie układy i ich beneficjenci otwierają butelki z szampanem, żeby świętować swój sukces, polegający zwykle na tym, że oni mają coś, czego reszta nie ma, bo została wypchnięta na margines, robi się trochę beznadziejnie.

Wielu z czytelników nie pamięta połowy lat dziewięćdziesiątych kiedy to gazownia dwa razy na tydzień ogłaszała jak powinni wyglądać i zachowywać się ludzie sukcesu, a czym są ci, którzy się w taki sposób nie zachowują. Wywoływało to wiele frustracji, ale nie można było nic z tym zrobić. Nie było internetu, a wzory zachowań i życia lansowała wyłącznie telewizja i wspomniany wyżej periodyk. Każdy kto próbował robić coś innego niż pokazywali to w mediach ryzykował, że straci możliwość komunikowania się z bliźnimi, którzy przede wszystkim oczekiwali tego iż zostaną zaakceptowani przez tą, wyprodukowaną w mediach fikcję. Potem przyszedł kryzys, korporacje odchudziły skład, wielu ludzi wylądowało na marginesie, a inni poszli na emigrację. Wtedy właśnie, ktoś wpadł na pomysł, by skanalizować emocje za pomocą blogów. Był ten ktoś pewien, że Polska zamieszkała jest przez bezmózgich proli, którym geniusze w typie Jankego i Warzechy ustawią życiowe barometry i jeszcze na tym zarobią. Zawsze bowiem mamy do czynienia z tym samym mechanizmem – pycha rozszczelnia kontrolę. I nie inaczej będzie tym razem. Próby zaś zdegradowania dużych grup kończą się tym, że organizacja narzucająca im swoją wolę musi się naprawdę bardzo silnie integrować, żeby nie rozlecieć się w kawałki. Na zewnątrz bowiem powstanie natychmiast konkurencyjna hierarchia, jawnie i skrycie wroga opresyjnej organizacji, której w dodatku nic nie będą obchodziły serwowane przez narzucony porządek benefity.

Pisałem tu wczoraj o turystyce i o próbie zdewastowania polskiej turystyki, która ma ten kłopot, że zorganizowana jest wyłącznie prawie wokół walorów przyrodniczych. To z jednej strony dobrze, a z drugiej nie bardzo. Ktoś próbował wskazać, że mamy w Polsce zbyt mało regionalnych atrakcji. Otóż jest dokładnie odwrotnie, albowiem wszystko może być atrakcją turystyczną, usługą i przysługą, a także relaksem wcale nie mało płatnym, jeśli nie terapią.

Ktoś zauważył, że jeśli – wobec nawracającej pandemii – branża turystyczna w krajach zachodnich schudnie, to my tu zdechniemy. I to może być prawda. A kiedy już wszystko obróci się w ruinę, będzie można bez żalu założyć tu odrutowany obóz koncentracyjny, w którym pracownicy Amazona, zorganizują życie tym gorszym, co nie przeszli przeszkolenia na taśmach gdzie pakuje się różne przedmioty do pudełek. To są wizje ponure, ale one nie muszą się ziścić.

Jeśli zaś idzie o formy relaksu, które można uprawiać nie będąc w górach, nad morzem, czy nad jeziorami, proszę bardzo oto propozycja. Ona, podobnie jak cała branża turystyczna jest poważna, choć na to nie wygląda. I zapewne poważni ludzie, którzy chcą przeżyć coś ekstremalnego z niej nie skorzystają. Ja jednak sądzę, że to może być jedna z opcji, która odpowiednio stymulowana otworzy nowe obszary w tym, co zwykle nazywamy rynkiem terapii. Łączy bowiem w sobie walor zdrowotny i wypoczynkowy. Oto Piotrek Tryjanowski, to znaczy chciałem rzec, profesor Piotr Tryjanowski, wraz ze Sławomirem Murańcem, napisali książkę zatytułowaną Ornitologia terapeutyczna. Książka ta bezpośrednio łączy się z inną, którą mamy w ofercie, czyli z Buką u psychiatry, prof. Łukasza Święcickiego, choć nie dotyczy problemów psychiatrii, ale psychoterapii. Ktoś może zapytać dlaczego ja to łączę z kolei z rynkiem usług, terapii i z turystyką. Bardzo prosto, z wdziękiem prestidigitatora. W pracy Tryjanowskiego i Murawca jest wystarczająco dużo odniesień do postaw, które jasno na takie połączenia wskazują. Kluczem jest oczywiście słowo stres. Z powodu przeciążenia, stresu, strachu wreszcie, stosu niezałatwionych spraw i poczucia, że wszystko się wali, ludzie wyjeżdżają, żeby odpocząć, idą na siłownię, korzystają z pomocy psychoterapeutów. Autorzy Ornitologii terapeutycznej zaś dodają do tego zestawu obserwację ptaków. W zasadzie nie tylko ptaków, ale całej przyrody, jaka mieści się w kadrze aparatu albo w szkłach lornetki. Phi, można sobie fuknąć, też mi dodatek. Moim zdaniem ważny, tym bardziej im silniej ogranicza się wolność jednostki i im bardziej zwiększa się natężenie stresu. Zawsze jest tak, że kiedy ograniczają naszą wolność, otwierają się nowe przestrzenie. W zasadzie same, choć o terapeutycznej ornitologii akurat nie można tego powiedzieć. Trend przyszedł z zachodu i został przyjęty w Polsce dobrze, ma swoich zwolenników i propagatorów, do których należą obaj autorzy. Ma w sobie także coś jeszcze, jak wszystkie uszczegółowione rodzaje znawstwa tworzy hermetyczny język, którym można się porozumiewać, rozmawiając bynajmniej nie tylko o ptakach. A do tego, z całą pewnością, zostanie zlekceważony przez tak zwanych poważnych ludzi. To dobrze, albowiem tylko owo lekceważenie gwarantuje sukces. Nie tylko terapeutycznej ornitologii.

Ornitologia terapeutyczna może być uprawiana wszędzie i każda okolica, każdy krajobraz, wzmocniony poprzez przyrządy obserwacyjne dodaje jej walorów malarskich. Istotny jest cel tych działań, a tym jest odzyskanie spokoju, samokontroli i nawiązanie bliższych i dość złożonych relacji z otoczeniem. Relacje te zaś różnić się muszą, chcąc nie chcąc, od tych, które zostały nam narzucone w opresyjnym systemie, czy to „pracowym” czy towarzyskim, czy jakimś innym. Muszą być inne, albowiem tworzą relację ze światem, nie wywierającym na nas, obserwatorów żadnego nacisku. My, ludzie nie jesteśmy ptakom potrzebni do niczego. Ja co prawda uważam, że moglibyśmy przegnać dziki z ulicy Sokolniczej we wsi Szczęsne, a wtedy odrodziłaby się populacja bażantów, bardzo duża jeszcze kilka lat temu, a teraz zredukowana, albowiem świnie wyżerają bażantom jajka. No, ale to jest moje prywatne zdanie. Normalnie jest tak, że ptaki niczego od nas nie chcą. Nawet karmniki im są niepotrzebne. Może budki lęgowe. Mogą za to wiele nam zaoferować, wymagają jednak tego, byśmy zachowywali się w stosunku do nich odpowiednio. Mają bowiem nad nami jedną istotną przewagę – potrafią latać.

Obserwacja ptaków, obojętnie terapeutyczna czy nie, otwiera stawia człowieka w kontekstach zupełnie niesłychanych i zadziwiających. W kontekstach, których – co jest szalenie istotne – nie zrozumie żaden wykształcony na polskim uniwersytecie humanista. To ważne, albowiem nie będzie miał on nigdy wstępu do świata obserwatorów ptaków i ludzi, którzy chcą – patrząc na ptaki – odzyskać wewnętrzny spokój.

Jak wiecie lubię łączyć ze sobą rzeczy pozornie nie na to nie pozwalające, odpychające się wręcz. I dziś też tak uczynię, po reklamie książki Piotrka Tryjanowskiego, napiszę coś takiego oto, a właściwie zacytuję. Jarosław Kaczyński udzielił wczoraj wywiadu Karnowskim. I w tym wywiadzie znalazło się taki oto fragment:

Chcemy rozwoju, chcemy inwestycji, w tym kierunku jeszcze mocniej idziemy, pozostając jednocześnie jednoznacznie prospołecznym, pamiętającym o tych grupach, którym jest trudniej. Polska musi się szybko rozwijać, wyraźnie szybciej niż kraje Europy zachodniej, bo wciąż istnieje spory dystans. Musimy go nadrobić najpierw w obszarze PKB na głowę mieszkańca, a potem, co zajmie oczywiście dłużej, jeśli chodzi o zasobność, nagromadzony majątek. To wszystko nie może jednak unieważniać działań w sferze ducha, bo silny naród by być narodem pełnym, także w tej sferze musi mieć dużo do powiedzenia, musi mieć żywą humanistykę. Wielu przeszkadza w osiągnięciu tych celów, ale nie o nich dzisiaj rozmawiamy.

To nie jest tak, że ja się bardzo niepokoję, kiedy Jarosław Kaczyński zaczyna mówić o humanistyce. Ja po prostu mam ochotę kupić mu porządną lornetkę i wysłać go gdzieś nad staw, żeby popatrzył na kaczki. No, ale on ma kota, a te znajda ptaki, w więc ten rodzaj terapii jest w przypadku prezesa niemożliwy do zastosowania. Szkoda.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ornitologia-teraputyczna/



© Gabriel Maciejewski
25-29 stycznia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz