WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Reżyserzy i sataniści: „Apteka pod klepsydrą” czyli kto zbuduje nowy PRL, o skutkach gejowskich fascynacji, spójności hierarchii i cenzurze za pomocą głupich sitcomów i dlaczego papież Celestyn znalazł się w piekle?

Kultura, czyli kto zbuduje nowy PRL


Spędziłem wczoraj bardzo pracowity dzień, nad redakcją książki „Wielki indyjski żywopłot”. Jest znacznie dłuższa niż poprzednie tłumaczenie i zawiera sporo specjalistycznych wyrażeń, trudnych do zainstalowania w języku polskim. W pewnym momencie doszliśmy do fragmentu, opisującego karawanę złożoną z 1800 wielbłądów, które przewoziły bloki soli, wielkie jak nagrobki. Po dwa na każdego wielbłąda, zawieszone w specjalnych sakwach po bokach zwierzęcia. Pomyślałem sobie, że ludzie organizujący i prowadzący taki transport musieli mieć niezwykłą i nieprzekazywalną wiedzę, a także zmysł organizacyjny i szereg nie dających się dziś w ogóle wyobrazić umiejętności, które czyniły z nich potentatów w branży transportowej. Kiedy zaś w ich kraju pojawili się Europejczycy, wszystko to przepadło, straciło znaczenie i zostało zdegradowane. Narzędziem zaś, które posłużyło do degradacji, była kultura. Na kulturę bowiem powołuje się zawsze każdy zorganizowany złodziej, który zamierza zdewastować jakiś wielki obszar. Na kulturę powoływali się brytyjscy sierżanci w Indiach, którzy niszczyli lokalne społeczności, na kulturę powoływał się Robert Clive, który ku uldze wszystkich podciął sobie wreszcie gardło scyzorykiem. W kulturze po pas zanurzeni byli wszyscy agenci kompanii, zajmujący się zorganizowaną jumą.

Pomyślałem też, czytając o tych karawanach, że dziś, na wydziałach transportu, o logistyce uczą studentów ludzie, którzy pewnie mieli by kłopot z zapanowaniem nad przedszkolną grupą pszczółek, a co dopiero mówić o tysiącu wielbłądów.

Jak to już ustaliliśmy, poezja jest uzupełnieniem cenzury, kultura zaś i ludzie, którzy się na nią powołują, są zwiastunami wielkiej jumy. Przy czym z definicji kultury wyłącza się z miejsca wszystkie istotne i potrzebne umiejętności, które podnoszą znaczenie człowieka, a także czynią go samodzielnym i wolnym. Nadaje się za to, w tej kulturze, wagę pojęciom, relacjom i definicjom, które są degradujące, albo wręcz nie istnieją, są czymś w rodzaju hologramu, służącego do mamienia nierozgarniętych.

Kultura, w rozumieniu takim, do jakiego przywykliśmy od młodości i dzieciństwa, jest w istocie antykulturą, bo tworzy się ją po to, by odwrócić uwagę od spraw istotnych. To łatwe do wyjaśnienia w praktyce i niepotrzebny jest do tego Karoń ze swoimi definicjami. Komuna, żeby zablokować myślenie, bo tak to chyba trzeba nazwać, o Kresach i w ogóle wschodzie w kategoriach zbliżonych do realizmu, wygumkowała niektóre postaci, a a ich miejsce wstawiła inne. Nikt nie wiedział kim byli ludzie tacy jak Hipolit Milewski, ale każdy kulturalny człowiek wiedział kto to jest Tadeusz Konwicki. Obaj byli związani z tym samym miastem, ale Milewski zbudował tam teatr i inwestował, a także brał udział w życiu publicznym i miał dużo do powiedzenia. Konwicki zaś pieprzył trzy po trzy, co o symbolach i przez to zaliczono go do proroków nowej kultury. Dziś, średnio rozgarnięty bloger pisze przez miesiąc więcej niż Tadeusz Konwicki napisał przez całe życie. No, ale czerwoni dalej rozpaczają nad upadkiem kultury, hejtem w sieci i grozą, która nadchodzi. To jest dość znamienne. Chcę jeszcze raz podkreślić różnicę istotną – człowiek, który potrafi zorganizować i poprowadzić karawanę złożoną z 1800 wielbłądów przez olbrzymi kraj, uważany jest za dzikusa. Inny człowiek zaś, który popada w zamyślenie przed jakimś bohomazem, albo pisze brednie na temat, którego nie poznał wcale, bo Wilno oglądał od strony podwórek i w ogóle pisać nie umie, uznawany jest za egzemplarz cywilizowany i kulturalny. O czym to świadczy? Różnice te wskazują nam jakie są istotne cele podboju. A jakie są? Następujące; obniżenie kosztów niewolniczej pracy i nadzoru, poprzez wywołanie fałszywych aspiracji i pozbawienie ludzi zdolnych możliwości realizacji w tych dziedzinach, do których przeznaczył ich Pan Bóg. Czyni się to zawsze poprzez podstawienie na miejsce ich ambicji i pragnień, jakiegoś demona. Może to być wódka dostępna od bladego świtu, albo kultura, która wymaga wtajemniczeń innych niż nabywanie praktycznych umiejętności.

Szalenie łatwo to wykazać. Dziś każdy, jeśli nie liczyć mnie, potrafi upiec sobie w domu chleb. I chleb ten jest lepszy niż wszystkie chleby dostępne w marketach. Bo jak się ludzie za coś zabiorą i mają do tego, jak mawiał mój tata, dryg, to wyjdzie ładnie, smacznie i jeszcze się można będzie pochwalić. W latach osiemdziesiątych były co prawda trudności w zaopatrzeniu, ale mąkę i jajka dawało się kupić, można było nastawić zakwas i tak samo upiec chleb. Nikt tego nie robił, a przynajmniej ja nikogo takiego nie znałem. Na mojej ulicy była piekarnia, przed którą kolejki ustawiały się od 18, w piątek po południu, a sprzedaż pieczywa zaczynała się od 20. Ludzie wstawali o 3 rano, by jechać pociągiem do innej piekarni, w odległym mieście i tam kupować chleb. I czyniły to gospodynie, które piekły ciasta, gotowały smacznie i potrafiły ogarnąć sprawy gospodarstwa. Dziś to są rzeczy niepojęte. Może się jednak okazać, że system ten wróci, albowiem ktoś przekona ludzi, że umiejętność pieczenia chleba w domu jest poza sferą kultury i aspiracji.

PRL, czego nikt nie powie wprost, był bardzo podobny do Indii okupowanych przez Brytyjczyków. Zdewastowano całą lokalną kulturę, nazwano ją do tego przestarzałym barbarzyństwem, a wszystko po to, by wychować ludzi, którzy ze strachu, z wbitego do głów poczucia wstydu i winy, będą się sami pilnować, a do tego jeszcze pracować za najniższe stawki. Jako poziom aspiracji zaś wyznaczono im hermetyczne jakieś histerie produkowane przez zarządców systemu, albo masowe niby patriotyczne uniesienia. I nazwano to kulturą.

Dziś jest podobnie, i to mam nadzieję, ujawniło się we wczorajszym tekście. Tylko ludzie wyznaczeni do tego i posiadający gwarancję mogą „robić kulturę” i wyznaczać poziom aspiracji. I nie ważne czy będzie to Monika Jaruzelska czy Marian Kowalski, bo to są osoby z tego samego koszyka. Nigdy nie zapomnę wywiadu Moniki Jaruzelskiej z Kamilem Sipowiczem, starym durniem, który wystawiał jakieś kolaże, czyli powycinane z gazety zdjęcia, przyklejone na białe płachty papieru. To był jeden z najbardziej wyrazistych przykładów w jaki sposób „kultura” zastępuje kulturę.

To o czym dziś piszę, jest być może najważniejszym powodem, by nie dawać żadnego mandatu lewicy. Niewola i podbój bowiem dokonują się w wymiarze indywidualnym, przede wszystkim, a celem podboju jest uzależnienie każdego pojedynczego człowieka od systemu. Zagrożeniem zaś dla władzy dokonującej podboju jest wszystko, co potrafimy zrobić sami – od prowadzenia wielkiej karawany zaczynając, na pieczeniu chleba kończąc. Dlatego właśnie sfera kultury pełna jest zjawisk i osób, których nikt nie chce naśladować, żeby się nie porzygać. To jest ten obszar, gdzie robi się rzeczy, których normalny człowiek nie wykona. I one są promowane, wskazywane jako właściwe i godne podziwu. Nie ma już w zasadzie, w obszarze kultury widowisk innych niż totalnie żenujące. I to jest uważam niebezpieczne, bo oni już nie wiedzą co robić. A muszą zrobić dwie rzeczy – wskazać dzikusa i barbarzyńcę, a także zdefiniować kulturę na nowo. Ten pierwszy manewr odbywa się w sposób prosty – dzikus to ten, co nie pozwala zabijać nienarodzonych. I nic więcej do tej definicji nie jest potrzebne. Gorzej z definicją kultury, bo tej nie da się – na poziomie organizacji – tworzyć bez dużych budżetów, wywołujących pokusy. Nawet jeśli usuną konsumentów kultury, będą musieli coś ustalić między sobą. Kto jest kim i za co bierze pieniądze. Jak to może wyglądać? Mniej więcej tak, jak spory między felietonistami tygodnika Wprost w latach dziewięćdziesiątych. Obdarzeni przywilejami w zakresie emisji treści, byli współpracownicy SB, udawali wolnościowych myślicieli. I jakoś to się tak telepało, aż do momentu wynalezienia blogów. Potem zdechło i dziś już nie ma znaczenia. W najbliższych latach, wszyscy, wliczając w to PiS, będą chcieli powrócić do tych czasów. Nasza karawana musi być już wtedy bardzo daleko od nich.

Miałem skończyć ten tekst teraz, ale jeszcze coś mi przyszło do głowy. Istotną częścią tego montażu jest naśladownictwo. To dość oczywiste, ale nigdy dosyć przypominania o tym. Kiedy ktoś wykończy jakąś wrogą sobie grupę, natychmiast na jej miejscu stawia atrapę. Mamy atrapy ziemian, atrapy pisarzy, aktorów, atrapy żołnierzy wyklętych. To jest część polityki podboju, nie łudźcie się, że jest inaczej. Dlatego tak ważne jest, by niczego nie naśladować i robić wszystko po swojemu. Każdy bowiem kto przystaje do jakiejś odtwórczej grupy, musi mieć świadomość, jaka za tym się kryje intencja. Nie można więc powtarzać po kimś, nie można naśladować postaw w oczekiwaniu uznania, bo to zostanie odebrane jako chęć przystąpienia do systemu. I ani się człowiek obejrzy, jak będzie musiał paradować w jakichś pochodach i czytać coś z kartki patrząc przy tym, na niczego nie rozumiejących i obcych mu ludzi.



O straszliwych skutkach gejowskich fascynacji


Jak wszyscy wiedzą z wielką zaciekłością zwalczam wszelkiego rodzaju entuzjastów. Podobny stosunek mam do ludzi, którzy zaczynają rozmowę od wyjawienia, że coś ich silnie fascynuje. Gdybym potrafił walnąć kogoś pięścią w twarz, z całą pewnością czyniłbym to po usłyszeniu każdego takiego stwierdzenia. Jeśli ktoś bowiem czymś się fascynuje, to oznacza tyle, że ma to, pardon, głęboko w dupie, ale uważa iż przedmiot jego fascynacji podniesie jego atrakcyjność towarzyską. I nic poza tym aspektem go nie interesuje. Pół biedy jeśli taki zafascynowany nie ma wpływu na nic, a jego fascynacje służą mu jedynie do tego, by bajerować dziewczyny. To się da przeżyć. Gorzej jeśli człowiek ulegający swoim fascynacjom, jest na przykład artystą, w dodatku osadzonym w jakimś wpływowym środowisku. Wtedy może narobić szkód. Może na przykład zabetonować swoimi fascynacjami jakiś ważny temat, albo go zdegradować poprzez swoje nieodpowiedzialne działania. Może wreszcie sprawić, że jego poczynania wynikające z fascynacji spowodują u ludzi niechęć do tematów ważnych i głębokich, które mogłyby stać się przedmiotem poważniejszych jakichś studiów.

Przejdźmy do konkretów. Większość ludzi, nawet jeśli nie interesuje się muzyką poważną, kojarzy operę Karola Szymanowskiego Król Roger. Libretto do tej opery napisali Karol Szymanowski i Jarosław Iwaszkiewicz, czyli wszystko jest jasne i nic do tego nie trzeba dodawać. Ja sam, choć kojarzę operę, nie znałem libretta, ani też nikogo, kto by tego dzieła wysłuchał w całości. Powód zwykle podaje się taki, że jest ono zbyt nowatorskie. To zdaje się znaczy, że jest okropne i nie do wytrzymania, a mówi się o nim dlatego, że Karol Szymanowski był wybitnym polskim kompozytorem. Skąd się w ogóle wziął pomysł na napisanie takie opery? Oto Szymanowski wiele podróżował po Europie i zafascynował się Sycylią, a także średniowieczną kulturą arabską, no i w średniowieczem w ogóle. Postanowił więc napisać o tym operę. W życiu nie byłem na żadnej operze i pewnie już nie będę. Nie mam też w sobie tyle siły, by streścić Wam libretto, a więc wstawię tu stosowny fragment z docenta wiki.
Akt pierwszy – „Imperium Bizantyjskie, akt chrześcijański”.

Sycylia, połowa XII wieku. Król Roger przybywa do katedry, w której trwa msza (śpiewy chóralne Hagios, hagios, hagios [Święty, święty, święty]). Archiereios i Diakonissa żądają, aby zabronił szerzenia herezji przez tajemniczego Pasterza, który głosi wiarę w nowego boga. Roksana prosi, aby przed skazaniem, Roger go wysłuchał. Pojawia się Pasterz, tłum żąda jego śmierci. Pasterz śpiewa bluźnierczą arię Mój Bóg jest piękny jako ja, która na wszystkich zgromadzonych robi wielkie wrażenie, oczarowuje Roksanę. Roger skazuje Pasterza na wygnanie, szybko jednak zmienia zdanie i każe mu przyjść do siebie do pałacu. Tłum modli się do Boga.

Akt drugi – „Orient, akt arabski”

W atmosferze niepokoju, oczekując Pasterza, Król rozmawia z mędrcem z Edrisim, swoim arabskim doradcą. Roksana śpiewa pieśń Uśnijcie krwawe sny Króla Rogera. Przybywa Pasterz z garstką swoich wyznawców. Pozdrawia króla w imieniu wiecznej miłości, opowiada, że przybywa z daleka i jest wysłannikiem Boga. Roger denerwuje się, ale uspokaja go Roksana. Wszyscy ulegają urokowi Pasterza, oczarowuje tłum tańcem dionizyjskim. Król każe go pojmać w kajdany, Pasterz zrywa łańcuchy i odchodzi, wraz z nim odchodzi także Roksana. Król pozostaje z Edrisim, po chwili decyduje się iść za Pasterzem.

Akt trzeci – „Antyk, akt grecko-rzymski”

Król, wraz z Edrisim dociera do ruin starożytnej świątyni greckiej. Na wołanie odpowiadają mu głosy Roksany i Pasterza. Zjawia się Roksana, która mówi, że nowa wiara przywróciła jej radość życia, Pasterz objawia się jako Dionizos. Po złożeniu ofiary i rozpaleniu ognia przed ołtarzem przybywają nowi wyznawcy Pasterza. Po ekstatycznym tańcu, w którym Roksana jawi się jako menada, wszyscy odchodzą. Wschodzi słońce, Król, pozostając z Edrisim, wita z radością jego blask.
Jak widzimy są to brednie, które mają podnieść znaczenie Karola Szymanowskiego w międzynarodowym światku wpływowych homoseksualistów, udających znawców dawnych epok. Do tej dętej i fałszywej historii, a właściwie histerii, dołożona jest kakofoniczna muzyka.

I teraz pomyślcie sobie, że ktoś chciałby napisać powieść historyczną, albo jakiś esej na temat czasów, w których żył król Sycylii i Afryki Roger II z dynastii d’Hauteville. Nie ma szans by to zaistniało. Każdy kto wziąłby to do ręki, zaraz przypomniałbym sobie, że gdzieś już o tym królu słyszał…tylko gdzie? Aha! Opera Karola Szymanowskiego…! Libretto napisane razem z Iwaszkiewiczem!!!! I to byłby koniec zainteresowania tą książką.

O tym by jawnie skrytykować Szymanowskiego i jego dzieło nie może być nawet mowy, bo człowiek w ten sposób sam wyklucza się z grona ludzi kulturalnych. To nic, że Szymanowski, pardon, gówno wiedział o królu Rogerze, że nie miał pojęcia co to jest średniowiecze, a swoją operę podzielił na akty według niczego nie wyjaśniającego klucza akademickiego. To nic, że nie służy ona poznaniu prawdziwej historii króla, bo ważne jest, że ma wzruszać i wznosić człowieka na jakieś emocjonalne wyżyny – powie ktoś rozumiejący więcej niż ja oraz kulturalnie i towarzysko bardziej otrzaskany. Niestety nie wzrusza i nie wznosi. To jest chyba jasne. Jeśli coś rozmija się z prawdą, niech chociaż będzie spójne wewnętrznie i ma jakąś dającą się zaakceptować bez wstrętu strukturę. Taki stawiam postulat. Szymanowski go nie zrealizował, król Roger jednak powinien nas zainteresować szczególnie. Człowiek ten bowiem był niezwykle sprawnym przedsiębiorcą oraz politykiem. Miał właściwie poukładane priorytety, ale popełnił wielki błąd strategiczny, który stał się w jego rodzinie pewną tradycją i doprowadził ją w końcu do upadku. Trudno znaleźć w XI i XII wieku kogoś, kto dokładniej i precyzyjniej wyznaczyłby swoje cele polityczne niż Normanowie z Sycylii. Nie dość, że właściwie wskazali wroga najważniejszego – Bizancjum, to jeszcze podeszli z sensem do jego likwidacji. Zaczęli od pocięcia potęgi ekonomicznej cesarstwa, to znaczy wykradli Konstantynopolowi tajemnicę produkcji jedwabiu. Zainstalowali warsztaty produkujące jedwab na Sycylii i sprowadzili nowych rzemieślników z krajów arabskich. Ich następnym celem były porty na wschodnim wybrzeżu Adriatyku, ale to już nie za króla Rogera. Atakowanie tych portów, a także umieszczenie ich na liście priorytetów politycznych, to był właśnie ów błąd. Kiedy bowiem człowiek prowadzi wielką, logiczną i mającą widoki na sukces, a tym było opanowanie Bizancjum i ogłoszenie się cesarzem, musi przede wszystkim uważać na naśladowców tej polityki. Ujmując rzecz w poetyczne ramy zaproponowane kiedyś przez Stanisława Grzesiuka, trzeba uważać na tego co stoi z boku i tylko się przygląda. Nie trzeba było drażnić Wenecjan. Oni dokładnie przeanalizowali wszystkie błędy, które popełniła dynastia d’Hauteville, a kiedy przyszła ich pora, nic się, pardon, nie opieprzali. Popłynęli prosto do Konstantynopola i załatwili sprawę po swojemu. Króla Rogera już wtedy nie było na świecie, bo nie żył od lat pięćdziesięciu.

Miał on jeszcze jeden priorytet w swoich planach. Była nim Afryka, ale nie w wąskim rozumieniu. Król nie zamierzał poprzestać na zajęciu północnych części dzisiejszej Tunezji. Jego plany były bardzo szerokie. Musimy pamiętać, że Normanowie z Normandii, siali postrach na wybrzeżu berberyjskim jeszcze w X i na początku XI wieku. Tam zaś położona była Ceuta, najważniejszy port w całej północno zachodniej części ówczesnego świata, gdzie kończył się złotonośny szlak wiodący z Ghany. Król Roger miał plan opanowania całego wybrzeża Afryki od Ceuty do Aleksandrii i miał możliwości, by ten plan zrealizować. Dysponował przede wszystkim sprawą, w zasadzie najlepszą na całym wielkim morzu flotą. Mógł nią straszyć kogo chciał. No i rzeczywiście – kogoś śmiertelnie wystraszył i w kranie Berberów zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Gwałtownie awansowane saharyjskie plemiona, podbijać zaczęły wielkie i ludne miasta, a także kontrolować złotonośne szlaki. Król Roger zaś sprowadził sobie do Palermo, urodzonego w Ceucie arabskiego geografa, który sporządził dlań mapę świata. Było to w roku 1138. To jest ważny rok, także dla naszej historii. Ów geograf nazywał Al Idrisi, a na jego mapie umieszczona jest także Polska. Oto opis naszego kraju pozostawiony przez żyjącego w Palermo, arabskiego geografa z Ceuty. Podają go za docentem wiki.
Co się tyczy ziemi B(u)luniia, która jest krajem wiedzy i mędrców rumijskich (ar-Rum)[a], wspomnieliśmy ją już poprzednio. Jest to kraj o pięknej ziemi, urodzajny, obfitujący w źródła i w rzeki, o ciągnących się bez przerwy prowincjach i dużych miastach, bogaty we wsie i domostwa… Posiada on winnice, oliwki i mnogie drzewa różnych gatunków owoców. Do miast jego należą: Ikraku, G(i)nazna, -r(a)t(i)-slaba, S(i)rad(i)ja, N(u)grada, S(i)tnu[b][2] Wszystkie one są sławnymi stolicami i silnymi centrami, w których zebrane są dostatki rozmaitych krajów. Prócz tego zażywają one szacunku, ponieważ przebywają w nich uczeni wykształceni w dziedzinach nauk i zaznajomieni ze swymi zawodami. Co się tyczy miasta (I)kraku, miasta G(i)nazna i reszty jej (Bulunji) wspomnianych miast, są to miejscowości o blisko siebie stojących budowlach… Ze wszystkich stron otaczają ją góry ciągnące się nieprzerwanie i oddzielające ją od kraju S(a)sun(i)ja (Saksonia), kraju B(u)amija (Bohemia – Czechy) i kraju ar-Rusija (Ruś)[3][4].
Jak widzimy, można się do tego opisu przyczepić, głównie przez te oliwki, ale tak naprawdę nie wiemy czym charakteryzował się ówczesny klimat, więc nie dajmy się ponieść. O co innego chodzi. Oto w roku 1138 Bolesław Krzywousty podzielił państwo w myśl zasady tyleż niezrozumiałej, co zbrodniczej. Było bowiem na świecie wystarczająco wiele ziem, które chroniły swoją całość przez odpowiednie prawo dziedziczenia. Temu durniowi jednak ktoś coś podpowiedział. Nie wiemy kto, ale ktoś, komu na pewno zależało na podziale królestwa, którym zainteresowany był dwór w Palermo. A jeśli on, to także inne dwory. I teraz spróbujcie mi wyjaśnić, jak to się stało, że z czasów, kiedy Al Irdisi tworzy na Sycylii swoją mapę, kiedy w krainie Bulunia, czynni są, w gęsto zaludnionych miastach rumijscy, czyli chrześcijańscy mędrcy, została tylko kronika Galla. I nic więcej. Jest to w dodatku jedyny zabytek piśmiennictwa z czasów polskiego średniowiecza. – A bo to panie, taka umowna formuła – powiedzieliby Szymanowski z Iwaszkiewiczem – siedział sobie na Sycylii, coś tam słyszał, miał zlecenie i napisał, nie trzeba się tym przejmować, opowiemy panu o swoich fascynacjach…Bo wie pan, w tej Polsce to się z pewnością nic nie działo. Lej po bombie normalnie tu był…

Dziękuję, ale nie skorzystam. Tym mniej mam ochoty na korzystanie z takich wytrychów, że w czasie kiedy to wszystko wczoraj analizowałem, przypomniało mi się nagranie z muzeum Polin, gdzie przewodnik opowiadał o tym, jak to przybyli do Polski żydzi, zastali tu las jedynie i zwierzęta. No i oni widząc to postanowili założyć na tych ziemiach wysoko rozwiniętą cywilizację, co jak wiemy wyszło tak sobie, raczej średnio.

Żydów do Polski sprowadził Władysław Hermann, ojciec Bolesława Krzywoustego, którego czcimy z niewiadomych powodów. A kiedy ktoś, zadaje pytanie, dlaczego doszło do rozbicia dzielnicowego, mędrcy i specjaliści zafascynowani średniowieczem odpowiadają – bo taka była tendencja. Gdzie? Na Rusi – brzmi zwykle odpowiedź. Ja zaś mogę dodać, że nie tylko na Rusi, także w arabskiej Hiszpanii, ale o tym nikt nie wspomina, albowiem to był inny krąg kulturowy i nie należy tego mieszać. Innych przykładów na „naturalne” tendencje do rozbijania dzielnicowego brak.

Jeśli teraz wyobrazimy sobie Morze Śródziemne jako jeden wielki szlak handlowy z mnóstwem stacji przeładunkowych, który obsługują kupcy z wielu krajów wyznający trzy w zasadzie religie, uświadomimy sobie, że priorytetem dla czynnych tam ludzi było szykanie lub kreowanie nowych rynków. Środkiem zaś owego systemu była Sycylia, gdzie produkowano mnóstwo jedwabiu. Nie ma więc możliwości, w mojej, być może błędnej ocenie, by król Roger nie interesował się Bulunią, mając wokół siebie silną konkurencję. Musiał kogoś tu przysłać, żeby załatwiał interesy. Mam jednak wrażenie, że jego karty były za słabe.

Karol Szymanowski zrobił z tego wszystkiego historię transwestyty w ciąży pozamacicznej. I nikt tego już nie ruszy nigdy, nawet bardzo długim kijem.



Apteka pod słońcem vs Sanatorium pod klepsydrą


Są rzeczy, które nurtują mnie bardzo głęboko, niektóre z nich wyjaśniamy tu sobie wspólnie, a niektóre udaje mi się wyjaśnić samemu. Są jednak takie kwestie, gdzie nie ma nic prócz intuicji i silnego podejrzenia, że coś jest nie tak. Temat, który dziś poruszę, wspominany był na tym blogu w czasach bardzo zamierzchłych, ale nie doczekał się żadnego dalszego ciągu. Rzecz zaś jest poważna, bo moim zdaniem dotyczy organizacji pracy na rynku literackim, który jak wiemy nie jest ani wolny, ani wypełniony ludźmi rzeczywiście utalentowanymi. Sposoby zaś organizowania tego rynku nie składają się z subtelnych sugestii i jeszcze subtelniejszych dyskusji. To są w zasadzie same naciski, wymuszenia i szantaże. Przynajmniej w naszej części świata, bo być może gdzie indziej jest lepiej.

Jak wielu czytelników pamięta, Bruno Schulz, który stał się symbolem pewnego typu artystycznych postaw, o mało nie został pisarzem niemieckim. Wysłał bowiem próby swoich tekstów pisane w języku Goethego, wprost do Tomasza Manna, z prośbą o ocenę. Z tego co pamiętam, był pewien sukcesu. Mann nie odezwał się do niego wcale, a fakt ten jest nader rzadko przypominany przez biografów. Dzięki temu Bruno Schulz został pisarzem polskim, ale i to nie od razu, bo najpierw, o czym z kolei możemy przeczytać we wszystkich biografiach, wyszydzano go na salonach warszawskich. Sprawy zmieniły swój bieg, od chwili kiedy Schulz wdał się w romans z Nałkowską, co zapewne nie było dlań przeżyciem szczególnie interesującym. Można wręcz założyć, że wykalkulował sobie taką strategię, rozumiejąc doskonale, nie był przecież głupi, jak działa warszawski światek literacki. To opowiedzenie się po stronie sanacji, które nie grało w jego życiu artystycznym żadnej roli, ale miało znaczenie jako czynnik definiujący, sprawiło, że Schulz miał spore kłopoty po wejściu sowietów do Drohobycza. Niby lewicujący Żyd, chodzący z głową w chmurach, coś jak Lucjan Szenwald, ale jednak nie…szansy swojej nie dostał. Napisał list do Wasilewskiej i Ważyka, a ci mu odpowiedzieli zdaniem – nam Proustów nie potrzeba. To w zasadzie był wyrok na Schulza, bo trudno sobie wyobrazić, by Niemcy, którzy do Drohobycza wkroczyli, nie zdawali sobie dokładnie sprawy z tego, jakie były ambicje i aspiracje nauczyciela rysunku z miejscowego gimnazjum. Z całą pewnością też wiedzieli o tym liście do Manna, który był już wówczas na emigracji w USA.

Co jakiś czas wpadam na ten trop, ale on mi gdzieś ginie. Pewnie dlatego, że sposoby oceny rynku literackiego przed wojną, łączą się z osobistymi aspiracjami i wyborami oceniających, a przez to mają w sobie wielki ładunek emocji, wykluczający właściwie każdą sensowną ocenę i wnioski. Stoi u mnie na półce niewielka książeczka zatytułowana Totehorn. Jej autorem jest Kazimierz Truchanowski, o którym możemy przeczytać w sieci różne pochlebne teksty, że zapomniany geniusz i takie tam…Truchanowski został przed wojną oskarżony o splagiatowanie Schulza, między innymi w powieści Apteka pod słońcem. I rzeczywiście, jak się czyta fragmenty prozy tego autora, nie sposób odnieść wrażenia, że coś jest nie tak. Widać po prostu, że nie miał on wobec czytelnika szczerych intencji. Schulz pisał powodowany ambicją, która go zapewne niszczyła, a świadczy o tym list do Manna. Chciał być wielkim pisarzem, wielkiego języka, a został zmarginalizowanym pisarzem języka, którego nikt nie rozumie. To jednak i jego pozycja towarzyska mogły wywołać jakąś reakcję w innych kołach zainteresowanych opanowaniem rynku literackiego. O Truchanowskim możemy przeczytać w wiki bardzo ciekawe rzeczy. Ma notkę w dwóch językach: po polsku i po estońsku. Jego kariera przed wojną znaczona była skandalem i podejrzeniem o plagiat, ale on sam ponoć podszedł kiedyś do Schulza i próbował wszystko załagodzić. Schulz mu wybaczył, a to by oznaczało, że doskonale rozumiał co jest grane. Jeśli ktoś uprawia konwencję, która spotyka się z jednoznaczną oceną towarzyszki Wasilewskiej i towarzysza Ważyka, to znaczy, że wszyscy ci ludzie: autor, Wasilewska, Ważyk, a także potencjalni naśladowcy autora, przez nich wykreowani, zastanawiają się jak można by tę konwencję wykorzystać. Oczywiście komuniści nic nie mogli przedsięwziąć, bez rozkazu z samej góry, sanacja zaś uosabiana przez Nałkowską, sądziła, że istnieje coś takiego, jak konkurencyjność w prozie. I jeśli tamci mają Manna, to my możemy mieć swojego człowieka, który realizuje konwencje równie rozbudowane i głębokie. Okazało się, że jest inaczej. Tak sądzę, bo nie potrafię tego wytłumaczyć w inny sposób. Wykreowanie Schulza spowodowało, że na scenie natychmiast pojawił się Truchanowski, który był przecież leśniczym, gdzieś na Wołyniu. Do Polski zaś przyjechał dopiero w roku 1925. W jaki sposób znalazł się w tym samym środowisku co Schulz?

Po wojnie Kazimierz Truchanowski został redaktorem naczelnym periodyku pod tytułem Nowiny Literackie, był rok 1947. Jak na autora, który debiutował przed wojną w branżowym piśmie Echa leśne, to spory awans. Trudno przypuścić, by to wyniesienie nastąpiło bez interwencji i wskazania towarzyszy radzieckich, którzy wyjaśnili Ważykowi i Wasilewskiej, że choć tamten polski Proust nie żyje, to jednak przydałby się jakiś inny. Oni bowiem tak samo oceniali rynek prozy w sposób, który znamy z czasów nam współczesnych – jako rynek formatów, będących nośnikami propagandy. Jeśli tamci mają Prousta, to my musimy mieć swojego.

Nikt nie wie kim był Kazimierz Truchanowski naprawdę, ale jako autor próbował swoich sił w każdej właściwie konwencji, także w SF. Nikt mu nie powiedział, że to są naśladownictwa, które nie podnoszą znaczenia jego prozy, ani znaczenia języka, którym pisze, ani w ogóle nie są opatrzone żadnymi plusami. To jest degradacja. I o tym wiedział chyba Tomasz Mann, nie odpisując na list Schulza, bo też wyczuł w nim naśladowcę z wielkimi ambicjami.

Jeśli jakaś organizacja chce zdegradować własny język, dopuszcza do kreowania i promowania literackich naśladownictw. To jest zasada z gatunku żelaznych, ale nie dostrzegalnych w czasie jednego życia. My na szczęście możemy to już, w przeciwieństwie do takiej Nałkowskiej oceniać. No, ale my nie jesteśmy żadną wpływową organizacją. Całe szczęście, nikt jeszcze ręcznie nie reguluje sprzedaży. Jej wyniki zaś wskazują jednoznacznie, że wybory czytelników, są dalekie od planów propagandowych. Koszta zaś promocji formatów stale rosną. Pozostaje pytanie – czym to się skończy?

Truchanowskiego nie da się czytać, podobnie zresztą jak Schulza. Trudno w ogóle polemizować z formułami, które go otaczają, a szczególnie z jedną, która wśród nich dominuje – że jest to literatura ponadczasowa. Otóż nie jest, bo jej wyniesienie zaczęło się do łóżka Nałkowskiej, a organizacja, którą ją promowała nie potrafiła ochronić autora, nie miała też sprecyzowanych planów na czasy, które miały nadejść. W ogóle ich nie przewidziała, a od tego są zdaje się literaci, krytycy i opinia – od przewidywania. Tak więc Bruno Schulz, był i jest nadal autorem firmującym pewną bardzo krótką epokę, będąc przy tym całkowitym jej zaprzeczeniem. I dźwiga jeszcze ten pośmiertnie ten garb w postaci prozy Truchanowskiego.

Nie wiem dlaczego myślałem o tym wczoraj, pewnie, żeby odpocząć od tych wszystkich królów Rogerów, Boemundów z Antiochii i karawan sunących przez pustynię.



O hierarchizowaniu treści za pomocą głupich sitcomów i nie tylko


Wczoraj przeżyłem poważne załamanie nerwowe. W zasadzie do dziś nie mogę dojść do siebie. Oglądałem sobie wieczorem, dla odmóżdżenia serial zatytułowany Technicy-Magicy, który ma w sobie coś, czego już w zasadzie w żadnych serialach nie pokazują. I jest wcale zabawny, ale tylko wtedy jeśli zaczniemy go interpretować według pewnego klucza. Chodzi o to, że w pewnej korporacji, na samym dnie biurowca pracuje dwóch komputerowych świrów. Jeden czarny z zespołem Aspergera, a drugi biały, niewydolny emocjonalnie. Dokładają im, jako szefową, rudą wariatkę, która śmieje się upiornie i próbuje awansować, choć wie, że to jest niemożliwe. Pomysł zasadza się na tym, że ci zesłani do piwnicy ludzie są przedmiotem drwin, albowiem robią wszystko na opak. Poza tym mają zaburzoną hierarchie wartości i my ich obserwujemy z poczuciem wyższości, aż do chwili, kiedy nie zorientujemy się, że na wyższych piętrach biurowca patologia jest jeszcze gorsza niż w tej piwnicy. Najgorsza zaś jest w gabinecie prezesa, który jest po prostu zboczeńcem-analfabetą podejrzanym o zamordowanie żony. W serialu, który zakończył się w roku 2008 jest mnóstwo seksistowskich żartów, czasem nawet dość inteligentnych, robią sobie jaja z pedałów i w ogóle z osób domagających się uwagi otoczenia. Oni bowiem – dwaj frustraci – nie potrzebują niczyjej uwagi. Chcą jedynie spokoju, by móc realizować swoje wariactwa. Nie wiem dlaczego serial został zdjęty, ale przypuszczam, że powodem była właśnie zmiana paradygmatów propagandowych w brytyjskiej telewizji. Żeby uratować jakoś bohaterów, których publiczność lubiła, nakręcono ostatni odcinek, zapowiedziany jako pierwszy odcinek piątej serii. Pokazują tam naganne zachowania dyskryminacyjne dwójki głównych bohaterów, to znaczy Rudej i irlandzkiego frustrata. Ona nęka bezdomnych oblewając ich kawą, a on szydzi z kurdupli. Potem ich czarny kolega, który jest całkowicie niekompatybilny z otoczeniem i zawsze dokonuje złych wyborów, tłumaczy im dlaczego źle robili. W ostatnim jednak odcinku zyskuje na pewności siebie i jego kontakty z otoczeniem stają się sensowniejsze, albowiem kupił sobie damskie spodnie, która są magicznym fetyszem.

Tłem do tych akcji są szyderstwa z mediów społecznościowych, które kształtują opinię – zamiast seriali oczywiście. Wszystko to dzieje się po to, by uratować konwencję i klimat, a jednocześnie zamknąć serial. To dobrze świadczy o producencie, albowiem jest on świadom tego, że oddaje cześć, nowemu fałszywemu bóstwu, które nie ma nic wspólnego z ludzką wrażliwością. Musi jednak zachować się przyzwoicie wobec swoich pracowników.

Co mnie tak zdołowało, zapytacie? Otóż w pewnym momencie Moss, czyli ten czarny, usiłuje zainteresować koleżeństwo, reklamą gier planszowych, którą sam nakręcił, razem ze swoimi kolegami nerdami, wyglądającymi jak zły sen rozbudzonej erotycznie piętnastolatki. Moss jest absolutnie najgorszy i nie pasuje do niczego. To zaś co proponuje to zwykle jakieś aspołeczne, kompletnie odjechane akcje. No i on w tym spocie reklamuje gry planszowe o kupcach tekstylnych z XVI wieku. To jest, według nowych trendów, które zatriumfowały w roku 2008 i które idą dziś od sukcesu do sukcesu, dno dna, w nowej hierarchii treści. Na samej zaś górze są oczywiście potrzeby bezdomnych, których nie wolno oblewać kawą, nawet przez przypadek i ambicje karłów usiłujących doskoczyć do ekspresu z kawą.

Wszystko czym się tu zajmujemy nadaje się tylko do przerobienia na planszówki, które mogą być jedynie naśladownictwem tych wyszydzonych w ostatnim odcinku serialu Technicy-Magicy. Na nic więcej nie możemy liczyć. Nie robimy też niczego oryginalnego. Nikt tego nie zrozumie, a nawet jeśli, to uzna, że w nowym świecie, promującym nowe postawy i nowej relacje te brednie nie będą mu do niczego potrzebne. Z takimi myślami wczoraj zasnąłem. Zło zatriumfowało i zagrało nam na nosie, a my nie możemy nawet z niego zadrwić, bo pierwszym wrogiem złego jest ironia. I ją należy wygumkować przede wszystkim. Nie można pokazywać, że na górze jest gorzej niż na dole, a prezes korporacji to zboczuch i analfabeta. Nawet jeśli jest śmieszny. Ludzie zaś powinni poświęcać czas na rozwijanie umiejętności społecznych przez komunikatory, bo do tego są przeznaczeni. To zaś oznacza, że muszą brać udział w grupach wsparcia dla karłów i żebraków, którym pomyliły się ambicje z możliwościami. I do tego, zdaje się chciał nas także przekonać Ikonowicz w wywiadzie z Moniką J.

A teraz, jak w starych dobrych sitcomach, bez cienia uśmiechu na twarzy, niczym Moss w tym serialu, połączę to wszystko z Brunonem Schulzem. Było trochę inaczej niż wczoraj napisałem. List do Manna był późny, ale co innego wysuwa się na plan pierwszy. Schulz zjawił się w Warszawie już w roku 1922, kiedy jeszcze istniało ministerstwo kultury, zarządzane przez Przesmyckiego i chciał w Zachęcie wystawić swoje grafiki ze zbioru Xięga bałwochwalcza. Oczywiście spuszczono go po drucie. Nikt się tym nie zainteresował, a przynajmniej nikt nie wyraził tego zainteresowania wprost. W tym samym czasie Schulz próbował zainteresować stolicę swoimi opowiadaniami. Także bez skutku. No, ale w 1925 zjawia się w Polsce Kazimierz Truchanowski, który – o czym dowiedziałem się wczoraj – było dobrym znajomym Zygmunta Kisielewskiego, ojca Stefana Kisielewskiego, zwanego Kisielem. Jak ktoś jest dobrym znajomym Zygmunta K, to nie ma mowy, żeby nie rozumiał wyrazu loża. Ja tylko przypomnę, że w III tomie Baśni socjalistycznej znajduje się artykuł napisany przez Zygmunta Kisielewskiego, oskarżający prawicę o zorganizowanie zamachu na Narutowicza. Bardzo pouczający jako metoda, zupełnie podobnych do treści zawartych w ostatnim odcinku serialu Technicy-Magicy.

Wygląda więc na to, że Schulz został zauważony, ale nie było ani jednego powodu, by dać mu tak zwaną szansę. W stolicy bowiem jest tak, a sytuacja ta nie zmieniła się do dziś, że nikt tu nie korzysta z okazji, wszyscy oglądają się na siebie oczekując, że wystąpi ktoś godniejszy i mocą swojego autorytetu przejmie projekty proponowane przez przybyszów z prowincji. To powoduje, że Warszawa jest w istocie miastem bardzo prowincjonalnym i niewydolnym propagandowo. To znaczy nie ma żadnej motywacji, by się nią interesować. Poza bardzo prymitywnymi rzecz jasna dotyczącymi tak zwanych karier.

Skoro zauważono Schulza, to, podobnie jak to ma miejsce dzisiaj, pojawiła się potrzeba zastąpienia tego Schulza kimś godniejszym, środowiskowo lepiej umocowanym. No i padło na tego Truchanowskiego, który był przecież tylko urzędnikiem w Lasach Państwowych. No, ale widocznie miał to coś, jak powiedział klasyk. Sprawa by się zakończyła dla Schulza tragicznie, ale zrozumiał on w porę, że tylko koła bliskie Belwederowi mogą go uratować. No i zainwestował w Nałkowską. Dzięki temu pozostał w pamięci ludzi i nie zmiotła go poprawność polityczno-ideologiczna tamtego czasu. Poprawność, która jest zawsze fałszywa i działa podstępnie. I tylko niektórzy ludzie, w bardzo ściśle określonych okolicznościach, dostają jakąś szansę, kiedy zaczyna ona swoje panowanie. Tacy ludzie, jak aktorzy z opisanego tu serialu. Nikt ich, mimo ewidentnej krzywdy, nie potraktował szczególnie źle. U nas w takiej sytuacji, pod stopami ludzi, którzy nie rozumieją nowych czasów otwiera się czarcia zapadka. I giną oni w niepamięci.

Można nawet rzec, że Schulz w jakiś tam sposób tę poprawność ujarzmił, no, ale okazało się to, na dłuższą metę, pardon, gówno warte. I życia mu nie uratowało. Zygmunt Kisielewski zmarł w roku 1942, tak jak Schulz, tyle że na wiosnę. Docent wiki nie wspomina słowem o jego synu Stefanie, ciekawe czemu. Truchanowski zaś, którego Zygmunt jeszcze przed wojną namawiał na pisanie pamiętników, o czym dowiedziałem się wczoraj, albowiem jeden z czytelników podesłał mi stosowne wycinki prasowe, został w roku 1947 gwiazdą literackiego firmamentu. Przygasła nieco ta gwiazda, kiedy zarządzanie literaturą przejęli Ważyk z Jastrunem, ale potem na nowo rozbłysła. Oni bowiem nie rozumieli wyrazu loża, tak jak należy, a całą swoją nadzieję pokładali w Stalinie. Byli jeszcze zabawniejsi niż Moss i Roy z serialu Technicy-Magicy.



Reżyserzy i sataniści


Jak wiemy, nie wolno igrać ze złem, wiemy też, że człowiek sam sobie nie poradzi kiedy złe do niego przyjdzie i musi wzywać pomocy, kierując swój głos ku instancjom najwyższym. Uspokajam od razu wszystkich, że nie zamierzam robić tu żadnych prowokacji, ani schodzić na manowce. Chcę tylko wskazać, jak łatwo człowiek, owładnięty pychą, wpędzony zostać może w pułapkę bez wyjścia. On może nawet tej pułapki nie widzieć, ale my wiemy, że ona jest, w dodatku zatrzaśnięta. Zacznę od tego może, że przynętą w takiej pułapce jest zawsze zjawisko, które tu ostatnio mawialiśmy, czyli fascynacja. Należy wystrzegać się jak ognia wszelkich fascynacji, pochodzących z trzewi, dołu brzucha, albo z tyłu głowy, bo one zawsze wydają się czymś niezwykłym, a na koniec okazuje się to pomyłką. Zaraz za fascynacją pojawia się inne magnetyczne uczucie, a mianowicie chęć przynależenia do grupy wybrańców, którzy rozumieją więcej niż inni. To się często zdarza, nawet nam tutaj, ale jest jedna rzecz wyróżniająca lokalne, nawigatorskie szajby od tych, o których zaraz powiem. Nasze mianowicie, dają się wyjaśnić i rozłożyć na elementy, a po złożeniu tworzą nadal spójną i logiczną całość, nawet jeśli gdzieś są jakieś braki. Dzieje się tak, albowiem rzadko kiedy zdarza się nam mieszać porządki. Wyjaśnień zaś spraw ziemskich szukamy na Ziemi, ani pod nią, ani nad nią. Kłopot prawdziwy i pokusa również, zaczynają się wtedy kiedy ktoś usiłuje przekonać bliźnich, że poprzez metodę, którą opatrzyć można przymiotnikiem „naukowa”, albo „akademicka”, dojść możemy do sfer, gdzie poznanie naukowe i akademickie w zasadzie nie sięga. To jest najczęściej stosowana pułapka, i ona w rzeczywistości składa się z elementów przynależnych do estetyki. Nie chodzi w istocie o odkrycie prawdy, ale o stworzenie jakiegoś klimatu. I tu się zaczynają tak zwane jaja. Każdy bowiem wizjoner, przekonany, że może zrobić coś niezwykłego, bo u podstaw jego działania leży głęboka fascynacja, którą nie każdy zrozumie, bo nie każdy jest, prawda, odpowiednio wrażliwy, wpada w pułapki estetyczne. Bo tam właśnie, na obszarze gdzie dokonuje się ocen estetycznych, zły stawia ich najwięcej. I teraz przestajemy już teoretyzować i zabieramy się za przykłady z życia wzięte.
Mistrzem w produkcji takiej tandety był w mojej ocenie Stanisław Lem. Ukoronowaniem zaś jego wyczynów była powieść zatytułowana Śledztwo. Potężnym skrótem, wprost, jak to mawiają na Mazowszu, na siagę, zmierza pan Staszek w tej powieści do rozwiązań ostatecznych, w nosie mając, wszystko, co go od nich odciąga. Chodzi w tym dziele z grubsza o to, że z kaplic na prowincji giną zwłoki, albo są one znajdowane w pozycjach dziwacznych, tak jakby ktoś je poruszał. Nikt nie zgadnie, dlaczego kaplice cmentarne Lem nazywa kostnicami, a także dlaczego Scotland Yard z Londynu zajmuje się sprawami z małych miasteczek gdzieś w Yorkshire. W dodatku tak dziwacznymi sprawami. Nikt się nie uśmiecha kiedy jeden ze śledczych mówi, że afera z poruszonymi zwłokami zaczęła się gdzieś około Wszystkich Świętych ( Wszystkich świętych, to jest, prawda, najważniejsze święto w starej, wesołej Anglii). Istotne jest to, by wskazać, że nauka co prawda, nie potrafi rozwiązać wszystkich problemów, z którymi zmaga się człowiek, ale potrafi zmienić rzecz najważniejszą. Oczywiście najważniejszą w ocenie Stanisława Lema. Potrafi zdjąć z piedestału wiarę, także wiarę w zmartwychwstanie i zastąpić ją zwątpieniem, czyli wiarą w metodę. Nawet jeśli kapłani metody, są lekko zboczeni. Chodzi tu o jednego z bohaterów powieści, zajmującego się statystyką matematyka, który odkrywa, że poruszenia i znikanie zwłok na związek z małą zapadalnością na raka w okolicy. A także z truchłami kotów znajdowanymi na cmentarzach gdzie stały te kaplice z nieboszczykami w środku. To jest tak dęte, że w zasadzie nie wiadomo co powiedzieć. No, ale po jednorazowym przeczytaniu wywołuje dreszcz emocji i głęboką fascynację. Potem pojawia się idiotyczna zupełnie chęć, by samemu uczestniczyć w rozwiązywaniu takich problemów. I nie ma znaczenia, że to wszystko okazuje się nielogiczne i głupawe już przy pierwszej, powierzchownej bardzo analizie. Zwątpienie triumfuje i wierny czytelnik Lema, nie może się od prozy swojego mistrza oderwać.
Dobrym sprawdzianem dla tego rodzaju bredni są ekranizacje, albowiem nikt, ale to absolutnie nikt w Polsce, nie rozumie, jak głęboką intuicję i przygotowanie trzeba mieć, żeby zrobić spójny film na temat tak drażliwy i tak destrukcyjny. Jeśli przyjmiemy, że za wszystkim stoi złe, to ludzie ufający iż można zrobić z tekstu obraz, posługując się samymi tylko emocjami i fascynacją, są po jednej takiej ekranizacji i przyjęciu na wiarę rewelacji Lema, zmuszeni do uprawiania kultu satanistycznego w najgorszym, bo kompletnie zidiociałym wydaniu. W dodatku już na zawsze, bo nie potrafią się od tego oderwać.
Nigdy nie zgadniecie kto zrobił pierwszą ekranizację Śledztwa. Nawet nie próbujcie. Był to Marek Piestrak. Pan ten na samym początku kariery znalazł się w Hollywood, gdzie współpracował z Polańskim na planie filmu Dziecko Rosemary, takiego samego gniota jak to całe Śledztwo, obliczonego na wpędzenie w pułapkę ludzi, nie rozumiejących spraw prostych i oczywistych. W Polsce Piestrak wsławił się serią filmów, które, wszystkie jak jeden, są żywą ilustracją tego co tu napisałem. Prócz ekranizacji Śledztwa, zrobił on takie filmy, jak Test pilota Pirxa, o którym w zasadzie nie ma co wspominać, a także horrory Wilczyca i Powrót wilczycy. To było nawet zabawne, i wielokrotnie wyszydzane, ale dziś już mniej śmieszy. No i przede wszystkim najgorszy polski film wszech czasów, czyli Klątwę doliny węży.
Pod koniec kariery, bo dziś pan reżyser jest na emeryturze, nakręcił jeszcze serial o Piłsudskim i naśladownictwo francuskiego filmu Amelia, noszące tytuł Emilia.
Dlaczego ja w ogóle o tym piszę? Prócz powodów, który ujawniłem wyżej, jest jeszcze jeden. Oto tego rodzaju gnioty, które są łatwo wyszydzane i nie dają się oglądać, stanowią pewną formę opresji. Pan reżyser mówi tymi filmami wprost – nic mi nie zrobicie, albowiem to ja kręcę te filmy i robię co chcę. Otóż nie bardzo. On nie robi tego co chce, ale to co potrafi. I na tym polega tragedia tego człowieka. Nie litujmy się jednak nad nim, albowiem jak wszyscy filmowcy, ma on gotowy ponton ratunkowy, który uniesie go po rwących falach krytyki wprost ku oceanowi spokoju. Są nim pieniądze. Te zaś mylone bywają w środowisku wtajemniczonych z wybraństwem. I tu dochodzimy do rzeczy najważniejszej, którą w ostatnim wywiadzie u Jaruzelskiej otwarcie, choć jak sądzę mimowolnie, ujawnił Ikonowicz. Powiedział on mianowicie, że robienie pieniędzy jest nużące i o wiele ciekawsze jest pomaganie ludziom. Ikonowicz nie jest co prawda reżyserem, ale chodzi mu o to samo, co jest marzeniem filmowców – o uwielbienie tłumu. Tylko to się liczy i nic więcej. Jeśli ktoś nie potrafi tego osiągnąć, a większość nie potrafi, bo już na samym początku podpisuje cyrograf, godząc się na ekranizacje prozy Lema, ten popada potem we frustrację, której nie da się zwalczyć niczym, poza oczywiście wizją wybraństwa fałszywego. Czyli powtarzaniem tych samych błędów w kółko i przekonywaniem siebie, że cała reszta to durnie. Niektórzy, nie mówię, że od razu Piestrak z Ikonowiczem, zaczynają wtedy kraść i kłamać na skalę wprost nie wyobrażalną. I już z tego obłędu nie ma wyjścia. W miarę jak ludzie ci się starzeją znikają po kolei wszystkie projekcje, którym oddawali hołd, były to bowiem tylko obrazki z rzutnika, puszczone na odrapaną ścianę dziecięcego pokoju. Nad łożem zaś umierających pojawia się małe, włochate, krzywo uśmiechnięte dziecko Rosemary, które powoli w miarę jak zamykają się powieki zaczyna swój powolny taniec, krok do przodu i dwa do tyłu….



Dlaczego papież Celestyn znalazł się w piekle?


Nawet jeśli bardzo się zapędzimy, staramy się – mam przynajmniej takie wrażenie – by mieszając w nasze polityczne, ziemskie sprawy świętych i błogosławionych Kościoła, stawać zawsze po ich stronie. Kult świętych bowiem jest najistotniejszą częścią pobożności i dewastowanie go w imię doraźnych jakichś porozumień jest co najmniej dziwne.

Tak się jednak składa, że wszyscy reformatorzy Kościoła, pewnie od czasów najdawniejszych, czyli od herezji antycznych, przede wszystkim – jawnie lub podstępnie – uderzają w ten kult. Jego zaś likwidacja bywa nazywana oczyszczeniem.

Używam tu pewnych skrótów, ale mam nadzieję, że wszyscy mnie zrozumieją. W istocie nie jest to żadne oczyszczenie, ale próba zastąpienia świętych Kościoła jakimiś innymi osobami, z innego panteonu. No i inną pobożnością rzecz jasna. Często w kazaniach, księża powołują się na pobożność ludową. Mówią, że w pobożności ludowej jakieś święto nosi taką, a taką nazwę, która wyraźnie różni się od nazwy oficjalnej. I nie ma to znaczenia. Ja chciałbym dzisiejsze rozważania rozpocząć od ludowej pobożności właśnie. Ona bowiem ma pewne, istotne cechy, ważne dla nas dzisiaj. Otóż w ludowej pobożności nie ma miejsca na hierarchie pochodzące ze sfer kultury. Lud bowiem do szkół nie chadzał i nie zna nazwisk wielkich poetów, mam na myśli nasz polski lud, no, ale też pewnie inne ludy, może bardziej wobec kościelnego wędzidła narowiste. Lud pobożny ma swoją hierarchię, jest w niej miejsce na Boga w Trójcy Jedynego, na Matkę Najświętszą i całą rzeszę świętych, którzy patronują poszczególnym dniom w roku i których przypomina się w czasie codziennych nabożeństw. Wśród tych świętych znajduje się papież Celestyn. Był on człowiekiem uwikłanym politycznie, czego lud pobożny nie wie, ale chętnie o tym posłucha, kiedy kapłan opowie o Celestynie w homilii. Tyle, że ja nigdy takiej homilii nie słyszałem. Może akurat nie było mnie na mszy, ale coś mi podpowiada, że jednak nigdy takiego kazania nie wygłoszono. Przynajmniej w Polsce. Sytuacja papieża była trudna i robił on co mógł, by z niej wybrnąć z twarzą. Jak pamiętamy pod koniec życia, jako 87 letni starzec stał się więźniem swojego następcy Bonifacego VIII. Kiedy zmarł, w Italii zaczęły krążyć plotki, że papież Bonifacy, nie dość, że kazał dręczyć Celestyna przed śmiercią, to jeszcze wydał rozkaz, by go otruto. Przyjmijmy, że to jest pierwsza klamra naszej opowieści. Drugą, niech będzie śmierć króla Niemiec i cesarza rzymskiego z dynastii Luksemburskiej, Henryka, który zmarł niespodziewanie w Italii i został pochowany w Pizie, gdzie nabrał kredytów na wojnę i politykę antypapieską. O śmierci Henryka też mówiono różnie, a najgłośniej zaś mówiono o tym, że ktoś go otruł. Najpewniej papież Klemens na polecenie Francuzów. Śmierć Celestyna to początek, a śmierć Henryka VII Luksemburskiego to koniec interesującego nas czasu. Co się dzieje w tym okresie? Przede wszystkim zaczyna się i kończy afera zwana procesem templariuszy. Po drugie, aktywnie działa w Italii Dante Alighieri, który w osiem lat po śmierci Henryka kończy Boską Komedię, w niej zaś opisuje papieża Celestyna, świętego Kościoła Powszechnego, który siedzi w piekle. To są rzeczy, które w żaden sposób nie mogłyby się pomieścić w kanonach ludowej pobożności. Nie mogłyby, bo tam nie ma miejsca na takie postaci jak Dante. One są niezrozumiałe nawet dla większości studentów i absolwentów kierunków humanistycznych. Mało kto wie dziś o co, tak naprawdę chodziło Dantemu i dlaczego umieścił papieża Celestyna w piekle. Papieża Bonifacego zresztą tak samo.

Jeśli rozpatrywać będziemy rzecz z dwóch zaproponowanych przeze mnie punktów widzenia, możemy wysnuć wniosek, że Dantemu było dokładnie obojętne kto sprawował władzę w Italii – Francuzi czy król Niemiec, byle by władza ta podporządkowała sobie Rzym. Oczywiście, nigdzie nie jest to napisane wprost. Dante był zwolennikiem jednolitej, zunifikowanej władzy świeckiej, która współpracuje, ale się nie podporządkowuje władzy duchowej papieża. Wobec sytuacji, jaka została w Italii po Staufach, były to postulaty nierealne i słabe. Jeśli zaś przypomnimy raz jeszcze tego cesarza Henryka, pochodzącego z rodziny Luksemburgów, jakiegoś drugiego garnitury lennej szlachty, składającej hołdy królowi Francji, to nie można ominąć pytania – kto go wykreował i w jakim celu? Nie znam rozkładu głosów elektorskich w czasie wyborów, ale być może było tak, że papież Klemens, dobrze wystraszony postawą Francuzów, chciał zniwelować ich wpływy za pomocą człowieka, który by mu dużo zawdzięczał.

Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo nie o tym jest ten tekst. Oto wczoraj z okazji okrągłej rocznicy śmierci Dantego, papież Franciszek ogłosił specjalny list. Można w nim przeczytać takie oto słowa:
Dante chce, abyśmy go nie tylko czytali i studiowali, ale byśmy poszli jego śladem, towarzyszyli mu w jego poetyckiej wędrówce od zamętu i zła do pełni szczęścia i człowieczeństwa w spotkaniu z Bogiem – pisze Papież Franciszek w ogłoszonym dziś Liście apostolskim Candor Lucis aeternae – Blask wiecznego Światła.
Nie mogę nie zgadzać się z papieżem, ale przyznam, że jestem wstrząśnięty. Do tego jeszcze były, czy też mają być jakieś uroczystości w katakumbach, które w metaforyczny sposób upamiętnić mają drogę Dantego i całej ludzkości z piekła do raju. Mówimy o tym samym piekle, gdzie według największego poety Italii siedzą papieże Celestyn i Bonifacy.

Ja się już zdążyłem przyzwyczaić do tego, że księża i hierarchowie coraz częściej przemawiają do nas językiem poetyckich metafor. Nie podoba mi się to. Głównie z tego względu, że ludzie, który ogłaszano świętymi Kościoła nie stawali wobec wyzwań metaforycznych, ale realnych i politycznych. I przeważnie w owym starciu tracili życie. Dlatego właśnie stawali się świętymi i błogosławionymi. Nie wszyscy święci odbyli taką drogę, ale św. Celestyn akurat tak.

Nie potrafię pojąć dlaczego żaden ksiądz w Polsce nie wygłosił nigdy kazania poświęconego św. Celestynowi i jego niełatwej drodze, pełnej pułapek i uwikłań. Przypuszczam, że stało się tak dlatego, bo historia św. Celestyna mogłaby zamącić w głowach maluczkim. Co innego Dante, który został wyniesiony na piedestał przez wrogów Kościoła. I przez wieki całe używany był jako poręczny młotek, przeciwko Kościołowi właśnie. Dziś papież, próbuje przejąć jego spuściznę i włączyć ją do tradycji. Nie bardzo rozumiem po co? Przykład dla ludu prostego to żaden, bo ludowa pobożność nie zaakceptuje Dantego. Dla błąkających się po kościelnych nawach intelektualistów, jest to wyłącznie objawem słabości Kościoła i przekonuje ich, że jednak warto wikłać się w różne antykościelne działania, bo potem to oni mogą stać się przedmiotem zabiegów, podejmowanych przez papieża, który będzie chciał się z kimś skomunikować. Bo o to zdaje się chodzi. Papież Franciszek wysłał do kogoś jakiś komunikat, a w nim zrównał wiernych z członkami społeczeństwa obywatelskiego, bo i taka fraza się w tym liście znalazła.

Kalkulacja zdaje się była taka – wiernemu ludowi sprawa Dantego i tak jest obojętna, ale ludzie z aspiracjami mogą taki list odebrać, jako próbę przyciągnięcia ich do Kościoła. Sądzę, że nikogo się w ten sposób do Kościoła nie przyciągnie. Przeciwnie. Będzie jeszcze gorzej. Społeczeństwo obywatelskie bowiem ma Dantego w nosie. Interesuje je tylko, tak w masie, jak i pojedynczo, afirmacja samego siebie.

Dante, prócz Boskiej Komedii, napisał także traktat O monarchii, który znalazł się w XVI wieku na indeksie ksiąg zakazanych, a w czasach kiedy Dante żył ogłoszony został pismem heretyckim. Przypomnę także, że czasy Dantego, to jednak triumf herezji, budżetów miast-republik w Italii i poezji w języka lokalnych. Ta poezja jest wprost wzorowana, jak piszą mędrcy, na liryce prowansalskiej. Ta z kolei nie jest żadną liryką prowansalską, ale liryką oksytańską, pisaną w języku herezji, który przez cały XIII wiek używany był w Italii przez ludzi trzymających władzę w miastach. To było zjawisko, które chyba trudno sobie wyobrazić, a opisywane jest ono w kategoriach takich oto – finezyjna, żywa i niezwykła poezja oksytańsko-prowansalska triumfowała na dworach i w miastach Italii, bo była uwodzicielska i gloryfikowała piękno oraz życie. Kiedy ostatecznie przestała pełnić swoją funkcję, inną zgoła w mojej ocenie, niż to co streściłem wyżej, pojawił się Dante i postawił postulat, by komunikować się w językach lokalnych, a łacinę zostawić uczonym. Że też dziś ten postulat nie jest stawiany i wszyscy musimy czytać i pisać po angielsku, żeby nas rozumiano.

Z tą poezją, żeby zilustrować rzecz w wymiarach praktycznych, było tak mniej więcej: wyobraźcie sobie, że w XIV wieku, w Europie Środkowej, ze szczególnym wskazaniem na Polskę, ale też Śląsk, rozkwita dworska poezja pisana w języku morawskim. Dlaczego tak? Bo jest to piękny język, który lekkimi i ekscytującymi frazami afirmuje życie we wszystkich jego przejawach.

Wiem, wiem…nikt mnie tu nie zrozumie, a najmniej z tego co napisałem, przyjdzie księżom, którzy chcą wreszcie wiedzieć co i jak mają mówić, by do tego kościoła przychodziło jak najwięcej osób. Jeśli mógłbym coś doradzić, ale uprzedzam, że to cholernie ryzykowne, zacznijcie mili kapłani od homilii poświęconej papieżowi Celestynowi, świętemu Kościoła Powszechnego. I nie wspominajcie przy tym ani słowa o Alighierim.



O spójności hierarchii i cenzurze


Nie tak dawno linkowałem tu nagranie kilku młodych naukowców, którzy prowadząc w sieci coś w rodzaju konferencji, opowiadali o historii gospodarczej. Rzecz ma dalszy ciąg, bo te konferencje są cykliczne. Jedna z kolejnych, niestety zgubiłem link, zaczyna się od tego, że prowadzący witając swojego dostojnego gościa, mówi że oto za chwilę wyjaśni słuchaczom, jak ta historia polityczna splata się z historią gospodarczą. Wszyscy zapraszani tam ludzie mają jakieś tytuły, piszą jakieś prace i to jest gdzieś publikowane. Kiedy zaś zaczynają przemawiać do odbiorców swoich treści, którzy powinni być dla nich najważniejsi na świecie, opowiadają takie brednie – historia gospodarcza splata się nierozerwalnie z polityczną. To jest popularyzatorski błąd metodologiczny, którego ci ludzie nie rozumieją, albowiem do tej pory nie potrzebowali niczego rozumieć. Tkwili bowiem w hierarchii, której podstawowym zadaniem było utrzymywanie trwałości łączących ją spoin. I w zasadzie nic więcej. Dziś, nie tylko ze względu na internet, ale także z tego powodu, że na allegro i innych aukcjach pojawia się mnóstwo interesujących publikacji dostępnych dla ludzi władających językami, hierarchia zaczyna się sypać. Książki, o których piszę są drogie, kosztują około tysiąca złotych za egzemplarz, a za pdf ok. 200, ale znikają błyskawicznie, albowiem przedstawione tam treści są unikalne i potrzebne ludziom. Także tym, do których ci biedni aspirujący durnie z tytułami naukowymi kierują swoje komunikaty.

Nie jest łatwo opuścić hierarchię, więc oni wykonują najpierw jakieś ostrożne ruchy. Czynią to z obawy, by nie stracić autorytetu, którego przecież i tak nie mają. Studenci ich olewają, promotorzy wykorzystują, a w głowie telepie się niejasna świadomość, że być może za chwilę cała ta ich hierarchia nie będzie ważna.

Tym czasem na świecie trwa normalny obrót informacją, a te najważniejsze rzeczy, które u nas żeni się klientom po tysiaku, są tam dostępne w normalnych cenach. Dlaczego tak? Ponieważ żyjemy w rzeczywistości, w której działa prewencyjna cenzura i autocenzura. Ona działa w dodatku bez zarzutu, a jej najważniejszym paliwem jest złudzenie. Dotyczy ono trwałości i powszechnej ważności hierarchii naukowej. Pisałem już o tym sto razy, ale jeszcze powtórzę. Claude Levi-Strauss, w książce Smutek tropików, opisuje plemię mieszkające gdzieś w południowej Brazylii, które było tak przeczulone na punkcie swojego miejsca we wszechświecie, szalenie według tego ludu istotnego, że kiedy jakiś etnolog zaproponował kilku z nich wyjazd do Anglii, w tym kilku kobietom, one obawiały się, że król mógłby próbować zaaranżować małżeństwo z jedną z nich. No, a one musiałyby odmówić i zrobiłby się ambaras na skalę wszechświatową. To samo uczucie hołubią w sercach wszyscy młodzi naukowcy specjalności humanistycznych, czynni w Polsce. Nie przychodzi im do głowy, że skala obrotu treścią jest dla nich nie wyobrażalna, targi zaś gdzie się tym towarem handluje są daleko, daleko poza ich zasięgiem. Tak, jak to ostatnio zasugerowałem, drwiąc z naszych tu poczynań, te ekscytujące nas sprawy zostały dawno przerobione na gry planszowe dla nerdów. O tym by zrobić grę planszową z treści, wspomnianych na początku tekstu, nie może być, rzecz jasna mowy. To są flaki z olejem.

Dlaczego w Polsce działa ukryta cenzura? Łatwo to sobie wytłumaczyć, choć nie każdy to rozumie. Bo kraj nie jest wolny. Kolejne pokolenia dorastają z lękiem w sercach, a lęk ten dotyczy kwestii – a co będzie jak powiem za dużo, albo za dużo napiszę? Hierarchia może mnie odrzucić. Być może, i ja się tym łudzę, wynika z przyrodzonego tchórzostwa, a nie z tego, że ktoś utrzymuje dyscyplinę wśród nerdów-humanistów jakimiś twardymi metodami. W końcu można korzystać z obcojęzycznych wydawnictw, to jest legalne i w sumie proste. No, ale wąskie gardło dystrybucji informacji certyfikowanych i ważnych jest kontrolowane, poprzez rozdawnictwo synekur i tytułów, a być może przez coś jeszcze.

Z tymi tytułami sprawa jest bardzo ciekawa, albowiem większe przywiązanie do nich ujawniają propagandyści lewicowi. To im bardziej zależy na tytułowaniu ich doktorami i profesorami. Zaraz pokażę dowód. Ci, którzy określają się jako konserwatyści, mają to często w nosie, choć nie wszyscy. Lewica ma przymus powoływania się na tytuły, a to z tego względu, tytuł jest argumentem w dyskusji. To zaś co lewica proponuje, to zbrodnicze brednie ułożone w sekwencje nie do zaakceptowania, zamaskowane bełkotem. Żeby podnieść znaczenie tych trucizn stawia się przy nich doktora habilitowanego. Często wyglądającego jak by należał do tego plemienia, o którym pisał Levi-Strauss. Proszę bardzo.

https://www.youtube.com/watch?v=-dF-Sc6Q21k

Tu akurat gadają o motłochu, który – jak słusznie przypuszczają – wymknął im się z rąk. To znaczy nie im, ale ludziom, którzy ich wynajmują, by opowiadali te brednie. Mam do tego także link tekstowy, ale nie sądzę, by ktokolwiek był zdolny to przeczytać. Są to bowiem treści wywrócone całkiem na drugą stronę. To jest reklamowane na Seszelach futro z niedźwiedzia, które według nich każdy mieszkaniec wysp powinien nosić, żeby czuć się jeszcze lepiej. Nie sposób przez to przebrnąć, ale chcę, żebyście to zobaczyli.

https://nowyobywatel.pl/2019/02/27/odzyskac-motloch-rozmowa-z-dr-lukaszem-mollem-i-dr-michalem-pospiszylem/

Nie łudźcie się tylko tym komunikatem, który pojawia się na początku, że oni są na granicy bankructwa i poszukują sponsorów. Na pewno mają sponsora i na pewno nie upadną, takie komunikaty zaś służą wyłącznie, tak samo, jak tytuły naukowe, uwiarygodnieniu wypisywanych na tym portalu idiotyzmów. Wróćmy do cenzury. Ona jest jest z nami do bardzo dawna, ale nie potrafimy tego zrozumieć. Polega dziś nie na zakazach, ale na powszechnym udostępnianiu treści darmowych, które przerabiane są na lekkostrawną papkę. To przyszło z zachodu i polega na tym, o czym już pisałem – na zamienianiu ważnych kwestii w gry planszowe. Mamy więc trzy metody działania cenzury – promocja treści oczywistych opakowanych w folię z napisem super rewelacje naukowe podszyte polityką, umieszczanie książek w tak zwanym wolnym zasobie, do którego nikt nie zagląda, a nawet jeśli zagląda to i tak nic z tego nie rozumie, no i popularyzację sieciową polegającą na rysowaniu przemądrych schematów, na tematy od dekad znane, które komentują różne świry, domagające się dla siebie specjalnych praw. To w zasadzie załatwia wszystko.

Ja, mimo wszystko jestem dobrej myśli, albowiem coraz więcej ważnych wydawnictw trafia na polski rynek. One są niezauważalne dla osób, o których tu piszę , ale to nie ma znaczenia. Podobnie jak nie miało znaczenia dla króla Wielkiej Brytanii, czy na wyspę zjadą jakieś dziewczyny z dziwnego plemienia w Brazylii, czy też nie.

A tu promocja książki, którą wydałem mimo cenzorskich ograniczeń w dystrybucji treści.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/


© Gabriel Maciejewski
21-27 marca 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz