WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Jeszcze jedno święto po orgazmie zwycięstwa w EuroTrybunale: koniec Pupki i Ziobro ofiarny

Donatyści w Europejskim Trybunale


      Przed kilkoma dniami Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu wydał orzeczenie w związku ze skargą, że przez wprowadzenie do Trybunału Konstytucyjnego w Warszawie sędziego nielubianego i nieuznawanego przez opozycję polityczną i sędziowską partię „Iniuria”, Polska naruszyła prawo do rzetelnego procesu i prawo do sądu. Dlaczego jedni sędziowie są uznawani przez opozycję polityczną i partię „Iniuria”, a inni – nieuznawani i przez opozycję i przez „Iniurię”, a nawet przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości? Tajemnica to wielka, ale spróbujmy rzucić na nią trochę światła.

      Wszystko zaczęło się w czerwcu 2015 roku, po zwycięstwie pana Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. To zwycięstwo pokazało, że prawdopodobieństwo zwycięstwa PiS w jesiennych wyborach parlamentarnych jest wysokie. W Platformie Obywatelskiej i PSL pojawiła się obawa, jeśli nawet nie panika, że tamtejsi Umiłowani Przywódcy nie tylko zostaną odcięci od zasobów państwa socjalistycznego, ale nawet – kto wie - mogą trafić do turmy? Nikt bowiem nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara , a zwłaszcza ci, co przez 8 lat rozsmakowali w konfiturach władzy. W tej sytuacji ktoś przypomniał sobie sentencję starożytnych Rzymian, co to mawiali: „non omnis moriar” - co się wykłada, że nie wszystek umrę. Pragnąc tedy zapewnić sobie życie po życiu, rządząca koalicja, dzięki siuchcie z kryształowym panem prezesem TK Andrzejem Rzeplińskim, co to z niejednego komina wygartywał, rzutem na taśmę znowelizowała „pod siebie” ustawę o Trybunale Konstytucyjnym i w ten sposób stworzyła pozory legalności dla wpakowania na kolejną kadencję do Trybunału sędziów uważanych za sługusów obozu zdrady i zaprzaństwa. Wydawało się, że ci sędziowie, świadomi, komu zawdzięczają swoje wyniesienie, będą swoim dobroczyńcom dozgonnie wdzięczni – oczywiście w granicach sławnej niezawisłości sędziowskiej – i wydawało się, że tak właśnie jest, bo nominaci swoje godności z wdzięcznością skwapliwie przyjęli, mając nadzieję na chlubne rozpoczęcie kadencji. Dzięki temu obóz zdrady i zaprzaństwa nabrał przekonania, że Trybunał jest już całkowicie zblatowany i jeśli tylko nienawistny Kaczyński przeforsuje w Sejmie jakąś niebezpieczną ustawę, to Trybunał w podskokach uzna ją za niezgodną z konstytucją i znowu wszystko będzie, jak dawniej. Przypominam o tym, by pokazać, że obóz zdrady i zaprzaństwa, korzystając z życzliwości pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, wprawdzie „nie złamał prawa”, ale dopuścił się łajdactwa. Łajdactwo jest oczywiście deliktem mniejszym, niż „złamanie prawa”, bo od złamania prawa gorsze jest tylko złamane serce, albo jakaś inna część ciała.

      Jednak zwycięskie PiS zdecydowało się na konwalidowanie tego łajdactwa kolejnym łajdactwem. Stwierdziło mianowicie, że uchwały o powołaniu 3 faworytów obozu zdrady i zaprzaństwa „nie mają mocy prawnej”, a w tej sytuacji pan prezydent Duda, też świadom, czyja ręka wprowadziła go na prezydencki fotel, nie odebrał od nich ślubowania, wskutek czego nie mogli oni podjąć w Trybunale żadnych czynności. W dodatku Sejm, w którym PiS dysponowało większością, powołał trzech nowych sędziów, których obóz zdrady i zaprzaństwa, sędziowie z partii „Iniuria” oraz ich organy medialne zaczęły nazywać „dublerami”. W tej sytuacji obóz zdrady i zaprzaństwa podniósł klangor, że demokracja i praworządność zostały „zgwałcone”. Dla Naszej Złotej Pani w Berlinie był to prawdziwy dar Niebios, bo już na początku stycznia 2016 roku Komisja Europejska, którą kierowały dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę badania stanu demokracji.

      No i teraz Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał, że Polska, dopuszczając do orzekania „dublera” , naruszyło prawo do rzetelnego procesu i prawo do sądu. Przypomina to sytuację, kiedy to na początku IV wieku biskupi w Afryce Północnej wybrali na biskupa niejakiego Cecyliana. Wybór ten został jednak przez innych biskupów zakwestionowany, bo w gronie tych, którzy dokonali wyboru, był „tradytor”, czyli duchowny, który w okresie prześladowania chrześcijan za czasów cesarza Dioklecjana, pod groźbą tortur wydał rzymskim bezpieczniakom egzemplarze Pisma Świętego. Pojawiły się dwie szkoły; „donatyści” uważali, że czynności dokonywane przez „tradytora”, czy choćby tylko z jego udziałem, są nieważne. Europejski Trybunał Sprawiedliwości stanął dokładnie na tym samym stanowisku, z tą różnicą, że nie chodziło o „tradytora”, tylko „dublera”. Ale antydonatyści uważali, że to nieprawda, że czynności, a więc m.in. sakramenty sprawowane przez „tradytora”, czy w ogóle – duchownego źle się prowadzącego – są ważne. Takie właśnie stanowisko zajął św. Augustyn i w Kościele katolickim obowiązuje ono do dnia dzisiejszego – ale jak będzie w przyszłości w tzw. „Kościele Otwartym” – kto wie?

      Warto zwrócić uwagę, że nieuniknionym rezultatem stanowiska zajmowanego przez donatystów była niepewność, czy sakramenty są ważne, czy nie – bo bez uprzedniego wyjaśnienia, jak się szafarz sakramentów prowadził, nie byłoby to wiadome. Podobnie orzeczenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości prowadzi do niepewności, który sędzia jest autentyczny, a który jest tylko oszustem przebranym w „śmieszny, średniowieczny łach”. W tej sytuacji nawet rzezimieszek miałby oczywisty interes prawny w uzyskaniu miarodajnego wyjaśnienia, czy sędzia, przed którym go postawiono, jest prawdziwy, czy nie. W jaki sposób przeprowadzać takie postępowanie sprawdzające – to osobny problem, bo przecież i sędziowie z nierządnej partii „Iniuria” i sędziowie „rządowi” są mianowani przez prezydenta – ale nie da się ukryć, że w tej sytuacji, w każdym przypadku trzeba by najpierw zbadać ponad wszelką wątpliwość, czy wskutek uczestnictwa w składzie sądzącym nieprawego sędziego nie został naruszony art. 45 ust. 1 konstytucji („każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy (…) - przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd”. Przez „sąd” - a nie przez oszusta, „dublera”, czy przebranego w togę konfidenta ABW). Wygląda na to, że zastosowanie się do wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości może doprowadzić do paraliżu wymiaru sprawiedliwości w naszym bantustanie, a co za tym idzie – do całkowitej anarchii. Bardzo możliwe, że o to właśnie chodzi, że taki jest zamiar Naszej Złotej Pani, realizowany przez poprzebierane w togi niemieckie owczarki z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

      Pani prezes TK Julia Przyłębska, której autentyczność też jest kwestionowana przez sędziów najbardziej porażonych partyjnictwem, podważa kompetencje Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, bo wtrącił się w sprawy, które nie podlegają jego jurysdykcji. Bardzo możliwe, że to prawda, chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że tzw. „zasada lojalnej współpracy” z traktatu lizbońskiego, wszelki podział kompetencji między Unię i członkowskie bantustany unieważnia. Wybuchnie spór, w którym sprzeczne opinie jurysprudensów będą krążyły, jak chrabąszcze, ale ważniejsze jest, że w przypadku zlekceważenia wyroku ETS, Polska „może zostać pozbawiona części unijnych funduszy!” I pomyśleć, że dowiedzieliśmy się o tym już w dwa dni po ratyfikowaniu 4 maja przez Sejm Planu Odbudowy! Wygląda na to, że oddaliśmy spory kawał suwerenności państwowej właściwie za nic.



Po orgazmie zwycięstwa


      Po przeforsowaniu 4 maja w Sejmie ratyfikacji Planu Odbudowy, sytuacja w naszym nieszczęśliwym kraju pasuje do opisu dokonanego przez Kurta Vonneguta w „Rzeźni numer 5”. Używając metafor erotycznych opisuje zmienność działań wojennych i powiada, że tak zwane „przeczesywanie terenu” przypomina łagodną grę miłosną po orgazmie zwycięstwa. Nawet Wielce Czcigodny poseł Pupka, wyszumiał się w bezsilnych złorzeczeniach na złowrogie PiS i zdradziecką Lewicę i zachowuje postawę wyczekującą tym bardziej, że pod wpływem widowiskowego wymiksowania Platformy, zaczęła się w tej partii burzliwa fermentacja. Około 50 działaczy opublikowało list, w którym głoszą potrzebę odnowy, co jest pseudonimem votum nieufności wobec Wielce Czcigodnego posła Pupki, który ma w sobie tyle charyzmy, co zdechła ryba, co to udusiła się ściekami z „Czajki”. Na tle konfuzji Wielce Czcigodnego posła Pupki niezwykle dobre samopoczucie prezentuje pan Rafał Trzaskowski, który na skutek jakiegoś obłędu, jakiemu w ubiegłym roku ulegli nasi współobywatele, omal nie został prezydentem państwa. Otóż pan Rafał niedawno ogłosił, że walka ze zbrodniczym koronawirusem od samego początku spoczywała na jego barkach i to jemu nasz mniej wartościowy naród tubylczy powinien być za to dozgonnie wdzięczny. Ja już w ubiegłym roku sygnalizowałem, że uważam pana Rafała Trzaskowskiego za zarozumiałego blagiera. Odnoszę wrażenie, że te właściwości w ostatnim roku się spotęgowały i pan prezydent Warszawy pod względem umysłowym coraz bardziej upodabnia się do byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, Lecha Wałęsy. Niedawno ogłosił on, że Kościół w Polsce to agenci CIA i że Józef Piłsudski bywał w jego rodzinnym domu w Popowie, chociaż ta wiadomość „nie jest potwierdzona”. Widać, że ma tzw. lucida intervalla, ale coraz większa to rzadkość. W tej sytuacji pan Rafał Trzaskowski jak najbardziej nadaje się na przywódcę Platformy Obywatelskiej, chociaż nie wiadomo, czy zdąży, bo pewne znaki wskazują, że stare kiejkuty, które w swoim czasie Platformę Obywatelską stworzyły, mogły dojść do wniosku, że trzeba kończyć tę zabawę, a z gruzów oraz zgliszcz po dotychczasowych partiach-przewodniczkach zbudować nową silną formację i nastręczyć ją narodowi, by się w niej zakochał.

      Burzliwej fermentacji w Platformie Obywatelskiej towarzyszy cicha fermentacja w Zjednoczonej Prawicy. Oto Trybunał w Strasburgu zawyrokował, że tak zwani „sędziowie-dublerzy” w polskim Trybunale Konstytucyjnym nie są sędziami, a orzeczenia zapadłe z ich udziałem są nieważne. Wprawdzie Trybunał Konstytucyjny ustami pani Julii Przyłębskiej twierdzi, że orzekając w ten sposób, Trybunał w Strasburgu przekroczył swoje kompetencje, ale z drugiej strony pojawiły się głosy, że jak Polska się temu orzeczeniu nie podporządkuje, to może nie dostać pieniędzy z Funduszu Odbudowy. I to wszystko – w dwa dni po uroczystej jego ratyfikacji przez polski Sejm! Ładny interes! Toteż pan marszałek Terlecki zaczął czynić gorzkie wyrzuty ministrowi Ziobrze z Solidarnej Polski, że spartolił reformę sądownictwa. Jeśli nawet, to przecież nie sam, bo żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to nie tylko pan marszałek Terlecki, ale sam Naczelnik Państwa bardzo pomysły pana ministra Ziobry popierał. Ale to było na etapie poprzednim, a teraz najwyraźniej wchodzimy w inny etap, który nakazuje zawczasu wytypować kandydata na kozła ofiarnego, na którego minister Ziobro znakomicie się nadaje. On to bowiem w ostatnim okresie dwukrotnie stanął dęba Naczelnikowi Państwa i premierowi Morawieckiemu. Za pierwszym razem – kiedy w ostatniej chwili odmówił poparcia ustawy legalizującej ostateczną likwidację OFE i przejęcie ich środków przez „indywidualne konta emerytalne” - ale nie wszystkich – bo rząd chciał pobrać od tego 15-procentową „opłatę przekształceniową” na kwotę mniej więcej 20 miliardów złotych. Ta ustawa miała wejść w życie 1 czerwca, ale minister Ziobro stanął dęba i na razie została wycofana, więc i spodziewanych 20 miliardów też nie będzie, ku utrapieniu premiera Morawieckiego, który wiele sobie po nich obiecywał. Za drugim razem – kiedy odmówił poparcia ratyfikacji Funduszu Odbudowy – co zmusiło Naczelnika Państwa do wejścia w egzotyczny sojusz z Lewicą. Ten sojusz musi przetrwać co najmniej do zakończenia wydziwiania nad tą ustawą w Senacie, a następnie – do odrzucenia przez Sejm wszystkich wydziwiań Senatu. W związku z tym niezależne media wspierane przez rząd mają surowo zakazaną wszelką krytykę Lewicy, więc niemiłosiernie chłoszczą znienawidzoną Konfederację – bo płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm jakiegoś wroga muszą mieć – jak nie tego, to innego. Co będzie kiedy już pan prezydent Duda ustawę ratyfikacyjną podpisze – tego jeszcze nie wiemy – ale z historycznego doświadczenia można dopatrzyć się podobieństwa sojuszu PiS z Lewicą, do sodomii Hitlera ze Stalinem. Oczywiście wedle stawu grobla, bo ani jedni, ani drudzy żadnych wielkich ambicji geopolitycznych nie mają – ot, żeby wypić i zakąsić – ale chodzi mi o nietrwałość.

      Tymczasem po objęciu przez panią Dorotę Kanię, która jeszcze niedawno była gwiazdą telewizji Republika pana red. Sakiewicza, funkcji prezesa wykupionej przez PKN Orlen spółki Polska-Press, we wszystkich redakcjach rozpoczęła się kuracja przeczyszczająca. Dotychczasowych redaktorów naczelnych jakby zdmuchnęło tornado, a ci nowi już wiedzą, z którego klucza mają ćwierkać, więc podobno roi się tam od publikacji wychwalających Orlen. Wprawdzie pan Adam Bodnar, który siłą jakiejś niepojętej inercji nadal uważa się za rzecznika praw obywatelskich, podnosi w Senacie larum, że faszyzm podnosi głowę, chociaż to akurat kulą w płot, bo, faszyzm nad własnością przechodził do porządku dziennego, jeśli tylko tak kazał Fuhrer, podczas gdy w przypadku Polska-Press, to została ona przez Orlen wykupiona, a nie ukradziona. Wprawdzie jacyś poprzebierani w „śmieszne średniowieczne łachy” osobnicy nakazali Orlenowi „powstrzymać się” przed przejęciem Polska-Press, ale prezes Obajtek najwyraźniej olał ten nakaz ciepłym moczem, więc sytuacja jest dokładnie taka, jak w „Refleksjach z nieudanych rekolekcji paryskich” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: ”Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę – kto mnie przyjmie? Kto mi da jeść? Serafin? Cherub? A tu do wyższych pnę się grządek w mej firmie „Trwoga & Żołądek”. A sytuacja w mediach musi być niewesoła, skoro nawet pan red. Michnik zwrócił się do Szwedów, żeby udzielili mu subsidium charitativum. Czyżby stary grandziarz obudził węża w kieszeni? Ajajajajajajajaj!

      Jeszcze większa niewiadoma może się objawić po zapowiedzianym na czerwiec spotkaniu amerykańskiego prezydenta Józia Bidena z zimnym ruskim czekistą, czyli prezydentem Putinem. Podejrzewam, że Józio Biden chciałby wysondować, czego też Rosja może zażądać za obietnicę rosyjskiej neutralności w sytuacji, gdy USA zdecydują się na rozstrzygnięcie nabrzmiewającej sytuacji z Chinami – i jak się z Putinem dogadają, to po przejeździe do Warszawy powie panu prezydentowi Dudzie, jak ma być i z jakiego klucza mamy odtąd ćwierkać. Najwyraźniej i lato i jesień zapowiadają się ciekawie.



Jeszcze jedno święto


      27 kwietnia, zupełnie niezauważona, minęła 229 rocznica wydarzenia, które w naszym nieszczęśliwym kraju mogłoby być obchodzone, jeśli nawet nie jako święto państwowe, to przynajmniej – jako święto partyjne – zwłaszcza przez niektóre partie. Mam oczywiście na myśli Konfederację Targowicką, która oficjalnie została zawiązana w kresowym miasteczku Targowica w nocy z 18 na 19 maja, ale tak naprawdę jej akt założycielski spisany został w Petersburgu już 27 kwietnia. Propozycja ta może niektórym wydawać się dziwaczna, albo nawet obelżywa, ale niesłusznie. Skoro w trzydziestym pierwszym roku od słynnego „upadku komunizmu”, jak gdyby nigdy nic, obchodzimy dzień 1 maja jako święto państwowe, to niby dlaczego nie moglibyśmy obchodzić rocznicy proklamowania Konfederacji Targowickiej? Przecież dzień 1 maja został na ziemiach polskich uznany za święto państwowe dopiero w roku 1940 przez obydwu naszych okupantów: Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki, więc w tej sytuacji cóż stałoby na przeszkodzie proklamowaniu jeszcze jednego takiego święta?

      Myślę nawet, że powody przemawiające za proklamowaniem rocznicy Konfederacji Targowickiej świętem państwowym mają znacznie większy merytorycznie ciężar gatunkowy, niż 1 maja. Cóż takiego bowiem stało się 1 maja? W Chicago wybuchły rozruchy, kierowane przez „anarchokomunistę” Alberta Parsonsa, który podjudził robotników z fabryki Mc Cormick, produkującej żniwiarki i inne maszyny rolnicze, a potem ciągniki i kombajny zbożowe. Pretekstem były plany modernizacji fabryki, która pociągnęłaby za sobą albo zwolnienia, albo konieczność przekwalifikowania się pracowników. Nietrudno się domyślić, że anarchokomunistom udało się podjudzić najbardziej zagrożonych, to znaczy – najmniej wykwalifikowanych albo najbardziej leniwych robotników. Mc Cormick (nawiasem mówiąc, jego syn był w składzie delegacji amerykańskiej, która po I wojnie światowej organizowała pomoc żywnościową dla polskich dzieci) odpowiedział lokautem, zwalniając wszystkich pracowników i rekrutując nowych, to znaczy – w większości tych samych. Strajkujący odpowiedzieli demonstracją, która – ku ogromnemu zawodowi „anarchokomunistów” - miała charakter pokojowy. Toteż już 3 maja anarchista August Spies zorganizował drugą demonstrację, która już taka pokojowa nie była, bo przybrała postać napaści pracowników zwolnionych na nowoprzyjętych. Interweniowała policja, a od strony demonstrantów ktoś rzucił na policjantów bombę, która zabiła jednego, a raniła kilkunastu policjantów. Pozostali w odpowiedzi otworzyli do demonstrantów ogień zabijając nieznaną ich liczbę. W roku 1889 II Międzynarodówka Socjalistyczna, w której już bardzo wyraźnie zaznaczyły się wpływy żydokomuny (Bebel, Kautsky, Hase, Róża Luksemburg, Włodzimierz Lenin, Julij Martow (właśc. Cederbaum), Lew Trocki (właśc. Lejba Bronstein), Victor Adler ustanowiła 1 maja „świętem pracy”. Nawiasem mówiąc, na kongres II Międzynarodówki PPS delegowała m.in. Józefa Piłsudskiego i Ignacego Mościckiego.

      Wspominam o genezie święta 1 maja, bo wykazuje ona sporo podobieństw do Konfederacji Targowickiej. I w jednym i w drugim przypadku chodziło o to, by „wszystko było, jak przedtem”, a poza tym Konfederacja Targowicka stała na nieubłaganym gruncie obrony demokracji. Tradycja obrony demokracji, która w naszym nieszczęśliwym kraju nawet się zinstytucjonalizowała w postaci Komitetu Obrony Demokracji oraz Obywateli SB, to znaczy pardon – jakich tam znowu „Obywateli SB”, kiedy przecież chodzi o „Obywateli RP”. Tak czy owak i KOD i Obywatele nie tylko walczą o demokrację – albo o praworządność, jeśli jest akurat taki rozkaz – a w dodatku odwołują się i korzystają z pomocy zagranicznej, przede wszystkim ze strony Naszej Złotej Pani, która z kolei uruchamia w tym celu rozmaitych niemieckich owczarków, ulokowanych zawczasu jak nie w Komisji Europejskiej, to w Parlamencie Europejskim, jak nie w Parlamencie Europejskim, to w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Mechanizm funkcjonuje bez zarzutu, bo jak tylko Nasza Złota Pani w marcu 2017 roku dała sygnał do walki o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju, to zaraz wszystkie organizacje broniące praw człowieka na świecie wystąpiły do Komisji Europejskiej z apelem, by zrobiła z Polską porządek, ponieważ poziom ochrony praw człowieka w Polsce urąga wszelkim standardom. Komisji nie trzeba była dwa razy takich rzeczy powtarzać, a o resztę postarali się jak nie niezawiśli sędziowie zrzeszeni w partii „Iniuria”, to pan Adam Bodnar, w swoim czasie wyznaczony na operetkową posadę „rzecznika praw obywatelskich”. Ten cały rzecznik tak naprawdę nic nie może, ale może wysyłać donosy również za granicę – no a tam już wiedzą, jak je wykorzystać.

      Wracając do Konfederacji Targowickiej, to była ona reakcją demokratów na konstytucję 3 maja, która ograniczała demokrację, likwidując wolne elekcje i liberum veto, a jedna z ustaw Sejmu Czteroletniego pozbawiała „szlachtę-gołotę” praw politycznych, nie dopuszczając jej do udziału w sejmikach, na których wybierani byli posłowie. Tymczasem oligarchowie magnaccy chętnie się „szlachtą-gołotą” posługiwali do przeforsowywania na sejmikach własnych faworytów. Kajetan Koźmian wspomina, jak jechał pewnego razu z ojcem do Lublina i na podmiejskim majdanie zauważył jakąś przerażającą hordę. Okazało się, że są to stronnicy księcia Czartoryskiego, którzy mieli za zadanie przeprowadzić na sejmiku wybór jakiegoś książęcego faworyta. W tym celu książę karmił ich i poił, przeważnie zresztą krupnikiem i flakami, no i oczywiście – wódką - więc ofiary złożone na ołtarzu demokracji wiele go nie kosztowały. Podobnie zresztą postępowali inni, więc nietrudno sobie wyobrazić, że w obronie szlachty-gołoty, która stanowiła podówczas najtwardsze jądro demokracji, wystąpili – może nie jak „jeden mąż” - bo np. Czartoryscy gotowi byli ponieść taką ofiarę dla Polski – ale inni takiej gotowości nie przejawiali. Na przykład Szczęsnego Potockiego Jerzy Łojek charakteryzuje, że pod względem rozwoju umysłowego przekraczał zaledwie górną granicę debilizmu, co wcale nie przeszkadzało mu być najbogatszym człowiekiem w Europie, przy którym pan Daniel Obajtek to zupełna mizeria. Z kolei Seweryna Rzewuskiego Stanisław Cat-Mackiewicz charakteryzuje jako postać obrzydliwą: „połączenie szlachetniaka, deklamatora z obłudnikiem, fantastą, wynalazcą i durniem. (…) Między innymi wynalazł on stachanowszczyznę XVIII wieku. Zmuszał on swoich robotników do kładzenia tysiąca cegieł tam, gdzie inni kładli tylko pięćset cegieł dziennie. (…) Wymyślił sobie genealogię wywodzącą siebie od bożka Jadźwingów. Przodkami jego mieli być: Rzewin, Buczek, Prus, Gard, Srogi, Bylec. Łoskot, Lubusz, Sarn, Gas, Drast, Fortelak, Bark, Junt, Sapacz, Waracz, Gorny, Achil, Herkul, Lubicz – starczyłoby to na pięćset lat normalnej descendencji ludzkiej. Swoje głupie kłamstwa posuwał Rzewuski tak daleko, że za stołem biesiadnym opowiadał Rosjanom w Petersburgu, że święta Olga była emigrantką z dóbr jego przodków. Robił ustawiczne wynalazki: bielił wosk za pomocą siarki, fabrykował papierową dachówkę, budował machiny do ściągania wody z powietrza, do prania bielizny, do wyrywania krzaków, lepił ule z gipsu, fabrykował proszki do przedłużania życia.”

      Tacy to demokraci i patrioci podpisali się pod supliką do Katarzyny Wielkiej, skarżąc się na Konstytucję 3 maja w słowach następujących: „Wielka Monarchini, dziś straciliśmy i nie pozostaje nam nic innego, jak umrzeć lub wrócić do stanu dawnego.” Katarzyna miała serce czułe dla ofiar despotyzmu, więc pozwala Rzewuskiemu ogłosić 14 maja 1792 roku w Targowicy swój uniwersał, wzywający do konfederacji – a za przyczynę podać „zgwałcone prawa” i „z tych powodów Sejm niniejszy za Sejm gwałtu i za illegalny.” Cóż innego mogliby napisać dzisiaj europosłowie Koalicji Obywatelskiej, skoro wcześniej głosowali w Brukseli za identycznymi uchwałami, albo niezawiśli sędziowie nierządni, albo intelektualiści w rodzaju pani reżyserowej Agnieszki Holland, która już nie może się doczekać, by wszystko „było jak dawniej”?

      Ale i prominenci obozu „dobrej zmiany” też by się mogli pod tym podpisać, skoro w ramach nieco egzotycznej koalicji z Lewicą, właśnie stręczą mniej wartościowemu narodowi tubylczemu Krajowy Plan Odbudowy, którego przyjęcie amputuje Polsce kolejny obszar suwerenności? Czyż nie zachowują się podobnie, jak jeden z targowiczan, biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski, który we wrześniu 1792 roku przekonywał posłów na Sejm grodzieński do zatwierdzenia II rozbioru Polski? A musiał ich przekonywać, bo wcześniej złożyli oni uroczystą przysięgę, że „ani cząsteczki” polskiego terytorium nikomu nie oddadzą. Ksiądz biskup tłumaczył, że nie chodzi przecież o żadne „cząsteczki”, tylko o ogromne kawały terytorium Rzeczypospolitej. Rosja zabrała 250 tysięcy kilometrów kwadratowych, a Prusy – niecałe 60 tysięcy. Rzeczywiście; trudno takie obszary uznać za „cząsteczki”, toteż posłowie bez trudu zostali przekonani, że żadnej przysięgi nie naruszają tym bardziej, że przekonywał ich nie jakiś chłystek, tylko przewielebny ksiądz biskup, który w dodatku pobierał z ambasady rosyjskiej roczną pensję w wysokości 1500 dukatów. Na obecne stosunki byłoby to warte prawie 1200 tys., złotych, więc w porównaniu do 260 miliardów złotych, jakie Polska ma dostać w ramach Krajowego Planu Odbudowy, to oczywiście bardzo mało. Kiedy jednak wynagrodzenie księdza biskupa Kossakowskiego pomnożymy przez 10 0000 – bo przecież trzeba będzie korumpować co ważniejszych samorządowców, a poza tym – w coś tam jednak dla oka „inwestować”, to – zakładając, że na „inwestycje” pójdą dwie trzecie Funduszu, to na korupcję – 86 mld. Tedy na każdego skorumpowanego przypadało 8 600 tys. zł, ale nie na rok, tylko na siedem lat, to rocznie wyniosłoby to ok. 1230 tys. Okazuje się, że to prawie tyle samo! Ale dla lepszego porównania spróbujmy zastosować klauzulę indeksową w postaci ceny wódki. Oto za czasów Stanisława Augusta garniec (prawie 4 litry) gorzałki kosztował 6 złotych polskich. Dukat stanowił równowartość 18 zł, zatem za dukata można było kupić 3 garnce gorzałki. Tedy za roczną pensję księdza arcybiskupa można było kupić 4500 garnców gorzałki. Według aktualnych cen wódki czystej (żytniówki) litr kosztuje 42 złote. Zatem garniec – 168 złotych. Według cen wódki wartość pensji księdza biskupa wyniosłaby dzisiaj zaledwie 756 tysięcy złotych. Przy założeniu, że dwie trzecie Krajowego Planu idzie na inwestycje, to statystyczny skorumpowany dostawałby dzisiaj równowartość 7320 garnców, więc jurgielt księdza biskupa jest już z tą wielkością porównywalny, chociaż mniejszy. A przecież na inwestycje może pójść więcej, niż dwie trzecie, a w takiej sytuacji nawet według ceny wódki wszystko się wyrównuje. No do dlaczego nie mielibyśmy od przyszłego roku proklamować nowego święta państwowego, a przynajmniej partyjnego, zwłaszcza że rocznica Konfederacji Targowickiej będzie okrągła?



Koniec Pupki, Ziobro ofiarny. Karty rozdaje Marian Banaś!





Stanisław Michalkiewicz wypowiada się na temat bieżących wydarzeń na polskiej scenie politycznej. Mówi o procesie fermentacji w Platformie Obywatelskiej i obozie rządzących, Rafale Trzaskowskim, Kukuńku (Lechu Wałęsie), Radosławie Sikorskim (książę małżonek), marszałku Ryszardzie Terleckim, Zbigniewie Ziobro i Marianie Banasiu. Wspomina ponadto o planowanym na czerwiec spotkaniu Joe Bidena i Wladimira Putina.




© Stanisław Michalkiewicz
14-18 maja 2021
www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP²

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz