WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Kariery akademickie i lewica źródłem terroru: o ludziach wywołujących oburzenie, formatach mimowolnych, państwach frontowych, manierach, panowaniu duchowym i lewicowych tradycjach nadawania znaczenia sprawom nieistotnym

Lewica źródłem terroru


Nie istnieje nic takiego, jak prawicowy terror i prawicowy terroryzm. Nawet jeśli ktoś chciałby podciągnąć pod tę definicję organizacje islamskie, nie uda mu się to, albowiem są one produktem stosunkowo nowym, stworzonym w socjotechnicznych laboratoriach gdzie testuje się ortodoksję jako narzędzie wojny. Można oczywiście mieć inne zdanie, ja nie mam zamiaru się z nikim kłócić, ale uważam, że moja opinia jest słuszna. Oskarżenia o prawicowy terror i prawicowy terroryzm wysuwa lewica w chwili, kiedy zachowanie jej własnych bojówek stało się tak straszliwe, że ludzie przeciwni lewicy, musieli jakoś zareagować. Doraźne sądy wojskowe nazywa się wtedy „prawicowym terrorem”. Tak było na Węgrzech w 1919 i w Hiszpanii w latach 1936- 39. Kłopot prawicy polega na tym, że ona nie dysponuje najważniejszym narzędziem wojny, czyli propagandą. Jest odeń odcięta, albo je lekceważy, tu można mówić o sabotażu w organizacjach prawicowych, które wywołują ten efekt. Lewica zawsze ma dobry PR i mowy nie ma, by było inaczej. Zawsze też ma dobrą ofertę dla ludzi, którzy uważają, że z rewolucją można prowadzić dialog. Piszę tu o czasach przeszłych, bo dziś żadnej prawicy już od dawna nie ma.

Czym jest lewica w ogóle? To jest narzędzie banków służące do walki z indywidualną przedsiębiorczością, która jest groźna właśnie w tym wymiarze – indywidualnym. Pozwala bowiem na dużą samodzielność osobom naprawdę dynamicznym i przytomnym. Daje im też władzę nad ludźmi, a władza ta jest trudna do zakwestionowania, albowiem rozdaje dobra i charyzmaty, do których rości sobie prawo lewica. Prywatny właściciel nie po to rządzi ludźmi, żeby psować dziewki, jak się wydaje ideologom lewicy, ale po to, by ze swojej własności wyciągać jak największe zyski. I to jest tolerowane przez rządzące rynkami organizacje finansowe do momentu kiedy nie poczują się one na tyle silne, by kontrolować produkcję. Wtedy właściciel przestaje być potrzebny, bo w oczach finansistów jest tylko ogniwem pośrednim. Grzeszy on także w jeszcze jeden sposób, mimowolnie, staje się dla „swoich ludzi” opiekunem i ojcem. Tak jest zawsze, nawet jeśli ludzie ci przypieprzają po 16 godzin na dobę. Przychodzi moment krytyczny, w którym sytuacja prywatnego, prosperującego przedsiębiorstwa jest tak dobra, że wszyscy są w zasadzie zadowoleni. Każdy ma pracę, jest najedzony i ma gdzie spać, a do tego może się wieczorem, w maju, powałęsać po folwarku i pograć na fujarce wabiąc dziewczyny. I to jest – powtórzę – moment krytyczny. Na utrzymywanie takiego stanu lewica nie może pozwolić, albowiem to kwestionuje jej istnienie. Jaki jest jego sens? Mówi o tym Ewangelia – sensem istnienia lewicy jest rozpraszanie. Naprawdę nie trzeba tego pojęcia definiować w bardziej szczegółowy sposób, bo każdy wie o co chodzi. Można tylko dodać, że najistotniejsze jest rozpraszanie aktywów uniemożliwiające indywidualne decyzje w skali większej niż odruchy podstawowe. Ową skalę działania w zakresie odruchów podstawowych lewica nazywa wolnością. By do niej doprowadzić, czyli, żeby zrównać ludzi z bydłem, stosuje dwa narzędzia – propagandę i terror. Propaganda służy do odwracania uwagi, a terror jest katalizatorem decyzji – jeśli ty nie strzelisz mu w tył głowy, to my tobie strzelimy w tył głowy. Do tego sprowadza się lewicowa retoryka.

Strategia lewicy jest strategią długofalową, albowiem jej promotorzy świadomi są tego iż odruchy podstawowe mają wpływ na życie ludzkie tylko w wąskim bardzo spektrum tego życia. Później nie są już tak istotne, a ludzie zaczynają myśleć i działać. Owo myślenie i chęć działania odejmuje im się za pomocą propagandy albo terroru. Na razie jesteśmy w fazie działania propagandy, ale widzimy, że zaraza zabiera ludzi, z tego przedziału wiekowego, w którym zaczynają oni myśleć i działać. Może być więc uznana za element terroru. Współczesna zaś lewicowa propaganda skupia się na promocji kredytów. Jeśli się zadłużymy, nie będzie wojny, taki jest przekaz istotny, kierowany przez lewicę do nas. I „nasz rząd” właśnie na ten przekaz odpowiedział, w sposób pozytywny. Ponieważ prawica od dawna nie istnieje, ale jej atrapy są lewicy potrzebne do normalnego funkcjonowania, czyli do cyklicznych zmian stosunków własności na dużych obszarach, porozumienie to poszło nadzwyczaj łatwo.

Dlaczego, skoro prawica nie istnieje nie można zaprowadzić lewicowego terroru na całej planecie? Nie można, bo jest to za drogie, a lewica sama jest narzędziem w ręku banków i służy do stymulowania koniunktur. Jak to działa, można było obserwować w historii nie raz. Najbardziej jaskrawym przykładem jest chyba życie i śmierć Jeana Jauresa, jak najbardziej socjalistycznego polityka, ikony francuskiej lewicy, który został zamordowany przez „prawicowego ekstremistę”. Właśnie wtedy, tydzień przed wybuchem I wojny światowej, wykuto modus operandi, współczesnego politycznego terroryzmu. „Prawicowy ekstremista” z nieistniejącej od afery Dreyfusa, francuskiej prawicy, zastrzelił człowieka, który jednym artykułem w komunistycznej prasie, albo jednym wystąpieniem na wiecu w Tuluzie, mógł zablokować pobór rekruta, a tym samym opóźnić albo wręcz zastopować wojnę, a zamiast tego doprowadzić do rewolucji socjalnej we Francji. To się nie spodobało ówczesnej liberalnej lewicy będącej u steru władzy i prącej ze wszystkich sił do wojny. Było przy tym na tyle groźne, że nie miała ona stosownego narzędzia pod ręką, by sprawę rozwiązać. Wymyślono więc „prawicowy terroryzm”, czyli „samotnego wilka”, który w niezgodzie na zły świat postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i kogoś zabić, albo wręcz podpalić kawał terenu, tak by nie zostało tam nic. To jest łatwe do zdemaskowania, dlatego lewica tyle inwestuje w propagandę. „Prawicowy terroryzm”, by w ogóle mógł odegrać swoją rolę, musi się przede wszystkim odkleić od Ewangelii i nauki Kościoła. Jeśli zaś to czyni, z miejsca przestaje być prawicowy. Propaganda zaś lewicy służy do tego, by przekonać tak zwaną opinię iż jednak nie, jednak ci wyznawcy germańskich bóstw co nazywają armaty ich imionami, to prawica, w dodatku ideowa. Teraz mała dygresja, na tych wszystkich Netflixach, Doscovery’ach i innych kanałach dystrybucji lewicowej propagandy, możecie sobie obejrzeć filmy, których tytuły modyfikowane są według wzoru: kucharz Hitlera, kochanka Hitlera, pies Hitlera, matka Hitlera, życie seksualne Hitlera, śniadania Hitlera. Jednego tylko nie znajdziecie – malarstwa Hitlera. Mogłoby się bowiem okazać, że gość był lepszy niż większość współczesnych gwiazd i może miał słuszną pretensję do tych co go nie przyjęli na Akademię Sztuk Pięknych w Wiedniu. Nie za wiele się też mówi o jego poszczególnych pracach, ani o tym, co historycy sztuki zwykli określać jako ouvre. Pewnie gdzieś coś można wygrzebać, ale żeby ktoś o tym trąbił, to nie. Podobnie jest z Niewiadomskim, gdyby dziś zjawił się na jakiejś uczelni i zaczął opowiadać tak, jak pisał w swojej Historii malarstwa polskiego, zrobiłby wrażenie na wielu bardzo studentach. No, ale nie można o nim nawet wspomnieć w tych kontekstach, albowiem był „prawicowym terrorystą”. Powtórzę – zamach na Jauresa, a potem Niewiadomski – to jest triumf lewicowej propagandy i terroru. Wymyślono bowiem w tych nieszczęsnych latach modus operandi „prawicowego terroryzmu”, który funkcjonuje do dziś. Prawicowy terroryzm nie istnieje, albowiem piąte przykazanie mówi – nie zabijaj.

Kolaps, w jakim znalazła się lewica, ustanawiając gradację poglądów we własnych strukturach, polega na tym, że jej misja nie mogła być realizowana bez jakiejś formy ideologii określanej mianem „prawicowa”. Stąd mamy całą współczesną strukturę poglądów, zachowań i memów politycznych. Bez których niemożliwe jest rozpraszanie. Nie można bowiem powstrzymać pragnienia stabilizacji grup zagarniających władzę w imię lewicowych haseł. Prędzej czy później ich przywódcy zaczną myśleć o znacjonalizowanym przemyśle i rolnictwie – moje. I wpadną w pułapkę, której mechanizmu nie rozumieją. Okaże się wtedy, że choć są lewicowi, to jednak są wrogami demokracji, albowiem w łonie lewicy, występuje wyżej wspomniana gradacja poglądów i wtajemniczeń. Istotną więc misją lewicy pozostaje utrwalanie degeneracji, czynienie z niej normy. To się udaje w zakresie odruchów podstawowych, ale już ze złodziejstwem jest gorzej, bo może się okazać, że lewicowy degenerat, który jest na tyle bystry, żeby wszystko zrozumieć, tak, jak ja to tu opisałem, sięgnie do niewłaściwej kieszeni. I co wtedy? Co z takim zrobić? Potrzebne jest narzędzie do piętnowania. Jakiś rozgrzany znacznik do wypalania znamion na skórze bydła. Hasło „dobro wspólne” działa tylko w pewnym okresie natężenia propagandy, więc trudno jest zwalczać złodziei „mienia publicznego”, występując z pozycji lewicowych, to znaczy ober-złodziejskich. Degeneracja zaś utrwalana w odruchach podstawowych, działa tylko do pewnego momentu, a potem ludzie wolą sobie posiedzieć na ławce, popluć słonecznikiem na trawę i pokomentować zachowanie co dziwaczniej ubranych przechodniów. Ze świadomości tych ograniczeń bierze się dynamika lewicy, wyrażana różnymi formami terroru. Ten zaś, by cele były realizowane, musi raz przyspieszać, a raz zwalniać, używając przy tym bardzo zróżnicowanych narzędzi propagandowych. My postrzegamy to jako rewolucje, przewroty gabinetowe, wojny i walkę o demokrację i lepsze jutro, które oczywiście nie nadejdzie. Lepsze jutro bowiem to stabilizacja, czyli emanacja wartości konserwatywnych, których od dawna nikt nie kultywuje, ograniczając się do zachowań, które właściwe były Indianom występującym swego czasu w cyrku Billa Cody’ego.



Kariery akademickie jako element dystrybucji zbrodniczych idei


Pamiętam czasy, kiedy ludzie odkrywali ze zdumieniem, że taki Pol Pot, zanim został politycznym zbrodniarzem, studiował na Sorbonie. Tą samą ścieżką kariery przeszli niektórzy afrykańscy kacykowie, zwani dla niepoznaki przywódcami niepodległych i demokratycznych państw. Informacja ta, poza tym, że wywoływała zdziwienie, traktowana była jako pewien folklor. Nikt nie rozumiał wówczas, a pewnie i dziś nie rozumie, że nie można kolportować i utrwalać w praktyce zbrodniczych idei, bez pośrednictwa uniwersytetu. Mam na myśli uniwersytet państwowy. To jest niemożliwe, albowiem zbrodniarz, by móc popełniać zbrodnie, musi mieć do tego zagwarantowaną bezkarność. Musi być stworzona sytuacja, w której ludzie, nie wiedząc co ich czeka, dobrowolnie, na podstawie gwarancji, jakie dają demokratyczne państwa i czynne tam uniwersytety, poddają się władzy zbrodniarza.

Ktoś powie, że Pol Pot to przeszłość. No cóż…można w to oczywiście wierzyć, ale ja mam pewne obawy i serce moje drąży niepokój. Wszystko przecież może się zdarzyć, tym bardziej, że struktura karier akademickich zbudowana jest w taki sposób, by implantować na terenach peryferyjnych różne idee, które krzewić mają tam właśnie ludzie mający największy autorytet. Chodzi oczywiście o autorytet wiedzy i moralności. Któż to może być, jeśli nie uniwersyteckie sławy?

Mechanizm ten został skompromitowany już dawno, ale utrzymuje się go nadal, albowiem jego skuteczność została wielokrotnie potwierdzona i w zasadzie jest on niezbędny do tego by prowadzić politykę imperialną, czyli działania zmierzające do podporządkowywania krajów polityce globalnej. To na uniwersytecie, a w dodatku nie tylko na wydziałach takich jak politologia, ale także tam, gdzie istotną rolę odgrywają pomiary i dane liczbowe, wymyśla się uzasadnienia, które służą dystrybucji idei, zachowań i produktów. Upraszczając rzecz do końca można powiedzieć, że tam wymyśla się uzasadnienia dla dystrybucji przemocy i przymusu. To zaś jest po prostu pośmiertnym triumfem marksizmu, heglizmu czy jak się tam ten syfilis nazywał… Chodzi o to, że po ogłoszeniu ostatecznego końca zbrodniczych, lewicowych idei, nie złożono ich do grobu, ale upudrowano trupa i podłączono do akumulatora, żeby udawał żywego. Nie da się bowiem, w świecie świeckich i zmierzających do odebrania ludziom indywidualnej swobody, idei, rządzić bez marksizmu.

Na razie nie można go jednak implantować na tak zwanego chama. To już było i się nie powiodło. Ostatnim zaś, „wielkim” przedstawicielem tego trendu był, martwy już Zygmunt Bauman. Niech mu ziemia lekką będzie.

Dziś sprawy wyglądają inaczej. Żeby w ogóle coś sprzedać, a mówimy jak zwykle o handlu treścią, to coś musi mieć pewien charyzmat. Nie chodzi bowiem o sprzedaż w tradycyjnym rozumieniu, że ktoś za coś płaci i ta rzecz jest jego, ale o wyniesienie produktu zawierającego treść do rangi relikwii, a owej treści do rangi dogmatu. Tych relikwii i dogmatów produkuje się teraz całą masę, bo one się zużywają błyskawicznie i uniwersytet nie nadąża z ich emisją. Jest z tym naprawdę poważny kłopot, bo żeby dogmat i relikwia zaistniały, nie wystarczy sam uniwersytet, potrzebne są jeszcze stosowne media. Dziś zaś mamy tę szczęśliwą sytuację, że każdy w zasadzie spór medialny ma charakter dogmatyczny i wszystkie organizacje, które podpisały umowy na okoliczność sprzedaży w Polsce jakichś idei poprzez uniwersytet ze wspomaganiem mediów okładają się tym po łbach. I bardzo dobrze. To powoduje gwałtowną dewaluację dogmatów i treści, a także wywołuje tak potrzebną dla psychicznej higieny wesołość. Sytuacja jednak może się zmienić, a ja wręcz przypuszczam, że mechanizm karier akademickich, jest przez jakieś ciemne siły stymulowany, w taki sposób, by dogmaty i zbrodnicze idee, były za parę lat promowane przez ludzi, którym w zasadzie nie będzie można niczego zarzucić. Jak to – zapyta ktoś – skoro nie będzie można niczego zarzucić, to może i te idee nie będą zbrodnicze? Tak się zawsze wszystkim zdawało. Wracamy bowiem do korzeni, to zaś oznacza, że, pardon, wszystkie stare kurwy zaczną udawać dziewice.

Jak działa mechanizm windowania karier akademickich i co jest jego paliwem? Przede wszystkim ambicja. Stąd właśnie, swego czasu, na komunistycznym jeszcze uniwersytecie wymyślono punkty za pochodzenie. Chodziło o to, by z najgłębiej w lesie położonych wioch przychodzili na studia ludzie, którzy później, będą żyć ze świadomością, że wszystko zawdzięczają systemowi. Dziś to nie jest potrzebne wcale, albowiem dostęp do informacji sprawił, że każdy może się we własnym zakresie przygotować do egzaminów maturalnych, które dadzą mu wstęp na wybrane kierunki. I nie ma znaczenia gdzie mieszka. Ważne żeby miał ambicję. Prócz ambicji potrzeba jest jeszcze wiara. Nie w Boga bynajmniej, ale w system, który promuje ludzi nauki, a także w to, że ta nauka służy czemuś dobremu. Od czasów Pol Pota, wiadomo, że nie służy, a sama idea uniwersytetu, rozumiana jako mgławica o ujemnym ładunku elektrycznym służy temu jedynie, by w masie robiących kariery ambicjonerów ukryć tych właściwych, przeznaczonych do zadań poważnych.

System karier i powiązań akademickich to dystrybucja i biada temu, kto takich spraw nie rozumie. Nie można wymyślić czegoś w Polsce, i nie mówię tu teraz o wynalazkach, ale o ideach i koncepcjach, a także o interpretacjach, a następnie sprzedać tego za granicą. To jest śmieszne złudzenie. Można zrobić tylko na odwrót. To znaczy, wszystkie powstałe w zachodnich akademiach brednie muszą być natychmiast kolportowane na peryferiach, bo to jest element działania systemu. I one nie mają charakteru ciekawostek, z którymi się dyskutuje na seminariach, ale jest to przymus. Na razie egzekwowany łagodnie, bo promocja „na Baumana” okazała się dystrybucyjną porażką odbierającą wiarygodność dogmatom. Jeśli cokolwiek napisanego po polsku przekłada się na języki obce, nie czyni się tego po to, by ktoś to czytał za granicą, ale po to, by treść tę w oczach lokalnej ludożerki podnieść do rangi dogmatu, a produkt ją zawierający do rangi relikwii. Proces ten będzie postępował, a jego celem jest stworzenie nowej grupy nieskompromitowanych jeszcze osób, które z głupoty, albo złe woli napędzanej wiarą w system i ambicją, będą dystrybuować zbrodnicze idee. To się odbędzie na naszych oczach. Jestem tego pewien. Nie wiem czy mamy możliwość zastopować ten proces, ale wierzę, że tak.

Czy Polska i kraje jej podobne mogą coś dystrybuować za granicą? Mam na myśli produkty akademickie. Oczywiście, przede wszystkim ludzi, co się odbywa od wielu już dekad, a w zasadzie od ponad stu lat. Od czasów Marii Skłodowskiej, metropolia przerzuca koszt wykształcenia kadr rozwijających przemysł zbrojeniowy na peryferia. Inaczej nie można tego interpretować. Trzeba się zastanowić, czy nie jest to jedyny sens istnienia niezależnych peryferiów, których elity muszą ogrzewać się w blasku ambicji i wiary w lepsze jutro, a także ekscytować się tym, że „nasi” robią karierę za granicą. Jestem w tej kwestii pesymistą i sądzę, że drenaż ludzi zdolnych i pracowitych to jedyne uzasadnienie naszej niezależności. Gdybyśmy znaleźli się pod okupacją, po dekadzie, dwóch, zaczęlibyśmy dostarczać kadr okupantowi. Nie niemieckiemu bynajmniej, bo ten liczy na własne kadry, a przez to stwarza sytuację upiorną, która ułatwia owo wyławianie talentów i czyni same Niemcy przedmiotem drenażu.

Prócz ludzi, na zachód sprzedaje się także elementy technologii lub jakieś spójne nowinki techniczne. I to w zasadzie tyle. Oczywiście ludzi to cieszy, bo choć zabierają nam te cuda, to jednak „nasi” to wymyślili. Nie ma końca temu obłąkaniu. Podobnie jak nie ma końca opowieściom o tym ile to bogactw kryje polska ziemia. Nikt nie chce zrozumieć, że dopóki nie zmieni się system dystrybucji, te bogactwa oznaczają wyłącznie cholerne kłopoty. Żeby ta zmiana nastąpiła, przede wszystkim należy pomyśleć o tym, by sprzedawać poza Polską idee i interpretacje, konkurencyjne dla tych wciskanych nam przez uczniów Baumana. No, ale to jest prawdziwe ryzyko i prawdziwa trudność. I na taki zryw nikogo, póki co w Polsce nie stać. Pomijam już kwestię najważniejszą, czyli niezrozumienie tego, o czym tu napisałem. Bo tego akurat nikt nie rozumie. Sami możecie się o tym przekonać, próbując to wyjaśnić komuś naprawdę bystremu i, jak to się mówi, oblatanemu.



O ludziach wywołujących oburzenie


Jak wiemy oburzenie tłumu jest niezbędnym elementem promocji na rynku treści, ze szczególnym wskazaniem na publicystykę polityczną. O to, by wywoływać oburzenie starają się też młodzieńcy, którzy zamierzają wykonywać jakieś zlecenia sił poważnych, rozdających granty na działalność, umownie nazywaną oburzającą. Zanim jednak ktoś znajdzie się na liście płac tych struktur, musi dokonać kilku oburzających wyczynów gratis. One zaś tylko czasem kończą się powodzeniem.

Z naszego punktu widzenia nie jest istotne, kto wywołuje oburzenie i jakimi metodami to czyni, ale kogo redukuje się do roli wyjącego z oburzenia tłumu. Ci ludzie bowiem skazani są na milczenie. Tradycyjnie do roli tej degraduje się tak zwanych tradsów, konserwę i ludzi określanych przez lewicowych aktywistów podobnymi wyrazami. Okazało się jednak, że – od dłuższego już czasu – nie da się wywołać oburzenia tak po prostu, bo ludzie są już silnie znudzeni. I tak powstać musiały specjalne komórki, które w stosownych momentach wyrażają oburzenie, a czynią to w mediach. Celem jest wskazanie ciemnemu ludowi kiedy i dlaczego ma się oburzać. Jeśli chodzi o lewicę, to rolę tę pełni nam stowarzyszenie Nigdy więcej, jeśli zaś chodzi o „naszych”, brzemię to na barki wziął Ośrodek monitorowania antypolonizmu. To są organizacje które uzupełniają się w sposób niemal doskonały, prawie tak dobrze jak bracia Kurscy, albo Lisiewicze.

Wskażę dziś kilka faktów, które powinny, w zamyśle autorów, wywołać oburzenie, ale wywołują jedynie ziewanie. Dodam też, że chyba – żeby jednak to oburzenie uzyskać – niektórzy będą musieli zdjąć gacie.

Na początek człowiek, który nigdy nie zawodzi. Tym razem w roli innej nieco niż zwykle, bo nie wywołującego oburzenie, ale oburzonego. Szczepan T. poczuł się oburzony, bo gdzieś tam nazwali go Polakiem. A on przecież jest Ślązakiem! To jest nadużycie i skandal. Zapewne, ale kto to kupi? I kogo to obchodzi. Szczepan, jako rozgrywający na odcinku propagandy, został właśnie wyniesiony za boisko, a ktoś mu szepcze do ucha, że niestety, bez biegania nago się nie obejdzie. Na nic bowiem już ten ciemny lud nie reaguje, można go flekować po głowie, można mu ubliżać, a on nic. Tak więc czekajmy na ten niesamowity moment kiedy sponsorzy każą się obnażyć Szczepanowi, żeby podnieść wskaźniki oburzenia w narodzie. Może też być jeszcze ciekawiej, bo – tego jeszcze nie grali – ktoś zaproponuje Szczepanowi, żeby się podcierał biało czerwoną w publicznym miejscu, albo zamówił w jakiejś gadżeciarni rolkę biało-czerwonego papieru higienicznego i pokazywał to Sekielskiemu, kiedy będzie robił reportaż o jego nowym domu w Toskanii. Że co? Że Szczepan nie ma domu w Toskanii? Tylko coś tam wynajmuje? Przepraszam nie wiedziałem.

Ośrodek monitorowania antypolonizmu, zawrzał oburzeniem po tym, jak 1 marca wnuk profesora Jerzego Vetulaniego, pluł w Krakowie na pomniki wyklętych. Jak wspomniałem w dzisiejszej pogadance, którą puszczę po południu, Kraków jest miejscem skrajnie nieautentycznym i oszukanym. Niech mi wybaczą ludzie, którzy Kraków kochają, ale tak niestety jest. Ilość ustawek robionych „po taniości”, ilość naciągaczy działających metodą „ma artystę” czynnych w państwowych placówkach kultury, jest tam większa procentowo niż populacja Cyganów w narodzie słowackim. I tego się w zasadzie nie da wytrzymać, dlatego ja do Krakowa nie jeżdżę. Czasem, jak mnie chłopaki z Polonia Christiana zaproszą, a i to zawsze jest tak, że kiedy tylko tam przyjadę, natychmiast dostaję gorączki. Jedyną autentyczną postacią ze świata tak zwanej kultury i sztuki w tym mieście jest Tomek Bereźnicki. No, ale wracajmy do naszych baranów. Pamiętamy profesora Vetulaniego, który lansował się za życia Pod Baranami i przedstawiał się tam, jako istota wywodząca się z rasy etruskiej, co miało podnieść jego znaczenie w oczach widowni? Oczywiście, że pamiętamy. Mem o pochodzeniu etruskim na stałe zagościł bowiem w naszym słowniku. I teraz oto wnuk owego profesora, już martwego całkiem, pluje na pomniki wyklętych, a Ośrodek monitorowania antypolonizmu filmuje tę flegmę i leci z tym do sądu. To jest doprawdy niezwykłe. Tu wyklęci, tu wnuk etruskiego komunisty przemienionego w liberała, próbujący wywołać oburzenie swoim dziwacznym zachowaniem, a do tego jeszcze patrioci biegnący do sądu z zawiadomieniem o dokonaniu przestępstwa. Czy Wam się to nie wydaje dziwne? Czy nikt tym ludziom nie wyjaśnił czym są krakowskie sądy? Ja zadam jedno tylko pytanie: jak myślicie, co w takiej sytuacji zrobiliby wyklęci? Poszliby do skorumpowanego sądu? Możliwe, że tak. Ja się nie podejmuję orzekać o takich kwestiach.

Mamy oto przed oczami człowieka, których chce się dostać na jakąś dodatkowo listę płac, bo na jednej już pewnie jest. I uważa, że najlepszą drogą do tego jest plucie na pomniki. Oczekuje on do tego, że ludzie, którymi pogardza, czyli tacy jak my, zrobią mu publicity, za darmo i on mało, że zarobi, to jeszcze ich, czyli nas, upokorzy. Kto go wychowywał? Pewnie dziadek. Już raz o tym pisałem, ale jeszcze powtórzę – tym ludziom chodzi o zawłaszczenie pojęcia narodu. Chodzi o to, by to oni byli Polakami i nikt więcej. Nie może być w tym narodzie żadnej różnorodności światopoglądowej, bo oni tego nie zniosą. Dopiero kiedy z narodu wykluczy się niegodnych czyli takich jak my, Franciszek Vetulani będzie mógł do tej grupy doprosić Szczepana. No, ale ten będzie musiał się na powrót ubrać.

Na deser zostawiłem najlepsze. Oto młody pan Vetulani, który podpisuje się na twitterze Franek, zgłosił tam taki oto postulat. https://twitter.com/miloszlodowski/status/1391525175267577865/photo/1

Co z tego wynika? To mianowicie, że pan Vetulani chciałby rządzić i szykuje się do objęcia jakiejś funkcji w jednej z lewicowych organizacji, co może, choć nie musi doprowadzić go w niedalekiej przyszłości do ław sejmowych. Znając trochę ten Kraków, proponuję, by już dziś, korzystając z tego, że prezes dogadał się z Czarzastym, poleciał on do Wojciecha Muchy, nowego naczelnego Gazety Krakowskiej, który jest tak samo jak Vetulani, krakusem z dziada pradziada. Jeśli dojdą do porozumienia, bo wszystko jest przecież możliwe, mogą zrobić coś naprawdę dobrego dla Polski. Zmienić wikipedię tak, żeby był tam prawdziwy pluralizm poglądów, w duchu etruskim na przykład. Mogą też postawić dyżurnych przy pomniku wyklętych. Jeden dyżurny będzie pluł na pomnik, a drugi to będzie wycierał szmatką, żeby było widać, jaki jest w Krakowie pluralizm poglądów. Na szczęście Vetulani nie będzie mógł zmieniać wikipedii w innych językach. Tam zaś mało kto troszczy się o ograniczenia i deficyty krakowskich Etrusków, więc zawsze sobie coś do dyskusji znajdziemy. Muszę lecieć, mam parę spraw do załatwienia, na dziś to tyle.



Czy Magia pokona Potworów czyli o formatach mimowolnych


Wielu ludzi, szczególnie ekscentrycznie nastawionych do świata mężczyzn, lubi emocjonować się rozgrywkami lokalnych zespołów sportowych. Chodzi o to, że to jest taki folklor i można się pośmiać, ale nie zawsze, bo jest też w tym głębia. Taka mianowicie, że w tych wszystkich „Błyskawicach Lucień” i podobnych klubach tworzą się prawdziwe więzi, których brakuje w tak zwanym świecie. Ten zaś jest zły z istoty i pogardza prawdziwymi wartościami, które jednakowoż muszą zwyciężyć. To jest pewien format, ogrywany jak przypuszczam, przynajmniej od połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, jeśli nie wcześniej. Na pewno zaś od emisji w Teleferiach serialu dla dzieci i młodzieży zatytułowanego „Paragon! Gola!”. Było to w cholerę dawno i wielu ludzi nie ma prawa tego pamiętać, ale uważają oni swoją silnie zestandaryzowaną ekscytację, za coś odkrywczego i świeżego. To niestety jest ramota, ale ja ją lubię, dlatego, że w ogródeczku tym wyrastają ciekawe metafory. W dodatku same, nie zasiewane przez nikogo i przez nikogo nie pielęgnowane. Zanim przejdę do rzeczy wspomnę tylko, że mój kolega, znany bywalcom konferencji Jacek Legieć wymyślił zupełnie fantastyczną nazwę dla klubu sportowego ze swojej miejscowości. Drużyna nazywała się SAMBA Krynice, a jak pisali o niej w Tygodniku Zamojskim, to po każdej literze stawiali kropkę – S.A.M.B.A. – bo myśleli, że to jakiś skrót.

Absolutnym rekordem jeśli idzie o pojemność metaforyczną, ale także metafizyczną, daleką od standardowego bajania o wartościach i więzi łączącej ludzi w małych ośrodkach, są zespoły z dawnego województwa radomskiego, o których już pisałem – Magia Błędów i Huragan Potworów. Nie wiem czy jeszcze istnieją, ale mam nadzieję, że tak. Kiedyś występy tych drużyn były powodem niezliczonych żartów mających lokalny charakter, podobnie jak wiele spraw w dawnym województwie radomskim, na przykład targi końskie w Skaryszewie, albo gra karciana o nazwie Chlust, nieznana w żadnym innym regionie.

Ja sam wielokrotnie wykorzystywałem nazwy obydwu zespołów – Magii i Huraganu – by ilustrować różne ciekawe zjawiska. Sami bowiem przyznacie, że trudno o wdzięczniejszy i zarazem naturalny sznyt. Kolega mój szydził kiedyś, że mecze Magii z Potworowem to derby regionu, tak oczywiście nie było, ale sam fakt, że te drużyny ze sobą grały, tworzył pewien format. Kiedyś, nie pamiętam przy jakiej okazji wspomniałem o tym w jednym ze swoich tekstów opublikowanych w popularnym portalu internetowym. Sam na meczu Magii i Huraganu nigdy nie byłem i nie wiedziałem jakie miejsca zajmują obydwie drużyny w tabeli rozgrywek lokalnych. Napisałem więc, że Magia ograła Huragan. Pod teksem pojawił się natychmiast komentarza o treści następującej – co pan pier….lisz, Magia nigdy z Potworowem nie wygrała!

Przypomniałem to sobie wczoraj jadąc samochodem, kiedy myślałem o różnych niewesołych kwestiach i zacząłem się zastanawiać, jakieś magii potrzeba, żeby pokonać potworów. I tak doszedłem do rozmyślania o formatach tworzących się samoczynnie, których istnienie i zastosowanie może mieć tragiczne skutki, dla komunikacji. To znaczy może ją uprościć i zdefasonować jednocześnie tak poważnie, że w zasadzie wymiana komunikatów przestanie mieć jakikolwiek sens i znaczenie. Zamiast purnonsensowego, ale realnego przecież i obfitującego w realne konsekwencje finału rozgrywek regionalnych pomiędzy Magią a Potworowem, zaserwowane nam zostaną różne filozofie i oburzenia, mające – w założeniu – stworzyć płaszczyznę do dyskusji. W istocie zaś całkowicie tę dyskusję spłaszczyć, a do tego jeszcze wykluczyć z udziału w niej wszystkich, którzy próbowaliby ją w jakiś sposób cieniować. Tak się załatwia komunikację w demokratycznym państwie – poprzez suflowanie fikcyjnych jakości i fikcyjnych problemów. Z jednoczesnym wskazaniem na zwycięzcę – Magia nigdy nie wygrała z Potworowem.

Nas dziś interesować będzie problem – czy mimowolne formaty rzeczywiście są mimowolne i czy mogą być wykorzystane jako narzędzie propagandowe, wskazujące, że Potworów musi zwyciężyć.

Jak wiemy, jeden z głównym rozgrywających propagandę po tamtej stronie, nazywa się Twardoch, emituje komunikaty w języku polskim, ale się przynależności do wspólnoty wypiera. Stylizują go mniej więcej w taki sposób, jak widać w linku poniżej. Na boku pozostawiam kwestię czy i dla kogo to jest inspirujące. Dla nas nie jest. No, ale mamy wyraz Twardoch i tego faceta: https://www.newsweek.pl/polska/krol-szczepana-twardocha-to-plagiat-pisarz-odpowiada/6h3gj7x

Na YT, zaś, pojawiły się ostatnio zupełnie niezwiązane z Twardochem nagrania człowieka, który nazywa się Grzegorz Płaczek i prezentuje się tak oto: https://www.youtube.com/watch?v=uUsy1tEkQNs

Pan Płaczek ostentacyjnie wita się za każdym razem z Polką i Polakiem, podkreślając każdym słowem, gestem i wyglądem nawet, swoją przynależność do wspólnoty. Na szczęście w przeciwieństwie do Twardocha, Pan Płaczek nie pisze książek. Może jeszcze zacznie, ale na razie nie pisze. Wybaczcie, ale nie uwierzę, że jest on samodzielnym, wolnym strzelcem, który wskazuje zło i nieprawości, a także usiłuje znaleźć dobre wyjście z ambarasu, w jakim się znaleźliśmy. To jest format, mam nadzieję, że mimowolny, taki jak Magia i Huragan, a nie zaplanowany przez kogoś, kto wcześniej robił spoty reklamowe w przegranych kampaniach PiS, gdzie widać było polskie rodziny płaczące z miłości do ojczyzny na tle ceglanej ściany.

Pan Płaczek wygląda i zachowuje się w sposób modelowo przewidywalny, dokładnie tak, jak wszystkie Twardochy świata wyobrażają sobie ciemny, polski lud, który zgłasza swoje prymitywne aspiracje i domaga się ich realizacji nie świadom, o co tak naprawdę toczy się gra. Uważa bowiem, ów lud, że to on jest w centrum wszystkich wydarzeń i to jemu się wszystko należy. Ja oczywiście wiem, że Pan Płaczek ma szczere intencje, chce dobrze, wskazuje na to jak źle jest zarządzany kraj, ale – powtórzę – to jest format, wymyślony gdzieś w okolicach tej daty, kiedy w teleferiach zaczęli pokazywać serial „Paragon! Gola!”. Płaczek o tym nie wie, a nawet jeśli by się dowiedział, jest tak przejęty misją, którą mu powierzono i tak oczadziały odkryciami, jakich dokonuje, a przede wszystkim tym, że może kierować pisma do kancelarii sejmu i kancelarii premiera i ktoś na te pisma odpowiada, że nie zmieniłby ani swojego emploi ani treści przekazu nawet na jotę.

Oczywiście wywołuje też stosowne ekscytacje wśród komentujących, albowiem mówi o rzeczach oczywistych, które każdy może podjąć i dojść do podobnych wniosków. Chodzi o to, że rząd trwoni publiczne pieniądze. To jest po pierwsze fikcja, jeśli bowiem coś oddajemy państwu to należy ta rzecz do państwa, a nie do nas. I rząd może robić z tym co zechce. Tak działa demokracja. Po drugie emitowanie takich komunikatów, poza tym, że jest bezskuteczne, utrzymuje w ludziach złudne przekonanie, że są podmiotem, bo Płaczek mówi w ich imieniu. To jest masochizm i to zaprogramowany. Ktoś to zaaranżował, sformatował i ustawił nas, czyli Płaczka na pozycji chłopca do bicia. Na razie mamy do czynienia z etapem wstępnym, czyli gromadzeniem „oburzonych” (który to już raz?), potem zaś ci oburzeni, zaczną szumieć, a na koniec przyjdą Twardochy i spuszczą im łomot. I wszyscy będą zadowoleni, albowiem ciemnota zostanie sprowadzona do parteru, a oświeceni znów zwyciężą.

Opisałem tu metodę prowadzenia podjazdowej wojny propagandowej. Najpierw trzeba sprowokować przeciwnika, żeby bez broni, prawie goły wyleciał na pole, potem wysłać na niego dwóch drabów, a na koniec go pochować w bezimiennej mogile. Do tego właśnie prowadzą emisje programów prowadzonych przez osoby pokroju pana Płaczka. Niestety hasło – rząd kradnie – zawsze wywoła odpowiedni efekt, i każdy będzie chciał stanąć obok tego, kto to hasło rzuci. Bo to jest jeden z nielicznych zrozumiałych przez masy komunikatów. I jeszcze do tego wywołuje on ekscytacje, za nimi zaś jest już tylko fala szczerego entuzjazmu dla odwagi i poświęcenia Płaczka.

Co robić? Musimy, a idzie nam naprawdę nieźle, zająć się wymyślaniem takiej magii, która pokona potworów. I Twardochów też. To jest zadanie na najbliższe miesiące.



O państwach frontowych i Europie Środkowej


Czasem zdarza nam się pisać tu o anachronizmach. Do nich zaliczamy całe w zasadzie XIX wieczne pojmowanie historii i wszystkie wymyślone w tamtym czasie narracje i koncepcje. Dołączyć do tego należy także wiek XX, który był tylko nieudanym dzieckiem poprzedzającego go stulecia i jego koncepcji filozoficzno-ekonomicznych. To się nie liczy. – Pobite gary – jak się wołało dawnymi laty, podczas zespołowych gier dziecięcych.

Współczesne czasy, których najważniejszą cechą jest powszechny dostęp do technologii i informacji powinny oduczyć nas anachronicznego myślenia. Niestety tak się nie dzieje, albowiem brak stosownych opisów okoliczności, w których przyszło nam żyć. To zaś oznacza, że w tych opisach cały czas posługujemy się anachronizmami. Piszemy o polityce i wskazując region Europa środkowa – myślimy o Polsce. Cóż to jest Europa Środkowa? W rozumieniu geograficznym, to wschodnia część Niemiec, Polska, Czechy, Słowacja, Węgry i kawałek Ukrainy. No i Pribałtyka jeszcze do tego. Czy to wskazanie pokrywać się będzie z pojęciem Europy środkowej rozumianej jako centrum, w którym ogniskuje się polityka? Oczywiście, że nie. Mapę polityczną bowiem pojmujemy w sposób anachroniczny, to znaczy widzimy tak pokolorowane kawałki, oznaczające różne kraje i na tej podstawie próbujemy wyrobić sobie opinię na temat polityki poszczególnych regionów i całego kontynentu.

To jest anachronizm właśnie. Przez całe stulecia, w politycznym, istotnym rozumieniu spraw, Europą środkową, była po prostu Italia. Tam bowiem ogniskowały się wszystkie konflikty, od ideologicznych i doktrynalnych poczynając na gospodarczych i mafijnych kończąc. Italią próbowali zawładnąć cesarze pochodzący z Niemiec, próbowali nią zawładnąć Francuzi i Turcy, a także Hiszpanie. Italia była najważniejszym elementem polityki Europejskiej, była jej środkiem, w rozumieniu politycznym. Reszta kontynentu, była jedynie odbiciem i echem konfliktów toczących się w Italii. Nie na darmo papież Leon X dofinansował budowę zamku w Kamieńcu Podolskim. Uczynił to dlatego, by Polska – kraj peryferyjny i bezpieczny od wielu lat – mogła dźwignąć część ciężaru, jaki spoczywał na barkach krajów katolickich politycznej środkowej Europy i odciążyć te kraje w walce z Turkami.

W zasadzie należałoby narysować jakąś nową mapę polityczną, gdzie widać by było dokładnie, co jest środkiem, a gdzie zaczynają się politycznego kontynentu, tak współczesną jak i historyczną. Moglibyśmy wtedy zobaczyć, że w miarę, jak zainteresowania ekonomiczne potęg finansowych kierują się ku wschodowi, przesuwa się też środek kontynentu. Można nawet powiedzieć, że ów środek jest jak wahadło, pracujące w pewnym cyklu, które nigdy nie wysunie się poza pewne ekstrema. Dobrze by było je wyznaczyć dzisiaj. Nie wiemy gdzie one są. Niektórzy twierdzą, że wschodnie jest nad Dnieprem, ale może się okazać, że wcale nie, a wschodnie ekstremum wahadła wyznaczającego środek Europy jest gdzieś nad Amu Darią. Wiemy za to gdzie jest zachodnie – w Maroku.

Nie inaczej jest z propagandowymi koncepcjami państw frontowych. Najbardziej znana u nas to nieszczęsne „przedmurze”. Napisałem kiedyś tekst pod tytułem „Przedmurze czy zadupie”, trochę o czymś innym. Istotna kwestia polega bowiem na zrozumieniu, że państwo, aspirujące do bycia centrum politycznym, w którym ogniskują się wszystkie interesy globalne, bierze na siebie duże ryzyko. Ono jest związane z tym po prostu, że takie państwo może stać się państwem frontowym. W powszechnym mniemaniu, nie przekonujcie mnie, że tak nie jest, państwa frontowe to państwa peryferyjne. Myślimy bowiem anachroniczne i uważamy, że zagrożenie przychodzi gdzieś z zewnątrz i można mu się oprzeć za pomocą urządzeń tak archaicznych jak łańcuch twierdz, albo potężna armia. To jest złudzenie, które było już nieaktualne w XIII wieku. Sądzę, że wojna polega na tym, by ukryć przez elitą jakiegoś kraju, iż stanie są on państwem frontowym. To zaś odbywa się zawsze za pomocą bajania o wzmocnieniu bezpieczeństwa. W tym mniej więcej obszarze koncentrują się rzeczywiste polityczne wybory – czy stać się Europą środkową i wziąć na siebie ryzyko otwarcia wewnętrznego frontu, czy czekać aż wrobią nas w to inni?

Dziś najważniejszym państwem frontowym jest Izrael. On też jest Europą środkową. Izrael jednak wziął na siebie dobrowolnie ten ciężar, albowiem politycy tego kraju byli świadomi, że przy tak intensywnym zainteresowaniu wszystkich możliwych sił obszarem, którym przyszło im zawiadywać, nie mają innego wyjścia. I albo oni sami przygotują się do odegrania roli państwa frontowego, albo ktoś ich w to wrobi. Mieli też świadomość, że taka może być cena istnienia Izraela. Bez podjęcia tego wyzwania, ktoś mógłby pewnego dnia uznać, że ten interes jest nadzwyczaj ryzykowny i zawinąć wszystko do wora. Wśród żydowskich elit znalazłoby się zapewne dość osób, które poparłby likwidację Izraela i nowe jakieś porządki na bliskim wschodzie.

O tym, że Izrael jest państwem frontowym i politycznym środkiem kontynentu, nie trzeba nikogo przekonywać. Dowiodły tego ostatnie bombardowania, które należy chyba rozumieć jako odpowiedź na Traktat Abrahama. Ktoś próbuje licytować i czyni to w jedynym sensownym miejscu, czyli tam, gdzie ogniskują się wszystkie interesy polityczne. Co takiego będą czynić Izraelczycy? Normalnie – będą się starali przerzucić ciężar odpowiedzialności za polityczny środek Europy na dzisiejsze peryferia, pozostając jednocześnie przy kontroli większościowego pakietu akcji politycznych. To się może nie udać, albo może się udać w ograniczonym zakresie. Czas pokaże. Ryzyko jest, a więc próby podejmowane w celu przeniesienia środka Europy z Izraela gdzie indziej, próby rozbujania wahadła, będą na pewno bardzo subtelne, dobrze zakamuflowane i obwarowane gwarancjami bezpieczeństwa dla wielu bardzo krajów. – Będzie się działo – jak mówi młodzież.

Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy powyższe hipotezy są prawdziwe, nie wróci do lekcji historii klasycznej i przypomni sobie, gdzie były otwarte fronty, na których walczyła o życie republika rzymska. Otóż były to fronty italskie. Ani Pyrrus, ani Hannibal nie mieli żadnego problemu z ładowaniem kontyngentów na okręty i wysadzeniem desantu w Italii. To Rzymianie mieli kłopot, jak wynieść wojnę poza Italię. I w końcu im się to udało. Był to początek imperium. Czy wyniesienie wojny poza Izrael też będzie początkiem imperium? Nie mam zamiaru o tym orzekać, albowiem uprawiamy tu jedynie publicystykę rozrywkową i można wskazywać inne przykłady z historii, kiedy wojna wyniesiona poza granice nie przyniosła oczekiwanego efektu. Najjaskrawszy przykład to wojny Franciszka I w Italii. Niepowodzenie Francuzów przesądzone zostało przez siłę i wyższość taktyki przeciwnika.

Tak więc wszystko może się zdarzyć. To o czym mówiłem wczoraj, otwarcie nowego frontu na Saharze Zachodniej, zaniepokojenie polityką marokańską w Madrycie, jest częścią planu opiewającego na odciążenie Izraela i przeniesienie ciężaru środka politycznego kontynentu gdzie indziej. A najlepiej na wyznaczenie kilku państw frontowych, które zapewnią metropolii spokój i kilka dekad prosperity. Bo w to, że istnieje pokój wieczny, nikt chyba w Izraelu nie wierzy.

Wczoraj też doszła do mnie informacja, że rząd polski rozpocznie inwestycję kluczową, o wadze strategicznej – budowę kanału śląskiego. To jest projekt, który za żadne skarby nie mógł powstać za komuny, kiedy Polska była krajem systemowo niedrożnym – przedmurzem, skazanym na zagładę w pierwszej fazie wojny nuklearnej, do której przygotowywali się sowieci. Nikt im jednak nie powiedział, że wojen nie prowadzi się na mapach z atlasu szkolnego, nawet bardzo szczegółowych, a także, że państwa frontowe to te, w których koncentrują się interesy globalne. Pomyślany jako rozległe peryferie bez politycznego znaczenia, jako zaplecze surowcowe dla dynamicznie rozwijającego się świata, ZSRR, przyjął fałszywą optykę i został z tymi czołgami i bombami, jak Himilsbach z angielskim. Teraz Polska, którą wszyscy uważają za państwo peryferyjne udrażnia swoją sieć dróg wodnych. To jest rzeczywiście najważniejsza od lat inwestycja, być może ważniejsza niż Mierzeja, choć trudno to w ogóle porównywać. Będzie to oczywiście część sieci dróg wodnych Europy, którą w atlasie szkolnym określa się jako środkową. Czy sprawi, że Polska i sąsiednie kraje staną się polityczną Europą środkową? Czas pokaże. Ja jestem za budową kanału. Uważam, że jeśli już czekają nas jakieś wyzwania trzeba je podjąć świadomie i z pełną odpowiedzialnością, bo być może taka jest cena istnienia. A zawsze jest jakaś cena…warto o tym pamiętać, pokój wieczny zaś nie istnieje.



Lewicowe tradycje


Miało być dziś o czymś innym, naprawdę, ale kiedy siadłem przed komputerem, coś mnie podkusiło i kliknąłem ikonkę fejsa. Potem zobaczyłem nagranie dyskusji Sławomira Mentzena z niejakim Gdulą. Nie miałem pojęcia kim jest ów Gdula, ale kiedy zaczął mówić, wyłączyłem go pod pierwszych dwóch zdaniach, albowiem wszystko stało się jasne. Otóż Gdula zaczął mówić o tym, że PRL była krajem równych szans i w najlepszych latach budowano wtedy ponad 200 tysięcy mieszkań rocznie. A w dodatku Polacy nadal w tych mieszkaniach żyją. Potem zajrzałem do wikipedii i zamarłem. To jest nie do uwierzenia. Gdula, Maciej Roman, jest posłem na sejm, a do tego socjologiem i wykładowcą akademickim. Nie mogę, aż coś mnie dusi z wściekłości. Jest także synem wiceministra spraw wewnętrznych Andrzeja Gduli, który był także szefem Służby Polityczno-Wychowawczej, czyli kierował bezpieczniackimi kaowcami. Czynił to w latach 1981-1989. Jakby tego było mało wiki oznajmia, że poseł Gdula jest także praprawnukiem niejakiego Korygi, jednego z przywódców chłopskiego buntu w Galicji, przeciwko szlachcie. Nie mam słów. To jest tradycyjny lewicowy bandytyzm w pełnej krasie. I teraz z tym tradycyjnym lewicowym bandytyzmem PiS będzie zawierał sojusze dla dobra Polski, albowiem ludzie, którzy ten PiS wspierali przez długie lata, co by o nich nie mówić, nie rozumieją nowych czasów. Józef Orzeł zaś potrafi powiedzieć, że w Polsce tylko Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki rozumieją politykę. Otóż nie, rozumie ją jeszcze stary Gdula. On jest wręcz mistrzem w rozumieniu polityki, a swoje mistrzostwo opiera na doświadczeniach zdobytych w latach 1981-1989. Myślę też, że Andrzej Gdula stanie się, wobec przewidywalnego bardzo rozwoju sytuacji, niezbędnym elementem wewnętrznej polityki rządu Prawa i Sprawiedliwości. Może warto, by Jarosław Kaczyński już dziś posłał tam do niego kogoś na szkolenie? Nie musi to być od razu Błaszczak, może być ktoś znacznie mniejszego kalibru, ale ze stosownym zacięciem.

Tu macie stosowne linki

https://pl.wikipedia.org/wiki/Antoni_Koryga

https://pl.wikipedia.org/wiki/Maciej_Gdula

https://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Gdula

Dzięki Gduli wiemy już, co oznaczają wszystkie komunikaty opiewające równe szanse, emitowane przez prezesa i premiera. Dziękujemy ci Macieju Gdulo, że nam o tym przypomniałeś. Już tego nie zapomnimy. Nigdy.

Proszę Państwa, tak jak to już się zdarzało wielokrotnie stanęliśmy przed brakiem alternatywy. To jest specyfika polityki polskiej i chyba nie ma szans, żeby stan ten się zmienił. Zapytacie dlaczego ten kretyn Gdula chwali się swoim prapradziadkiem bandytą? Otóż dlatego, że taki format komunikacji propagandowej przewidziany został dla partii lewicowych w Polsce. On jest utrwalany bredniami drukowanymi w książkach wydawanych przez Stasiuka, a zatytułowanych „Chamstwo”, jego celem zaś jest odebranie szansy absolutnie wszystkim, którzy nie wykazali się rewolucyjną czujnością, czyli nie odrąbywali ludziom głów kiedy przyszedł rozkaz, bo mieli jakieś opory moralne.

Proszę Państwa, moim zdaniem sfera tak zwanej osobistej wolność zaczyna się niebezpiecznie obkurczać. Niestety nikt nam nie powie, kiedy mamy, dla własnego bezpieczeństwa, przestać mówić rzeczy oczywiste, które na naszych oczach stają się niebezpieczne dla władzy. O tym, że takimi właśnie się one stały, powie nam przesłuchujący nas funkcjonariusz. Nie oznacza to jednak, że mamy przestać mówić. Musimy się po prostu zawczasu przygotować na spotkanie z tym funkcjonariuszem. Miejmy nadzieję, że nie będzie to człowiek przeszkolony w zakresie kwestii polityczno- wychowawczych przez starego Gdulę, bo wtedy po nas.

Na razie jednak jest wesoło i uśmiechnięty Sławomir Mentzen wdaje się przed kamerami w dyskusję z Gdulą. A powinien wyjść bez słowa, albo z kilkoma słowami wyjaśnienia, dlaczego nie można publicznie rozmawiać z kimś takim jak socjolog Gdula. Niestety, tak się nie stanie, albowiem mało kto rozumie, że polemika to nadawanie znaczenia przeciwnikowi. O Gduli do tej pory mało kto słyszał, ale przez fakt, że PiS dogadał się z Czarzastym, stał się on ekspertem. No i jest nauczycielem akademickim, a to przecież coś znaczy. Dlatego właśnie ludzie zwalczający PiS i lewicę podejmują z nim polemikę, nie rozumiejąc, że są jak indyk na niedzielnym obiedzie, opisany przez Jana Brzechwę. To nie oni będą jeść, ale to ich się będzie jadło. Możliwość zaprezentowania swoich, mało w sumie znaczących poglądów, przed kamerą jest pragnieniem przemożnym.

Wielka szkoda, że nie mogę dziś posłuchać niektórych swoich dawnych kolegów, którzy z miłości do demokracji popierali i popierają lewicę, a nie są przy tym jakoś szczególnie gamoniowaci. Ciekawe jakby wytłumaczyli tę dziwną historię i tę dziwną emanację lewicowej tradycji. Przypuszczam, że powiedzieliby – oj tam, oj tam, to było dawno i nieprawda. Jasne. Co innego pańszczyzna i gnębienie chłopów przez szlachtę, opisane w książce „Chamstwo”, która jest kolejnym z szeregu narzędzi propagandowych, używanych do walenia po głowach młodzieży wchodzącej w życie i wykazującej jakąkolwiek wrażliwość i chęć zainteresowania się czymś poza wódką i seksem. Pańszczyzna jest tematem wiecznie aktualnym, który wymaga stałego przypominania i odpowiedniej stymulacji. Przygody zaś Antoniego Korygi to jest coś, o czym także warto powiedzieć, ale tylko po odpowiednim tych ekscesów naświetleniu. Wiadomo, że był to słuszny gniew ludu, wiadomo, że Koryga nie mógł znieść różnych upokorzeń i dlatego za austriackie pieniądze musiał zabijać Polaków. Na tym właśnie polega wyższość jego patriotyzmu nad innymi patriotyzmami. I teraz PiS, w osobach prezesa i premiera, chce nam powiedzieć, że my znów nie rozumiemy nowych czasów. Bo pewne rzeczy się przedawniają, a pewne nie. I szlus. O tym, by stworzyć jakiś nowy rodzaj komunikacji pomiędzy władzą a ludem, nie może być nawet mowy. Nie po to stary Gdula uczył bezpieczniaków kultury, żeby teraz jacyś blogerzy mieli to zmieniać. Władza daje i może odebrać, a wszystko to razem nazywa się dawaniem równych szans wszystkim. A jak się komuś zdaje, że należy mu się więcej, to już ci przeszkoleni przez prawnuczka Korygi funkcjonariusze wyjaśnią mu, że jest takim samym człowiekiem jak inni. I choćby nie wiem co się działo, oni mu te równe szanse zapewnią.

Bardzo proszę tych, którzy mają na to ochotę, by nie tłumaczyli mi, że to są sprawy nieważne, bo czeka nas nowe rozdanie, a gra się tak, jak przeciwnik pozwala, polityka zaś jest sztuką…ble,ble,ble…Czekam jeszcze tylko na moment, kiedy prezes wespół ze swoimi nowymi koalicjantami: Korygą, Gdulą i Czarzastym zaczną cytować wyimki z Jana Pawła II, a zaczną od słów – Nie lękajcie się!!!



Nadawanie znaczenia sprawom nieistotnym czyli nauki humanistyczne


Jak to zostało dobitnie wykazane wczoraj, stanęliśmy przed kolejnym murem, którego ani przeskoczyć, ani obejść się nie da. Coś jednak trzeba robić. Od razu powiem, że jeśli chodzi o mnie odpada udział w marszach niepodległości i jakichkolwiek ulicznych imprezach. Spory polityczne na poziomie posła Budki, czy deklaracje Konfederacji, które z całą pewnością pozostaną bez pokrycia także. Może więc trzeba się przerzucić na coś innego, przynajmniej do momentu kiedy nie ogłoszą, że sojusz z lewicą to takie żarty. Ja wiem, że nie ogłoszą, bo żarty się skończyły, zaczęły się schody, ale czasem dobrze się chwilę połudzić. Spróbujmy więc robić to, co wszyscy autorzy od początku świata, w chwili kiedy okoliczności nie dają im wyboru – pisać dla siebie.

Oto zadzwonił do mnie niedawno kolega, który miewa sny. Piszę sny, choć w istocie mam na myśli bardzo intensywne wyobrażenia, przychodzące nie wiadomo sąd i domagające się jakiejś interpretacji. No i on miał taką oto wizję – trzy psy goniące za sobą w ten sposób, że każdy z nich trzyma w zębach ogon tego, który biegnie przed nim. Mój kolega, który pewne rzeczy interpretuje odruchowo, a ma on różne doświadczenia uniwersyteckie znacznie głębsze niż ja, stwierdził, że to jest wyobrażenie relacji pomiędzy gnoseologią, antropologią i ontologią. Stwierdził także, że te trzy psy można łatwo rozdzielić, jeśli nie łączy ich jakiś element umieszczony nad nimi. To zaś może być tylko logos – Słowo Boże. On takie rzeczy emituje normalnie, na co dzień i nie jest to nic szczególnie dziwnego, ale ja po prostu nie piszę o wszystkim co mi mówi, bo też mam jakieś swoje sprawy do przekazania.

Kiedy tylko pojawiła się interpretacja tej wizji, kolega mój rozpoczął intensywne poszukiwania jakiegoś wizerunku, który by owe trzy psy wyobrażał. Bo wizje nie biorą się znikąd, tak się może wydawać ludziom powierzchownym. No i znalazł ten wizerunek. Znajduje się on na 29 stronie Book of Kells, na górze, nieco w prawo, patrząc od strony widza, na okrągłym polu poniżej postaci ludzkiej. Tam jest ornament, który z daleka nie przypomina niczego, ale z bliska wyraźnie je widać – trzy goniące za sobą psy. https://digitalcollections.tcd.ie/concern/folios/z029p496h?locale=en

Chciałbym się mylić, ale przypuszczam, że żaden z historyków sztuki, a są ich przecież setki, nie zinterpretował jeszcze tego motywu. Jeśli jednak jest inaczej, chętnie posłucham, co takiego może się za tym wizerunkiem kryć, bo że ma on znaczenie symboliczne, a nie dekoracyjne, jest raczej oczywiste.

Sam nie mam tak głębokich skojarzeń i nie interpretuję niczego chyba w sposób tak ciekawy, jak mój kolega, ale myślałem o tych psach i przypomniał mi się profesor Piotr Skubiszewski, na którego wykłady chodziłem na studiach. Profesor Skubiszewski żyje jeszcze i skończy w tym roku 90 lat, oby Bóg dał mu jak najdłuższe życie. Kiedy był aktywny zawodowo zajmował się, między innymi ikonografią malarstwa ściennego pierwszych wieków chrześcijaństwa. Było to szalenie ciekawe, choć przyznam, że niewiele mi z tego w głowie zostało. Niestety książki Piotra Skubiszewskiego, które w czasach gdy byłem studentem były w zasadzie niedostępne i studenci wyrywali je sobie z rąk, nie rozumiejąc rzecz jasna w większości, co tam jest w środku napisane, sprzedaje się dziś na allegro po jakieś siedem złotych od sztuki. Cóż to oznacza? No, takie rzeczy, to każdy może sobie zinterpretować i nie potrzebne jest do tego żadne przygotowanie filozoficzne. Tak zwani humaniści nie są w stanie bronić racji, które wysuwają, albowiem są one powszechnie nieważne, źle podane czyli nudne i nie mają żadnego zastosowania prócz propagandowego. Trzeba oddać profesorowi Skubiszewskiemu, że jego treści, na szczęście, nie nadają się do propagandowego wykorzystania. I przez to między innymi są marginalizowane. Pierwszą więc troską humanistów jest tak spreparować treści, którymi się zajmują, by mogły być wchłonięte i zastosowane przez machinę propagandową. Mistrzynią niedościgłą w tych praktykach jest profesor Maria Poprzęcka. Mają bowiem humaniści do wyboru dwie opcje – błyskawiczną dewaluację swojej pracy, którą przyspiesza podporządkowanie się tak zwanej metodzie naukowej, albo sprzedanie swojej mocy propagandzie, czyli takie formatowanie treści, by były one potrzebne mediom i machinie edukacyjnej, która – co było wielokrotnie do okazania – nie służy edukacji.

I nie mówcie mi, że ludzie ci dostają za to pieniądze i dlatego są zadowoleni. Pieniądze nie mają tu żadnego znaczenia. Jeśli ktoś żyje długo i widzi jak jego misja i jego życie zamieniają się w groszaki, nie uspokoi swojego serca pieniędzmi. Myślę, że nawet silne leki popijane wódką nic tu nie pomogą.

Zajrzałem do wiki i odnalazłem tam dom, w którym mieszkał ojciec Piotra i Krzysztofa Skubiszewskich – doktor Ludwik Skubiszewski. To jest ten dom


Oto co pisze o nim inny historyk sztuki, były prezydent Poznania Marcin Libicki:
kamienica ta jest czystą ideą secesyjną – nie nawiązuje do żadnych stylów historycznych i nie posiada żadnych obcych secesji wtrętów[2]. Jest całkowicie abstrakcyjna, bez skojarzeń realistycznych, a jednocześnie smutna i dekadencka. Pisze, że gdyby można było przenieść ten budynek na jakąś wyimaginowaną wystawę najlepszych i najwyższej klasy budowli secesyjnych, to powinno się to zrobić.
Mniej więcej wiemy co myśleć o Marcinie Libickim i te jego projekcje możemy potraktować w jeden tylko sposób – jako wyrazisty bardzo przykład nadawania znaczenia sprawom nieistotnym. Libicki, a także inni humaniści, którzy ze swojego „humanizowania” czerpią jakieś profity, opowiada takie dyrdymały, albowiem taki jest charakter misji. W tej kamienicy istotne jest to, że mieszkała tam rodzina Skubiszewskich, a pewnie ma ona także inne jeszcze tajemnice o wiele bardziej autentyczne niż to, co sugeruje kokieteryjnie bardzo Libicki. Posługując się przy tym wyrazami takimi, jak – abstrakcyjna i dekadencka – które nic w tym kontekście nie znaczą.

Od powtarzania jednak takich fraz z odpowiednią intonacją, zależy rozwój kariery humanisty uniwersyteckiego. Oni, za ciężką dydaktyczną pracę, która nie ma żadnego sensu, za czas tracony ze studentami i opłacany symbolicznie, dostają pakiet komunałów, które powinni wykuć na blachę i następnie powtarzać z udawanym przejęciem. Tak, jak to czyni Libicki. Pomijam już fakt, że miasta i miasteczka „ziem wyzyskanych” pełne są takich kamienic, które reprezentują „czystą ideę secesyjną”.

W pakietach, które losują humaniści, bo oni je losują, jestem tego pewien, są dokładne instrukcje w jaki sposób przemawiać, by sprawy oczywiste, banalne albo nieistniejące w rzeczywistości, podnieść do rangi odkrycia. Od dłuższego czasu, pakiety owe nie pełnią tej funkcji, którą ja im przypisuję, nobilitując jednocześnie humanistów. Ich kariery bowiem biorą się z klucza. To, że ktoś miał same piątki na studiach, albo że był i jest bardzo pracowity, nie ma żadnego znaczenia. Za tymi wszystkimi subtelnościami stoi zwykła, chamska ustawka, którą kręcą macherzy o gębach rzeźników. Ich zaś guzik obchodzi czy humaniści opowiadają komunały, brednie czy oczywiste kłamstwa. Oni mają strzec narracji, która została tu implantowana. Jeśli tego nie czynią, odstawiani są na bocznicę. Ci zaś, którzy bardzo przejęli się „naukowym” charakterem swoich pasji i dyscypliny, jaką wybrali, by uprawiać ją przez całe życie, muszą patrzeć, jak cena ich książek spada poniżej ceny paczki papierosów w miękkiej paczce.

Zwrócę tylko uwagę, że ceny książek anglojęzycznych badaczy humanistów, dostępne na allegro oscylują wokół 200 zł za e-book i 1500 zł za książkę papierową. I zawarta tam treść w najoczywistszy sposób koresponduje ze zjawiskami rozpoznawalnymi w otaczającym nas świecie. Jest jednym z psów widocznych na 29 stronie Book of Kells.

Nie chcę do znudzenia powtarzać, że ostateczną kompromitacją historii sztuki, była kwestia, jaką podniósł tu betacool, czyli interpretacja obrazu Matejki „Stańczyk”. Sięgnijmy po inny przykład. Oto w Muzeum Narodowym, przez dziesięć lat remontowano galerię starożytną. Dziesięć lat!!! Czy coś się w tej ekspozycji zmieniło? Ponoć wszystko jest gorsze, słabsze i biedniejsze niż wcześniej, a opiekunowie wystaw, stoją jak te smutne pędzle w słoiku i promują kulturę.

Ciekaw jestem bardzo czy ktoś wyjaśnił co znaczą owe trzy biegające za sobą psy, których przecież nawet dobrze nie widać, wyglądają bowiem jak geometryczny ornament.



Dobre maniery jako ochrona przed totalną przemocą państwa


Zarzekałem się wczoraj, że nie napiszę nic o nowym ładzie, ale jednak trochę napiszę. Nie od razu jednak. Oto rozmawiałem przez telefon z innym moim kolegą i on stwierdził, że praktyczny sens konstytucji narzucanych państwom rządzonym przez stare, królewskie prawa, a także prawa zwyczajowe, jest taki, by owe kraje sformatować, a obywateli uczynić bezradnymi wobec przemocy rządu. Z tego też wynika fakt, że Anglicy nie mają konstytucji i nigdy jej nie potrzebowali, albowiem ich rząd sformatował naród w epoce przedkonstytucyjnej, czyli wtedy kiedy przemoc państwa realizowana była środkami kosztownymi – głównie wojną. Pomysł, by czynić to samo w odległych krajach pojawił się oczywiście i my dobrze pamiętamy raport O’Connora, ale okazał się zbyt kosztowny. Wymyślono więc lepszy – eksport ustaw zasadniczych, które formatują społeczeństwo, poddawane następnie obróbce ekonomicznej i gospodarczej przez agentów korony. U nas się to nie utrzymało, albowiem było wprowadzone z inną intencją, a pośrednikami w eksploatacji kraju mieli być Prusacy głównie, a nie lokalna elita.

Ja zaś po wysłuchaniu tych rewelacji pomyślałem, że skoro tak, to pojedyncze osoby i lokalne społeczności w takiej Anglii, narażone cały czas na rządową przemoc, świadome obecności donosicieli i nieustającej inwigilacji, musiały wytworzyć jakiś mechanizm obronny. Były nim tak zwane maniery, co dotyczyło początkowo jedynie zasobnych elit, które mogły – przez nieodpowiednie słowo – stracić najwięcej, a potem całego narodu. Ludzie mówili tak, by nic nie powiedzieć, komunikaty stały się standardowe, a całe bogate życie towarzyskie przeniosło się w sferę niedomówień. Nie wiem kto wpadł na pomysł, by to naśladować, ale przypuszczam, że zostało to wyeksportowane, podobnie jak konstytucja. No, ale nie przyjęło się wszędzie i nie ma u nas charakteru zalatującego obłąkaniem.

Wniosek stąd prosty – bajania o konstytucji uchroniły nas w pewien sposób przed lękami związanymi z ciągłą inwigilacją, brakiem firanek w oknach i pastorem notującym w kapowniku, kto przychodzi na państwową mszę. Wiara, że wszystko zmieni jedna ustawa była powszechna i nawet dziś gdzieniegdzie występuje. To paradoks, ale przez te nieudane projekty masonów z Wysp, zachowaliśmy jeszcze trochę normalnych odruchów. Polecono mi niedawno, bym obejrzał sobie na YT człowieka, który przedstawia się jako Zmywak. Opowiada on o swoich przygodach w różnych brytyjskich firmach. Wszystko tam wygląda dokładnie tak, że bez dobrych manier, człowiek by oszalał. To znaczy narzucony kod komunikacyjny, który prowadzi do obłędu, ale wypełnia czas i wyłącza myślenie, chroni tych ludzi przez jeszcze bardziej obłąkanymi zasadami funkcjonowania organizacji, w której pracują. A nad tym wszystkim jest królowa. Udział zaś w tym przedsięwzięciu daje im zbiorowe poczucie wyższości. Oczywiście maniery nie obowiązują na zewnątrz, o czym opowiada książka Wielki Żywopłot Indyjski.

Pan Zmywak ostatnio zdał widzom relacje ze zorganizowanego i powszechnego na Wyspach donosicielstwa. Ktoś powie, że to nic nowego, bo u nas też jest ono powszechne. No, ale tam się donosi na kolegę z pracy, że załatwiał po godzinach jakieś firmowe sprawy, a miejsca na to nie ma w kodeksie firmy. I to już jest powód do napisania raportu. Owe raporty – pracowicie pisane przez najlepszych kumpli z roboty – pokazywane są potem takiemu, co nie rozumiał gdzie jest, przy dyscyplinarnym zwolnieniu. Przewaga mieszkańców Wysp nad nami polega na tym, że u nich łatwiej znaleźć pracę. U nas, ktoś zwolniony dyscyplinarnie, jest po prostu napiętnowany i mowy nie ma by go gdzieś przyjęli, bo cały system firm prywatnych próbuje naśladować wzorce brytyjskie i łączyć je z komunistycznymi. Państwowe zaś struktury przejęte są przez rodziny, które dziedziczą je po prostu, jak dawniej dziedziczyło się dobra ziemskie i tytuły.

Wszyscy ci ludzie od wczoraj, czyli od ogłoszenia nowego ładu, będą się jeszcze bardziej integrować wokół coraz bardziej obłąkańczych zasad współpracy wewnętrznej, a wszystko po to, by uniknąć wyrzucenia ze struktur. I nie cofną się przed niczym, a donosicielstwo będzie wśród nich najmniejszym grzechem.

Wszystko dlatego, że ci, którzy pozostają poza strukturą, to znaczy tacy jak ja, i jakoś sobie radzą, zostali – po raz kolejny – obarczeni kosztami utrzymania systemu. Powinienem się właściwie przyzwyczaić, ale jakoś nie mogę. Nie chcę oczywiście panikować i poczekam, jak to będzie wyglądało w praktyce, to znaczy co mi da te 30 tysięcy kwoty wolnej od podatku i przesunięcie drugiego progu z 80 tysięcy na 120. I jak będzie przy tym wyglądał nowy podatek zwany składką zdrowotną, którego nie odczują przecież ludzie zatrudnieni na etatach. Oni będą wiedzieli tyle, że etatu trzeba będzie teraz bronić jeszcze mocniej niż wcześniej, bo rozpoczęcie jakiejkolwiek działalności gospodarczej od zera w tych warunkach jest po prostu niemożliwe. I nie będzie takiego raportu, którego by w obronie swojego stanowiska nie napisali.

Nie powiem, zdziwiłem się kiedy przeczytałem, że premier uważa iż klasa średnia w Polsce zarabia od 6 do 10 tysięcy brutto. Nie wiem, jak to interpretować, chyba jako próbę narzucenia dobrych manier. Jeśli bowiem ktoś spróbuje zarobić więcej niż określona tymi widełkami klasa średnia może być różnie. Nikt nie zapytał premiera, jak owe zarobki klasy średniej mają się do cen nieruchomości. Jako znany krezus, który dorobił się na handlu książkami o wołach, pluskwach i górnictwie, chciałbym może kupić sobie jakąś nieruchomość, by tam przenieść działalność gospodarczą z wynajmowanego lokalu. No, ale one w małym w sumie mieście jakim jest Grodzisk Mazowiecki kosztują już milion złotych od sztuki. To trochę nie koresponduje z projekcjami premiera i wyklucza mnie automatycznie z grona krezusów, a nawet z klasy średniej. Okazało się też, że nowy ład to dodatki na dzieci, na drugie i kolejne dziecko każda rodzina dostanie 12 tysięcy złotych. No nieźle – klasa średnia ma się zmieścić między 6 a 10 tysięcy brutto, a na każde dziecko płacone będzie jednorazowo 12 tysięcy. To cudownie, bo dzietność się zwiększy. Ja jednak, nigdy dość przypominania, chcę powiedzieć wprost zwolennikom łączenia demografii z polityką, tym szczególnie, którzy nie używają pojęcia doktryna polityczna. Że w naszych okolicach ćwiczono z powodzeniem zmniejszanie dzietności i depopulację. Przeprowadza się to zwykle dwoma metodami – a la Hitler i a la Tusk. Czym charakteryzuje się pierwsza metoda, wszyscy rozumieją, druga zaś polega na tym, by całe pokolenia dorastającej młodzieży wyekspediować na Wyspy, aby tam nauczyli się dobrych manier. I to się nie zmieni. Nie zmieni tego bajanie o potencjale narodowym, o nowych szansach dla każdego i gawędy o urokach życia w wielodzietnej rodzinie utrzymywanej przez państwo. Bo demografia łączona z polityką oznacza zawsze i wyłącznie cholerne kłopoty. Jeśli zaś ktoś liczy na to, że dynamicznie zwiększająca się populacja narodu jest argumentem politycznym, ten po prostu oszalał. I koniecznie powinien przeczytać książkę Wielki Żywopłot Indyjski. Szczególnie te jej fragmenty, w których opisano, jak skromna liczebnie Kompania Indyjska, która wyposażyła naprawdę niewielki kontyngent wojska opanowuje ogromny i dobrze zarządzany kraj, który poszczycić się może jedną z największych populacji na świecie.

Nowy ład to na razie projekt i nie wiadomo kiedy wejdzie w życie, zwłaszcza, że nowi koalicjanci Jarosława Kaczyńskiego, czyli lewica już zapowiedzieli, że nie wszystko im się podoba, bo miało być 700+ a nie ma. Za Kwaśniewskiego i Millera nie było nawet 150+ i nikt nie płakał. No, ale teraz sprawy mają się inaczej. Nawet Palikot nauczył się dobrych manier. Może się więc okazać niebawem, że nieruchomości w Grodzisku skoczą do półtorej bański za połowę segmentu, a premier ogłosi, że klasa średnia to ci co zarabiają 2500 brutto sprzedając na targu pietruszkę. Czekajmy aż Zandberg zaprezentuje swoje dobre maniery w serii publicznych wypowiedzi.



O panowaniu duchowym czyli powrót towarzysza Czimuriny


Pod wczorajszym tekstem Georgius wrzucił następujący cytat z Marksa: Myśli klasy panującej w danej epoce, są myślami panującymi, tzn. klasa będąca panującą w społeczeństwie siłą materialną, jest zarazem panującą w nim siłą duchową.

To jest bardzo uwodzicielskie stwierdzenie, ale by rzeczywiście pokryło się ono z faktami trzeba by wprowadzić doń szereg zastrzeżeń i warunków. Po pierwsze – Marks zakłada milcząco, że każda epoka ma swoją klasę panującą, co w ogóle jest dziwaczne, bo cóż to jest za termin – epoka? Ktoś wpadł na pomysł, by wskazywać na coraz krótsze interwały czasowe, nazywać je epokami i odróżniać jeden od drugiego na podstawie zjawisk występujących w tak zwanej kulturze. Marks oczywiście tego nie czyni, bo dla niego epoki wyznaczają zmiany w stosunkach pracy. No, ale to jest jedno oszustwo, bo nikt nie zastanawia się nad stosunkami pracy we wspólnotach heretyckich w średniowieczu, a sam Marks założył, że lud roboczy zdobywszy władzę stanie się dominująca siłą duchową i będzie wolny. My mamy przewagę nad panem Karolem, bo wiemy, że lud roboczy nie został żadną dominująca siłą duchową, a przypieprzać musiał za komuny ciężej niż wcześniej i mniej za to dostawał. No, ale co się pan Karol napisał to jego. Jeśli zaś chodzi o stosunki pracy, to socjaliści i komuniści oceniali i opisywali je zawsze – poprawcie mnie jeśli się mylę – w oderwaniu od specyfiki poszczególnych branż masowej produkcji. Wystarczyło im, że produkcja jest masowa, i tyle. Na tej płaszczyźnie snuli swoje rozważania. Tymczasem masowa produkcja stali, to nie to samo co masowa produkcja tkanin. Nawet jeśli obydwa obszary scalone zostaną w jedno za pomocą masowej produkcji maszyn.

Sentencja pana Marksa jest w zasadzie pokusą. Po pierwsze dla tych, którzy samozwańczo wskazują na granice nowych, nie istniejących przecież epok. Po drugie dla tych, którzy nie wyrastając nigdy poza marne bardzo aspiracje, ale chcą lub są namawiani do tego, by przejąć tę całą władzę duchową. Jest kilka sposobów łudzenia się co do przejęcia tej niby władzy. Można to czynić inwestując w budowę aparatu przemocy i cenzury, co kończy się zawsze tak samo – kamiennym milczeniem tłumów. Ewentualnie można to czynić podstępem pomieszanym z deklaracjami na temat osobistego poświęcenia. I takie oto właśnie występu mogliśmy oglądać ostatnio. Chodzi o występy dwóch osób – Łepkowskiej i Miłoszewskiego. Ilona Łepkowska, jak wiemy, jest reprezentuje dobrą zmianę, choć za poprzedniej władzy też nie działa jej się krzywda. Jest to marna bardzo autorka, z wielkimi aspiracjami, które realizuje nie przez talent przecież, ale przez fakt, że ludzie z jej środowiska dostali pewnego dnia klucze to naszego bieda-rynku treści. No i ona zarządza tam swoim kawałkiem, czyli scenopisarstwem, jak umie. Efekty można oglądać wszędzie i nie muszę nikomu tłumaczyć o co chodzi. Ilona Łepkowska domaga się, by z podatków dofinansowywać tak zwanych artystów, czyli ludzi, którzy aspirują do władzy duchowej. No ale w myśl teorii Marksa, oni z istoty nie mogą dzierżyć tej władzy, albowiem nie mają władzy materialnej. Nie mają, ponieważ gdyby mieli to nie upominaliby się o pieniądze. Kim wobec tego są ludzie, w imieniu których występuje Łepkowska i kim jest ona sama? To są istoty, które liczą na to, że klasa panująca wykorzysta ich do tego, by zaznaczyć swoje panowanie duchowe. Absurd takich konstrukcji został opisany na początku, teraz tylko chcę wskazać na to, że Łepkowska jest marksistką, ale taką, która wyniosła głębokie doświadczenia z czasów realnego socjalizmu. To znaczy zdaje sobie sprawę, że żadnej władzy duchowej sprawować nie będzie, ale musi dostawać jakieś pieniądze za aspiracje. I o to jej tylko chodzi. Jasne jest także, że klasa panująca, nie da Łepkowskiej żadnych pieniędzy, bo cóż z niej za charyzmat. Jeśli zaś da, będzie to oznaczać tyle, że los tej władzy jest przesądzony. Jeśli ktoś chce manifestować swoją siłę za pomocą twórczości pani Ilony, to znaczy tyle, że jest bezsilny. A skoro jest bezsilny i jeszcze to manifestuje, to sam jest sobie winien.

Trochę inaczej sprawy mają się z Zygmuntem Miłoszewskim. Zacznę od tego, że powinien on wstawić między imię i nazwisko jakiś modny pseudonim. Tak, jak Cezary „Trotyl” Gmyz dla przykładu, albo Grzegorz „Moment” Płaczek. Proponuję taki – Zygmunt „Czopek” Miłoszewski. Dlaczego tak? Popatrzcie na ten link. https://twitter.com/Rozmowa_RMF/status/1174740359546585090?fbclid=IwAR3IDir3xgaoSzNM9UWD9E4M047QpZHQJBlxnjtUGcyhX0ImxkQsJ7YHqQ4

Zygmunt gotów jest do różnych poświęceń, byle tylko wskazywać, że władza która mu zapłaci jest tą dzierżącą panowanie duchowe w narodzie. To oczywiście nie jest prawda i wystarczy włączyć telewizję Kurskiego, by się o tym przekonać. No, ale coś słychać o rozdawaniu pieniędzy, a Zygmunt „Czopek” Miłoszewski najwyraźniej zrozumiał, że jego twórczość to nie jest opoka, na której można coś zbudować i zaczął szukać zapomóg państwowych. Wpisał się tym samym w poetykę uprawianą przez Łepkowską. Nie wiadomo jednak z jakim skutkiem. Być może Kurski każe mu tańczyć na scenie razem z Martyniukiem, co byłoby wcale fajne i ja bym akurat na taki występ poszedł. Sławny muzyk, sławny pisarz, cała sala śpiewa z nami, te sprawy…

Mnie najbardziej wzruszyły słowa Zygmunta o poświęceniu życia dla kultury. Od razu przypomniała mi się sławna niegdyś sztuka zatytułowana „Wystawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna”. To było coś fantastycznego, żywo korespondującego ze współczesnymi występami Zygmunta. Oto grany przez Rewińskiego wieśniak Czimurina pojechał (rzecz dzieje się w Jugosławii po wojnie) do Zagrzebia i tam zabrali go do teatru ( Pozoriszte po chorwacku), gdzie obejrzał Hamleta. Wrócił do Głuchej Dolnej i opowiedział o tym przedstawieniu miejscowemu partyjnemu kacykowi. Wskazał przy tym, jakie niesamowite możliwości otwiera przed władzą powtórzenie tego numeru, czyli wystawienie „Hamleta” w Głuchej Dolnej. Chodziło o to, żeby tam trochę pozmieniać w tekście i uczynić sztukę bardziej współczesną, a także wstawić kilka kawałków od siebie. Wszystko oczywiście po to, by umocnić władzę duchową partii komunistycznej nam mieszkańcami Głuchej Dolnej. W czasie prób, grany przez Adama Ferency wiejski nauczyciel mówi do Rewińskiego-Czimuriny: – Nawet nie chcę myśleć towarzyszu Czimurina ile zyskałaby kultura, gdybyście wy wtedy do tego Zagrzebia nie pojechali.

Miłoszewski, co może być uznane za niesamowitą koincydencję, jest bardzo fizycznie podobny do granego wtedy przez Rewińskiego towarzysza Czimuriny, może więc zamiast „Czopek”, lepiej by było Zygmunt „Czimurina” Miłoszewski? Sam nie wiem…Miłoszewski deklaruje się jako socjalista i także dużo podróżuje. Jego wyjazdy jednak nie mają tak humorystycznego charakteru, jak wyjazdy prawdziwego towarzysza Czimuruny. On bowiem nie chodzi do teatru, ale lata po lekarzach. O proszę, mówi o tym w tym wywiadzie: https://www.tvp.info/52281540/zygmunt-miloszewski-znany-pisarz-jak-ciaza-niechciana-robimy-z-zona-fajna-wycieczke-do-amsterdamu?fbclid=IwAR2Qc-QC1weJiq490at-V4qxact-Lp3VLYfQn9xEHsjWBKDSa6hSlnDNI7o

Niestety nigdy się nie dowiemy ile zyskałaby kultura, gdyby Miłoszewski z żoną nie pojechał raz czy dwa do tego Amsterdamu. Jedno wiemy z całą pewnością – ministerstwo powinno Zygmuntowi płacić. Jestem za. On wtedy zrobi coś takiego, przejęty osiągniętym sukcesem, że „Wystawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” będzie przy tym wyglądać jak kraina Minionków. Niestety władza, która się na to zdecyduje bardzo szybko upadnie. Zabawy będzie przy tym jednak wiele i co się pośmiejemy to nasze.


© Gabriel Maciejewski
9-17 maja 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © domena publiczna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz