WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Kaczor śmierci, kino jako hagada i kilka słów o barwnikach: o niekompetencji, sposobach zagospodarowywania wyobraźni i tchórzostwie dziennikarskim czyli czarny inwalida na wózku naszą tarczą

Kilka słów o barwnikach


Nie wiem czy Państwo wiecie, ale za głębokiej komuny wydano olbrzymią autobiografię Gandhiego. Kupiłem ją sobie, ale nie mam czasu przeczytać. Jakieś fragmenty jednak wchłonąłem, a dotyczą one roślin barwierskich czyli tematu absolutnie priorytetowego jeśli chodzi o tłumaczenie zjawisk zachodzących w historii przed epoką wielkiej chemii. Jak to już kiedyś na tym blogu ustalono, a nie ja to uczyniłem, a znakomici komentatorzy, I wojna światowa musiała wybuchnąć, albowiem niemiecki przemysł chemiczny unieważnił brytyjskie uprawy indygo w Indiach. Pisze o tym Gandhi. One zostały zamienione w coś innego, ale nie było na to rynku. Natomiast cała sfera gospodarcza związana z produkcją niebieskiego barwnika we wszystkich odcieniach, a także barwnika czarnego, bo i taki wytwarzano z indygo, zapadła się w nicość. Nie wiem czy za naszego życia – oby nie – będziemy mogli obserwować podobny kataklizm, dotyczący innej jakiejś branży, ale ja chciałem teraz zwrócić uwagę na jego mechanikę. Oto mamy obszar gospodarki, zatrudniający miliony ludzi. Nie tylko w produkcji, ale także w pośrednictwie, obszar, na którym zarabiają zbieracze indygo, odziani już nie w miejscowe tkaniny, ale w perkale przywożone z Manchasteru, zarabiają na nim także panny sklepowe w Londynie, które sprzedają błękitne materiały na łokcie. Zarabiają na nim także spekulanci lokujący olbrzymie sumy uzyskane z handlu indygo w jakieś inne przedsięwzięcia, na przykład zbrojeniowe. I nagle, w zasadzie z dnia na dzień wszystko to zapada się pod ziemię. Dlaczego? Otóż dlatego, że jakiś tam Frizt, w Lipsku czy Dreźnie, zastrugał sobie ołóweczek, usiadł przy nocnej lampce ustawionej na prostym stoliczku i w niewiele godzin machnął z czapy całkiem, formułę barwnika, dającego na suknie i płótnie piękne błękitne odcienie. Ponieważ rzecz działa się w wilhelmińskich Niemczech nikt nie czekał z wdrożeniem produkcji. Ja oczywiście poetyzuję teraz i upraszczam, ale chcę też podkreślić, że to były kwestie szalenie ważne, a nie mówi się dziś o nich tak, jak nie mówi się o sznurze w rodzinie powieszonego. Lepiej to ukryć, albowiem zbyt wiele spraw poważnych było z tym obszarem produkcji związane i ujawnienie ich spowodowałoby, że sposób w jaki dziś tłumaczymy historię, na przykład wybuch I wojny światowej, straciłby całkiem na znaczeniu. I zapadł się pod ziemię, tak jak plantacje indygo na subkontynencie produkujące dla potrzeb przemysłu brytyjskiego.

Mam takie przeczucie, nie potwierdzone na razie niczym, jeśli nie liczyć literackich opisów, które zostawił Roy Moxham w książce Wielki Żywopłot Indyjski, że z chwilą, kiedy niemiecki przemysł chemiczny zaczął pracować na pełnych obrotach, Indie przestały być Brytyjczykom potrzebne. Kraj był wyeksploatowany obsiany monokulturowymi uprawami dla przemysłu – indygo, herbatą, kawą i czym tam jeszcze. Produkował żywność na własne potrzeby, ale nie na eksport i zaczynał ciążyć. Tak bardzo, że trudne stało się nawet utrzymanie straszliwej bariery celnej zbudowanej w poprzek całych Indii. Niestety kraj tak wielki i różnorodny jak Indie to nie armia, która wykonała zadanie i można się jej pozbyć, nawet jeśli jest duża. Armię można zarazić tyfusem, wprowadzić w pułapkę bez wyjścia, albo zagłodzić i powiedzieć potem, że okoliczności uniemożliwiły jej uratowanie. Kraj wymaga innej strategii. I ktoś wreszcie wpadł na pomysł, by dać Indiom niepodległość, w taki jednak sposób, żeby przez samą tylko pracowitość swoich mieszkańców nie stały się gospodarczą konkurencją. I dlatego wymyślono Pakistan i Bangladesz. Indyjscy muzułmanie zaś są ulubionymi bohaterami wszystkich książek opisujących życie Brytyjczyków na subkontynencie. Cóż to znaczy „niepodległość”, to znaczy przerzucenie kosztów utrzymania kraju na miejscowych, którzy nie mają w dodatku dostępu do żadnych istotnych gałęzi przemysłu i muszą wszystko budować od zera.

Brytyjskie indygo z Indii, niemiecki przemysł chemiczny i zakłady w Manchasterze to nie jedyni bohaterowie niezwykłej historii barwników do tkanin. Nigdy nie powinniśmy zapominać o Miluzie, tak jak nigdy, patrząc głęboko wstecz w średniowieczną historię Europy Środkowej, nigdy nie powinniśmy zapominać o Nitrze, małym miasteczku na Słowacji. Nie powinniśmy też zapominać o politechnice w Zurychu.

I teraz popatrzcie, w jaki sposób, zbierając wątki ze wszystkich niemal książek które ukazały się w ostatnich dwóch latach, tworzy się nowa całkiem narracja i otwierają się nowe obszary zagadek, znaczeń i niezwykłych przeżyć.

Pamiętacie nowelkę Żeromskiego Doktor Piotr, o której pisałem w III tomie Baśni socjalistycznej? Na pewno pamiętacie, bo wielu z Was musiało tę ramotę czytać w szkole, zupełnie nie rozumiejąc o co tam chodzi. Treść tego nie jest ważna, bo Żeromski to socjalistyczny propagandysta. Chodzi o jego spostrzeżenie, dotyczące kształcenia polskich chemików. Oni nie mogli zdobyć dyplomu w Niemczech, dokąd mieli blisko, albowiem chemia, w tym chemia barwników była tam traktowana jak wiedza strategiczna. I słusznie, bo taki status owa wiedza miała. Nie mogli znaleźć pracy w kraju, albowiem wszystkie intratne funkcje w przemyśle chemicznym Żydzi przeznaczali dla swoich. A jak się trafił jakiś polski chemik-kolorysta to od razy Reymont albo Sienkiewicz robili zeń największego bohatera swojej twórczości. Bohater nowelki Żeromskiego musi więc wyjechać do Anglii, gdzie bezskutecznie próbują ratować swoją pozycję na rynku tkanin wysysając z takich miejsc jak Królestwo i Galicja wszystkich zdolnych ludzi, wykształconych na swój własny koszt. Czas się kończył i nie wiadomo było kto wygra w tym wyścigu. Żeromski tego nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć, ale polscy chemicy kształcili się w dwóch jeszcze miejscach – w Zurychu i w Miluzie właśnie, gdzie istniały olbrzymie zakłady farbiarskie. Miluza od 1871 roku znajdowała się na terenie Rzeszy, ale Francuzi przed wojną z Prusami zdążyli tam wykształcić odpowiednią kadrę chemików. Prowadzili bowiem swoją politykę tekstylną, opartą na zamówieniach państwowych. Oni też chcieli konkurować z Niemcami, ale mieli mniej do stracenia niż Brytyjczycy. Mieli przede wszystkim kontrolowany przez państwo rynek, co ich zabezpieczało przed niemieckimi produktami i nawet po stracie Miluzy, w mojej ocenie najważniejszego miasta w II cesarstwie, ważniejszego niż Paryż i wszystkie porty razem wzięte, może z wyjątkiem Lyonu, dawali sobie radę. Nie miał więc racji Żeromski, bo w niemieckiej Miluzie, kształciło się wielu Polaków, podobnie jak we francuskiej. I teraz trzeba postawić ważne pytanie – dotyczy ono Francuzów i ich zaawansowania technicznego, w zakresie produkcji barwników, które zawsze wyprzedzało zachowawczą polityką gabinetów ingerujących w produkcje i innowacje. Pytanie to brzmi – czy niemiecki boom na barwniki i chemię nie ma swojego początku w Miluzie właśnie? Czy nie zaczął się czasem od zajęcia tamtejszych zakładów i ośrodka badawczego? To taka poezja, w moim wykonaniu, jak zwykle, ale z takich przypuszczeń biorą się właśnie ciekawe narracje i ciekawe książki. Poezja, bo przecież formułę fuksyny Niemcy wymyślili – konsultując się z Natansonem w Warszawie – dużo wcześniej. I pewnie wiele rzeczy wymyślili dużo wcześniej, zanim armia zajęła zakłady w Miluzie.

Wracajmy do naszych, pozbieranych w jedno i tworzących nową jakość wątków. Mamy opowiadanie Żeromskiego, które stanowi jeden z elementów cyklu socjalistycznego, a łączy się z książką o alchemikach, gdzie cały rozdział poświęcony jest Miluzie. Ta zaś łączy się, poprzez postaci w niej omówione, z książką o żydowskich fechmistrzach i nawigatorem tekstylnym, który właśnie się ukazał, a poprzez barwniki z Indiami i reportażem Roya Moxhama o żywopłocie. No, a wszystko to zbierzemy, mam nadzieję już niebawem w II tomie Kredytu i wojny.



Dlaczego warto przeczytać książkę o fortecach, do tego pogadanka i jeszcze jedna książka


Nagrałem dziś pogadankę i tym w jaki sposób opisuje się i opowiada historię. Mam nadzieję, że jest ciekawa. Oczywiście nagadałem trochę na historyków, których pracę przecież promuję. Oni o tym nie wiedzą i zapewne nic ich to nie obchodzi, albowiem dostają za publikacje jakieś pieniądze i już o niej nie myślą. No, ale ja myślę. Uważam bowiem, że bez pośrednika na rynku książki publikowanie nie ma sensu. To znaczy ono nie ma sensu bez takiego pośrednika jak ja, a nie takiego jak hurtownia Azymut czy hurtownia braci Olesiejuk. Bez nich rynek byłby ciekawszy, a na pewno bardziej różnorodny. Tacy jak ja bowiem podtrzymują wiarę w to, że książki naukowe są potrzebne, warte czytania, a przede wszystkim dyskusji oraz, że w sposób konsekwentny i trwały zmieniają nasze widzenie historii. Oczywiście mnóstwo kłamców, propagandystów i kanciarzy pracuje nad tym, by nikt tych książek nie widział, a ludzie myśleli o historii w kategoriach infantylnych. No, ale ja wierzę, że to zwalczymy. Dlatego między innymi biorę do sklepu takie pozycje jak Fortece Rzeczpospolitej. Mamy bowiem wdrukowany w głowę schemat, stworzony przez Sienkiewicza, który załatwia na trwale temat fortyfikacji nowożytnych. Henryk napisał, że był tylko Zamość i myśmy w to uwierzyli. To nieprawda. Jeśli wyjmiemy mapkę, która jest na końcu książki Fortece Rzeczpospolitej i rozłożymy ją na stole, zauważymy, że od granic Śląska w zasadzie do samego Raszkowa, Rzeczpospolita była ufortyfikowana. Raszków, w którym Azja zarżnął starego Nowowiejskiego, też był fortecą, o czym Henryk nie wiedział. Oczywiście był nią także Kudak, wysunięty dalej na wschód, ale Podole i Wołyń wprost roiły się od zamków, ufortyfikowanych miast, kościołów i klasztorów. Nikt się tym nie zajmuje i nikt nie podejmuje trudu, by powstały jakieś ciekawe opisy tych miejsc i zdarzeń, które mury tych fortec oglądały. Dlatego właśnie warto czytać takie książki. Może napiszę o tej niezwykłej publikacji coś jeszcze, ale w późniejszym terminie. Mam za dużo pracy na razie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/fortece-rzeczpospolitej/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/piorem-i-bulawa-dzialalnosc-polityczna-lwa-sapiehy-kanclerza-litewskiego-wojewody-wilenskiego/



Kino jako hagada


Rozwinę dziś wątek, który pojawił się w dyskusji pod kolejnymi pogadankami już kilka razy. Chodzi o to, że filmy, szczególnie megaprodukcje historyczne, pełnią tę samą rolę, co żydowskie hagady, czyli liturgiczne teksty odczytywane przy okazji świąt. Jest jednak pewna istotna różnica. O ile w hagadach nic się nie zmienia, o tyle filmy, a wcześniej książki eksploatujące te same, istotne propagandowo wątki, co twórczo modyfikowane. Czyni się to w taki sposób, że efekt końcowy, czyli na przykład współczesne filmy o krucjatach w niczym nie przypominają tych z lat sześćdziesiątych XX wieku, choć mówią o tym samym. A już mowy być nie może by były choć w jednym punkcie styczne z tym co mówią źródła, przy pełnej świadomości tego, że źródła te są oszukane, albowiem wielokrotnie je poprawiano. Kiedy skonstatujemy powyższe, mamy ochotę lecieć gdzieś i pisać albo nagrywać jakieś produkcje o świętych Kościoła Powszechnego. Przynajmniej ja tak mam. No, ale triumf hagady nie polega na tym, że jest ona atrakcyjniejsza niż gawędy chrześcijańskie, ale na tym, że zawłaszczyła ona technologię i dystrybucję, a stało się to poprzez zeświecczenie przekazu. Tak właśnie. I niech mi nikt nie tłumaczy, że było inaczej. Żeby więc odwojować cokolwiek nie wystarczy ciekawie opowiadać, interpretować na nowo, uprawiać demaskację, ulubiony sport wszystkich bałwanów, trzeba jeszcze opanować kawałek rynku i mieć do dyspozycji dobry warsztat. Cóż to znaczy dobry warsztat w czasach szalejącej technologii? Trzeba być pół kroku do przodu przed wszystkimi. Na to oczywiście – uwaga, będę mówił o czymś, czego w istocie dziś nie ma – kultura chrześcijańska nie ma siły. Nie zeświecczy się też, by pokonać zeświecczoną hagadę, nie ma mowy. Może za to powędrować na manowce, prowadzona przez Szustaka, który lansuje coś, co nazwałbym apostolstwem fizycznej bliskości. Ale nie martwcie się, jeszcze pięć lat, Szustak zdziadzieje ze szczętem i będzie po zabawie. Niestety nasza sytuacja nie zmieni się ani na jotę. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem usprawiedliwiony albowiem napisałem dwie książeczki o świętych. Nic ponadto zrobić nie mogę. Mam jednak taką propozycję – na dzień dobry – jeśli nie możemy nikogo wyprzedzić o pół kroku nawet w dziedzinie zastosowania najnowszych technologii, spróbujmy może coś sprzedać legalnie, ale poza głównym rynkiem i zmieńmy nieco sposób opowiadania starych i dobrze znanych historii. Może to coś da, kto wie.

Ktoś może powiedzieć, że to jest jakieś tam ryzyko. Wcale nie, nie jest to żadne ryzyko, albowiem w sukurs idą na autorzy z akademii, którzy omawiają różne ważne sytuacja tak, jak trzeba. Nie mogą inaczej po prostu, a wielu z nich rozumie swoją misję w taki sposób, że trzeba mówić co się myśli na podstawie treści dostępnych dokumentów.

Przez wiele tygodni sprzedawaliśmy tu biografię Jakuba de Molay, postaci, która jest tak integralną częścią pop kultury jak kaczor Donald. W tej biografii jednak nie ma nic, co można by choć w jednym punkcie połączyć z pop kulturową wizją zagłady templariuszy. Nie ma tam więc wiele o sodomii, ani o herezji, którą rzekomo uprawiali bracia. No, ale są inne rzeczy. Ja, w swojej nieopisanej pysze, sądziłem, po przeczytaniu tej książki, że żadna sensacja nie uszła mej uwadze. I żyłem z tą świadomością, do momentu, kiedy zadzwonił tu mój kolega, który polecił bym zajrzał na stronę 273-274 oraz na stronę 212. To tylko niektóre ze stron z sensacjami, których nie zauważyłem, ale jest ich więcej. Oto pisze tam Alain Demurger, że oskarżenia wysuwane pod adresem wielkiego mistrza Nogaret odczytywał z Wielkiej Kroniki Królestwa Francji, a treści ich była taka mniej więcej iż pierwsze oskarżenia o sodomię wysunął wobec braci sam Saladyn. I to jest doprawdy niezwykłe. Oto najważniejszy prawnik królestwa, strażnik pieczęci, syn patarena, jak nazwał go w Agnani papież Bonifacy VIII, powołuje się na zapisy z najważniejszej kroniki królestwa, a tam stoi jak byk, że Saladyn oskarżał templariuszy. I ktoś to z całą powagą w kronice zanotował. Kłopot jednak polega na tym – pisze Alain Demurger – że kiedy dziś zaglądamy do tej kroniki, nie ma tam ani słowa o tych oskarżeniach. Są one tylko w relacjach z procesu. Nie ma też żadnych francuskich źródeł do historii tego procesu, są źródła z kancelarii papieskiej, źródła aragońskie i inne. Francuzi wyczyścili wszystko co dotyczyło tego postępowania. Można odgadywać motywacje, które kierowały królem Filipem, ale nie ma doprawdy potrzeby zbyt mocno psychologizować. Wystarczy zajrzeć na stronę 212 książki Demurgera, żeby przeczytać, że Jakub de Molay, przed wyjazdem z Cypru, gdzie rezydował do Francji, gdzie go aresztowano, przygotowywał blokadę Egiptu, włączył do tego planu papieża i wiódł polemikę ze szpitalnikami, o to jak powinna wyglądać przyszła krucjata. Co do jednego tylko panowała zgoda – trzeba zablokować Aleksandrię. Jeśli ktoś ma taką wizję polityki, a w Kronice Saint Denis napisano, że sam Saladyn, oskarżał jego organizację o rzeczy wcale niepiękne, to znaczy, że wyruszając do Francji, człowiek ów powinien uważać. A na pewno zrobić jakieś rozpoznanie. Jakub tego nie uczynił. Można powiedzieć, że z tymi oskarżeniami wysuwanymi przez Saladyna mogło być różnie. Może Nogaret zmyślał, albowiem – tu kolejne zaskoczenie – Jakub nie znał łaciny i wszystko trzeba mu było tłumaczyć na francuski. No, raczej nie zmyślał, bo wokół było mnóstwo świadków i nie każdemu dałoby się zamknąć gębę. Jeśli zaś nie zmyślał, to ktoś przeszył Kronikę Saint Denis, usuwając z niej kompromitujące królestwo i urzędników strony dotyczące współpracy z Saladynem.

Jeśli zaś tak się stało, można spokojnie wyrzucić do beczki z płonącymi kawałkami gumy wszystkie rewelacje na temat grzechów i odstępstwa templariuszy. Można by było też, gdyby historycy byli na tyle odważni, przeprowadzić bardzo widowiskowy proces króla Filipa, który na pewno wystąpił przeciwko racji stanu.

I teraz popatrzcie, na naszych oczach zmieniono wektor, tej ciągle żywej narracji. Znaleźliśmy się w momencie, niczym podróżnicy w czasie, w którym Wielka Kronika Królestwa Francji, jeszcze nie została zafałszowana. Oto na ekrany wszedł w roku 2005 (chyba) film Królestwo niebieskie, wykonany jak porządna hagada, i tam właśnie widzimy, że Frankowie, poddani króla Ludwika VII, który miał wyłącznie cholerne kłopoty, porozumiewają się w najlepsze z Saladynem. Co jest nie tak? Otóż sprawy zatoczyły koło i my dziś oglądając ten oparty na tak zwanych autentycznych faktach obraz, nie możemy się oburzać z tego powodu, my się mamy cieszyć. I sami wysuwać różne oskarżenia pod adresem templariuszy, którzy – tak się nam wydawało, są tak samo ważni, jak kaczor Donald. Okazało się, że nie, są ważniejsi, a niebawem czeka nas kolejne odczytywanie nowej, jeszcze bardziej zmienionej hagady. Ciekaw jestem czy doczekamy momentu, kiedy owe zaginione strony z Kroniki Saint Denis, gdzie omówione są oskarżenia rzucane przez Saladyna na zakon, powrócą na swoje miejsce, zmaterializują się ponownie. Rękopisy nie płoną, jak powiedziął klasyk. Pergaminy także nie. Wszystko więc jest możliwe i zależy wyłącznie do Fabiana Himmelblaua.

Tytułem pointy mam takie oto jeszcze spostrzeżenie, jeśli ktoś nie wie jeszcze po co profesor Stanisław Szczur wycinał kawałki XIV wiecznych kodeksów i wynosił je z biblioteki uniwersyteckiej pod paltem, nie potrafię doprawdy mu pomóc.

Książki Demurgera o Jakubie de Molay, nie ma już co prawda w sklepie, ale może kiedyś wróci.



O niekompetencji i tchórzostwie dziennikarskim


Miałem dziś pisać o czymś innym, ale z rana pojawiła się wiadomość, która troszkę mnie poruszyła. Postanowiłem więc napisać o dziennikarstwie, czyli o czymś czego nie ma. Dokładnie tak, albowiem tak zwana czwarta władza jest elementem gry politycznej prowadzonej na zlecenie, a im więcej szumu robi się wokół tak zwanych gwiazd dziennikarstwa, im więcej ludzie ci gadają o wolności słowa i sumienia, tym większa pewność, że są kupieni i mają coś do załatwienia na naszym rynku treści. Co takiego się stało, że ja dziś postanowiłem napisać takie słowa? Otóż dowiedziałem się, kiedy tylko odpaliłem z rana komputer, że umarł Paweł Szwed, szef wydawnictwa Wielka Litera.

Nie powinienem pisać o zmarłych, tak jak nie powinienem mówić kobietom komplementów, zawsze bowiem zostanie to zrozumiane wbrew intencjom. Tak było jest i będzie, muszę się przyzwyczaić. Nie jestem w stanie napisać niczego standardowego w takiej sytuacji, ale są momenty, że coś napisać trzeba. Nie znałem Pawła Szweda ani trochę, kiedyś przez moment pracowaliśmy w jednej firmie, on na wyższym stanowisku, ja na całkiem podrzędnym i nieważnym. Paweł Szwed był bowiem człowiekiem z tak zwanego środowiska. Pamiętam, że mieliśmy jakieś spory dotyczące polityki wewnętrznej i mojego w niej udziału. Pojawiła się wtedy koncepcja którą jeden z managerów nazwał wewnętrznym PR, a ja, na zebraniu normalnie, zapytałem czy chodzi o donosicielstwo. Ale się wkurzyli. Nie wiedziałem, że takie zachowania nie uchodzą, szczególnie wśród top managmentu, jestem bowiem człowiekiem dość bezpośrednim i nigdy nie należałem do żadnego środowiska. Paweł Szwed coś mi wtedy zawile tłumaczył i wysyłał do mnie jakieś wychowawcze maile. Dziś nie żyje. Pod informacją o jego śmierci, pojawiły się od razu wpisy, myślę, że całkiem autentyczne, informujące, że trzy dni temu się zaszczepił na covid19. Niestety w samej treści artykułu nie było o tym ani słowa. No, a zwykle media informują na co umarł ten czy tamten aktor, polityk, celebryta. Tym razem nie. Ja nie mam pretensji do tych pismaków, pardon, media workerów z WP, którzy przygotowali, w dobrej wierze jak sądzę, ten wpis. Chcę tylko powiedzieć, że Paweł Szwed to był znajomy, kolega i przyjaciel wszystkich najważniejszych ludzi, którzy dziś trzęsą mediami. Nie przypuszczam, by ktokolwiek od Igora Janke zaczynając na Grzegorzu Jankowskim kończąc, nie wiedział kim był Paweł Szwed. To był ich kolega. I mam teraz pytanie, czy wszyscy ci dziennikarze, wszyscy ci demaskatorzy, te ostre pisaki, ci tropiciele politycznych afer, pokazujący się publicznie w kolorowych krawatach, napiszą jakieś słowo na temat okoliczności śmierci swojego bądź co bądź kolegi? Facet był ledwie 2 lata starszy ode mnie. Powtórzę czy ci wszyscy ludzie, którzy pracują w mediach, kierują mediami, mają opinię rewolwerowców, którzy nie dość, że trafiają w każdy cel, to jeszcze potrafią zgrilować polityka, tak jak Mazurek na przykład, czy oni podejmą trud wyjaśnienia okoliczności śmierci Pawła Szweda? Przypuszczam, że nie albowiem rodzina się nie zgodzi. No, ale to jest drobna i prosta sprawa, która będzie znakomicie wyglądać na tle wypowiedzi tych wszystkich mądrali, którzy piszą, że ludzie nie mający zamiaru się szczepić to oszołomy i płaskoziemcy. Jeszcze lepiej będzie taki materiał wyglądał na tle plakatów z napisem – ostatnia prosta! Szczepimy się! I niech jeszcze Pazura coś do tego powie. Okay, wiemy jacy są dziennikarze, szczególnie z tego środowiska. No, ale są jeszcze ludzie, którzy dopiero zaczynają poprawiać ten koślawy rynek newsów. Tacy jak nowa załoga portalu salon24. Zajrzałem tam, żeby sprawdzić czy już coś napisali o śmierci Pawła Szweda, którego wielu z nich na pewno znało. Niestety nic tam nie ma. Pewnie to jest zbyt mała rzecz, by się tym trzeba było przejmować. Żył i umarł, wielkie mi rzeczy.

Teraz zauważyłem, że jeden jedyny portal o2 napisał, że Paweł Szwed chorował na covid19. Ja zaś przypomniałem sobie, że od pewnego raczej nie słynącego z konfabulacji człowieka usłyszałem iż wielu ludzi umiera na covid19, albowiem szczepiąc się nie wiedzą, że przechodzą chorobę bezobjawowo. Jak ktoś ma zaufanego lekarza, to ten lekarz może mu takiego newsa sprzedać, ale normalnie nikt tego nie powie. Nie wiem czy tak jest, starałem się nie pisać o covid19 i nie zajmować się tym w ogóle, bo mam swoje sprawy, muszę napisać książki i zrobić mnóstwo rzeczy, których nikt za mnie nie zrobi. Paweł Szwed pewnie myślał podobnie, kiedy szedł na szczepienie i czuł się człowiekiem dojrzałym i odpowiedzialnym. Jak wtedy kiedy tłumaczył mi, że wewnętrzny PR to poważna sprawa a nie kapowanie jeden na drugiego, żeby się zasłużyć u kierownika. Ludzie są doprawdy dziwni. Śmierć zaś, co tu dużo mówić, zaczyna szaleć.

Ciężko znoszę takie wiadomości, choć przecież nie chodzi o nikogo bliskiego. Nie znałem człowieka, tylko go pamiętałem.

Na salonie24, najbardziej bojowej platformie blogerskiej doby obecnej w Polsce, jakiś człowiek umieścił tekst o Baldwinie IV, trędowatym królu Jerozolimy. Kolejny, któremu się wydaje, że jest normalnie i można złapać parę punktów powtarzając jeszcze raz te same tysiąckrotnie powielone gawędy. Wszystko wygląda tak samo i nic się nie zmienia. Rzeczy które powinny wywołać jedynie wzruszenie ramion, uchodzą za oryginalne i nowe, wiadomości straszliwe, domagające się komentarza i to nie pojedynczego, ale środowiskowego, kwitowane są wzruszeniem ramion. Taka postawa nikogo niestety nie uchroni przez kompromitacją i śmiercią. Nikt się nigdzie nie schowa, bo nie ma bezpiecznych miejsc. Zaklęcia też nie pomogą, ani modlitwy, ani tym bardziej bardzo dobre kontakty w środowisku lekarzy. A może się łatwo zdarzyć, bo wszystko wszak w ręku Boga, nie Terlikowskiego, nie Górnego i nie Szustaka, ale Boga, że wybór będzie taki – za śmiercią, albo za życiem. Tylko, że wektory zostaną ustawione odwrotnie, nie tak jak to widzimy na tych plakatach porozlepianych w centrach miast. I co wtedy? Dziennikarze otworzą jakiś straganik z maskami, a la król trędowaty i będą to żenić, po 5 dych? Po z czymś takim na twarzy łatwiej dokonać wyboru? Czekam na to z utęsknieniem, mam tyle pracy, że na szczęście nie muszę wychodzić z domu i prowadzić życia towarzyskiego. A śmierć, jeśli zechce przyjść, będzie się musiała pofatygować tutaj.

Jeśli zaś chodzi o tę dawną kwestie – czym jest wewnętrzny PR, to jednak ja miałem rację, a nie Pan Panie Pawle. RIP.



Jacek Bartosiak vs Tadeusz Guz czyli o sposobach zagospodarowywania wyobraźni istot aspirujących


Staram się nie pisać o Jacku Bartosiaku, który ponoć czasem tu zagląda, tak mi przynajmniej powiedziano przed laty. Nie czynię tego, albowiem sądzę, że jest Jacek Bartosiak postacią głęboko nieautentyczną. Poznaję to zaś po tym, do kogo kieruje swoje komunikaty. Do ludzi, którzy z dzieci zamieniają się w dorosłych, ale mają zbyt mało informacji w głowie, by sklecić z nich jakiś sensowny obraz, który mógłby uchodzić za syntezę współczesności. Jest więc Jacek Bartosiak kimś w rodzaju wychowawcy, a ja mam na wychowawców alergię. Zostało mi to po internacie mundurowej szkoły, w której spędziłem wiele lat. Jestem też przekonany, że gdyby komunikaty Jacka Bartosiaka były rzeczywiście powszechnie ważne nie kierowałbym on ich do pogubionych Polaków. Sądzę więc, że mają one wyłącznie funkcję wychowawczą, a przez to zupełnie nie nadają się dla mnie. No, ale nie będę tu nikogo zniechęcał do czytania książek Pana Jacka. Pan Bóg dał nam wolną wolę, każdy może czytać co chce. Pozostają jeszcze inne kwestie, takie trochę bardziej osobiste, czyli kwestia sławy i rozpoznawalności. Ostatnio puszczano w sieci jakiś wywiad, w którym Pan Bartosiak z wyraźnym przejęciem dowiaduje się, że prezes Kaczyński czyta jego książki. Powtórzę – jeśli byłby to komunikaty powszechnie ważne kierowano by je do kogoś innego, albo wręcz utajniono. To zaś są treści wychowawcze opakowane w celofan z napisem political-reality. Prezes zaś czyta także Olgę Tokarczuk i uważa, że to jest literatura. Ja nikogo nie przekonam, że jest inaczej, albowiem prócz treści, okładki, wizerunku i idei, zarówno Jacek Bartosiak, jak i Olga Tokarczuk mają w swoim pakiecie ofertowym jeszcze jedną ważną rzecz – święty spokój. Oni, poprzez swoją postawę, środowisko, które za nimi stoi i inne, nałożone na nich charyzmaty, dają czytelnikowi pewność, że wybrał dobrze. Usuwają mars wątpliwości z jego czoła. Oboje stanowią więc przykład udanego produktu i dobrej sprzedaży. Tylko nam tutaj się to nie podoba, ale my mamy inne sprawy, jesteśmy marginesem internetowej niszy i w ogóle nie należy się nami przejmować. Będziemy sobie wszystko robić po swojemu i oceniać jak chcemy. Jak ja to robię, kiedyś opowiem, ale dziś nie ma na to czasu. W postawie Jacka Bartosiaka nie sznyt wychowawczy jest jednak najważniejszy, ale instrumentalne traktowanie tematu – to temat robi autora, a nie autor temat. I w zasadzie dotyczy to wszystkich, z nielicznymi wyjątkami emitentów treści. Wszyscy ci ludzie, piszący grube książki, nagrywający filmy w sieci, konstruujący jakiś przekaz liczą na to, że temat, który podejmą zrobi im wizerunek i sprzedaż. Oczywiście oni też się w to zaangażują. Ubiorą się ładnie, wystylizują i ogolą (albo i nie), a potem będą opowiadać ze swadą albo z czymś innym, co wyda im się akurat potrzebne do osiągnięcia sukcesu. To, w mojej ocenie jest błąd. Jeśli ktoś czuje się autorem robi temat. I to temat jest potem analizowany i omawiany, nie krawat autora, nie jego dziewczyna. Tymczasem w przypadku Jacka Bartosiaka, tematem jest on sam i jego relacja – poprzez pisma, które produkuje – z wielkimi tego świata. Wszystko to zaś ma prowadzić do uwiarygodnienia autora w oczach maluczkich. Ktoś ten mechanizm zaprojektował i ktoś go wdrożył. No i on w zasadzie działa. Kłopot jest ten, że niczego nie odkrywa i nie tworzy komunikatów istotnych. O tym jednak przekonamy się za lat kilka. Choć niektórzy przekonali się już, albowiem żadna z przepowiedni Jacka Bartosiaka, póki co się nie sprawdziła.

Jeśli ktoś sądzi, że ja teraz po tej krytyce Bartosiaka, opiszę tu księdza Guza w samych superlatywach, ten niestety się myli. Od jakiegoś czasu ludzie podsyłają mi nagrania, na których widać inicjatywę księdza Tadeusza Guza, znaną jako Ateny Roztocza. Nie wiem po co ci ludzie to czynią, po co mi to wysyłają, przecież zdają sobie sprawę, jak ja na to zareaguję. No, a jeśli sobie tego nie potrafią wyobrazić, tym gorzej dla nich. Nie mówię teraz o onyxie, który jest wielkim ironistą i dobrze odczytuje moje intencje, ale o innych. Czy ksiądz Guz robi temat? Być może kiedyś tak było, ale dziś – poprzez upublicznienie wykładów księdza profesora i promocję wokół nich – już tak nie jest. To temat robi księdza profesora i widać to dokładnie po tej inicjatywie znanej jako Ateny Roztocza. Gdyby chodziło tylko o samego księdza, bieda nie byłaby wielka. Tymczasem ten temat, który eksploatuje ksiądz profesor „robi” i „żywi” całą czeredę pomniejszych „myślicieli”, którzy się za księdzem Guzem snują i czekają aż jakiś promień światła z otaczającego księdza profesora nimbu padnie też na ich biedne głowy. W porządku, niech sobie czekają, niech sobie ksiądz Tadeusz Guz buduje swoje Ateny Roztocza, ale niech mi tego nikt nie wysyła z entuzjastycznymi komentarzami.

Ateny Roztocza, podobnie jak Jacek Bartosiak, są projektem głęboko nieautentycznym. Nawiązują one bowiem do pewnej wizji, którą żyje świat akademicki i która, w ani jednym punkcie (wiem, wiem, przesadzam) nie styka się rzeczywistością polityczną antycznych Aten. Ktoś powie, że to nieważne, albowiem duch i symbolika ożywiają inicjatywę księdza profesora. Nieprawda, cała ta symbolika i ten duch to jest żenada, a projekt zakończy się katastrofą, o czym piszę już teraz, żeby nikt mi potem nie powiedział, że nie ostrzegałem. Ksiądz Tadeusz Guz żyje w pewnej wyidealizowanej rzeczywistości, którą tworzą wokół siebie chłopcy z zapadłych wiosek robiący kariery akademickie. Ja to miałem okazję oglądać nie raz i wszystko zawsze przebiega według tego samego schematu. Kariera, która jest ucieczką przed przeszłością, często przed nędzą, kończy się w miejscu, w którym okazuje się, że przekaz realizowany i lansowany przez akademię nie ma funkcji poznawczej a jedynie propagandową. Wtedy plebejski uciekinier zaczyna oszukiwać sam siebie i staje się autorytetem moralnym albo popada w szaleństwo.

Zacznijmy od tego czym były rzeczywiste Ateny. Miastem pederastów i aferzystów prowadzących bardzo brutalną politykę nastawioną na wielkie zyski. Te zaś przeznaczano na budowę floty terroryzującej najważniejsze porty Morza Śródziemnego. Filozofowie mieli tam tyle do powiedzenia, co blogerzy polityczni w Polsce doby obecnej. Jak jeden zaczął zagrażać oligarchii, to go skazali w pokazowym procesie i otruli, na jego miejsce zaś wstawili człowieka ze swojej sfery, żeby nie powiedzieć gangu, który oswoił przekaz tamtego, zapisał go i przez notację oraz jej kolportaż zajął jego miejsce w pamięci potomnych. Mógł przy tym dowolnie zmieniać słowa i przekaz jaki jego mistrz emitował, bo miał władzę nad przeszłością. Żeby tę narrację przebić, potrzebny był ktoś inny i inna siła polityczna. I ta siła się znalazła – była to falanga króla Macedonii, który wybrał sobie wychowawcę produkującego lepsze treści niż tamten. A na pewno lepiej pasujące do nowych czasów. No i w sposób dziś niezrozumiały demaskujące wszystkie świństwa Ateńczyków, jakich ci się dopuścili wobec Jonii zajętej przez Persów. Nowa wersja wszystkiego zaczęła obowiązywać i odniosła sukces, a potwierdzeniem tego był upadek imperium perskiego.

Ksiądz Guz zaś opowiada, że Jonia była kolebką filozofii i Polska będzie drugą Jonią. O czym świadczyć mają drewniane, jońskie kapitele, w kolumnach ustawionych przy tej jego agroturystyce. Piszę – agroturystyce – bo to ważne, byśmy nie tracili kontaktu z rzeczywistością. Czym są Ateny Roztocza? Obiektem agroturystycznym, posadowionym na wąskiej działeczce pomiędzy opłotkami sąsiednich chałup. To jest budynek, czy też zespół budynków realizowany z materiału rozbiórkowego. Nie ma tym nic złego, ja sam przeniosłem drewniany dom i w nim mieszkam. No, ale tam chodzi o to, że wszystko ma wymiar symboliczny, żeby nie powiedzieć magiczny. Nie ma, piszę to wprost. Stare belki to po prostu stare belki. Wycięto je z lasu gdzieś za Niemca czy za cara jeszcze, obrobiono i powstały jakieś domy z tego i inne zabudowania. Teraz ksiądz profesor realizuje z tego swój projekt. To sympatyczna inicjatywa, ale tworzona wokół niej otoczka jest tylko nawiązaniem do pewnej – w zasadzie już nieobowiązującej i nikogo nie uwodzącej projekcji. Życzę oczywiście powodzenia księdzu profesorowi, każdy może realizować swoje fantazje, szczególnie jeśli ma na to środki. Uważam jednak, że nadawanie temu projektowi jakiegoś znaczenia w skali o jakiej mówi autor pomysłu, jest chybione. Obiekt ten nie będzie nawet pełnił funkcji wychowawczej. Jestem jednak przekonany, że do czegoś zostanie wykorzystany, ale – niestety – wbrew intencjom księdza profesora.

Czego ja się znowu czepiam, zapyta ktoś? Tego mianowicie, że trzeba być bardzo ostrożnym kiedy się realizuje jakiś temat. Szczególnie jeśli nadaje mu się tytuł Ateny Roztocza, a jest się przy tym profesorem filozofii. Dobrze jest w takich wypadkach rzecz przemyśleć i zastanowić się czy profesor może realizować projekty dla licealistów. Szczególnie kosztowne projekty. Na dziś to tyle, dziękuję. Może się okazać, że będą dziś kłopoty z komentowaniem i zamówieniami. Koledzy będą robić jakiś remont, albowiem wczoraj znowu znaleźliśmy się na liście emitentów spamu. Nie wiem jak to się dzieje, że nasz adres IP się tam pojawia, dzień po dniu w dodatku, ale poproszono mnie, bym nie siał paniki i nie tworzył teorii. No więc tylko Was informuję. A tu macie jeszcze nagranie reklamujące inicjatywę księdza profesora Tadeusza Guza. https://www.youtube.com/watch?v=mFJilxg2w3s Ja oglądałem tylko fragmenty, bo całość jest nie do wytrzymania.



Kaczor śmierci powraca


Przeczytałem wczorajsze komentarze pod tekstem. Szczególnie te, dotyczące Collegium Intermarium. Proszę Państwa inicjatywa ta, jest jak Kaczor Śmierci w filmie Clinta Eastwooda zatytułowanym Unforgiven. Ja już raz użyłem tego porównania, ale uważam, że jest okazja, by zrobić to po raz drugi. Oto widzimy w tym filmie gościa, który przebrany w czarny surdut, z malowniczo założonymi za uszy siwymi włosami, w kapeluszu ze srebrnym łańcuchem na deklu, przemierza Dziki Zachód. Towarzyszy mu dziennikarz, który zamierza opisać jego przygody i nadać im tytuł Duke of death. Obaj przybywają do miasta, w którym rządzi Gene Hackman. On nie ma ani czarnego surduta, ani ładnego kapelusza, ani oksydowanych rewolwerów. Jest za to bandytą prawdziwym. Co zawsze wiąże się z jedną ważną cechą – nie widać tego na pierwszy rzut oka. Aha, byłbym zapomniał, okazuje się, że jedna część przygód Duke of death jest już wydana i pan dziennikarz próbuje zaimponować nią Hackamanowi. Ten bierze książkę do ręki i czyta głośno tytuł, stawiając na końcu znak zapytania – Duck of death? Srebrnopióry rewolwerowiec próbuje go poprawiać, ale dostaje w mordę z miejsca, potem parę kopniaków, potem jeszcze raz w pysk, a na koniec Gene Hackman pakuje go do celi. Taka jest mniej więcej relacja między wykładowcami Collegium Intermarium, opłacanymi z kasy państwowej, a neomarksistami, którzy są utrzymywani przez organizacje globalne. To widać wyraźnie na tych nagraniach. Ludzie ci nie rozumieją, co się wokół nich dzieje i sądzą, że okoliczności w jakich żyli do tej pory, z gwarancją na to, że ich pozycja będzie wyjątkowa, trwać będą wiecznie. Przekonanie to utrwalają w nich wydane książki z ich nazwiskami na okładkach, książki, których nikt nie czyta, poza aspirującymi młodzieńcami, umieszczającymi sobie na fejsie, w tle, fragment fresku Szkoła ateńska, autorstwa Rafaela.

Twierdzenie, że neomarksiści kogoś lub czegoś się boją, a potem wskazywanie, z charakterystycznym mrugnięciem oka, że chodzi o Zybertowicza albo prof. Nowaka, jest niestety nieuprawnione.

Rektorem nowej uczelni jest człowiek o nazwisku Tymoteusz Zych. Nigdy o nim nie słyszałem. Może to źle, ale trudno. Zajrzałem więc na stronę Klubu Jagiellońskiego, którego jest członkiem i dowiedziałem się, że jest to także wiceprezes Ordo Iuris. To super, ale nie zmienia to ani na jotę mojego zdania – wszystko to razem zasługuje na miano Kaczora śmierci – Duck of death.

Kliknąłem w pierwszy artykuł, jaki się tam wyświetlił i przeczytałem zdanie
Istotą problemu, z którym się dzisiaj mierzymy, jest zanegowanie obiektywnego charakteru rzeczywistości. Tylko po przyjęciu takiego założenia lewicowy bojówkarz bijący w biały dzień na ulicy niewinnego człowieka może stać się „aktywistką aresztowaną za poglądy”, samorządy wspierające rodzinę i małżeństwo mogą znaleźć się w Atlasie nienawiści, a oparcie rekrutacji do pracy na państwowej uczelni o kryterium płci może zostać przedstawione jako „zwalczanie dyskryminacji”
Fragment ten mówi – tamci mają pozwolenie na wszystko, a my nie mamy pozwolenia na nic, nawet na kontestowanie ich poglądów. Jeśli to czynimy, musimy wypowiadać się w pomieszczeniach zamkniętych i liczyć na to, że oni do nich nie wtargną. Nic ponadto w tym tekście nie widzę. Przed nami kolejna odsłona występów facetów w muszkach i zafascynowanych nimi dziewczyn, którzy będą opowiadać czego to też nie narobią, jak tylko im się zachce. Najpewniej zaś narobią doktoratów i habilitacji, a później zaczną się rozglądać za jakimś etatem, który pozwoli im, w miarę bezpiecznie, dalej bić tę pianę.

Słuchanie przemówienia pana Zycha zakończyłem na fragmencie dotyczącym „klasycznej” idei uniwersytetu, która łączy Jagiellonkę, uniwersytet Karola w Pradze i uniwersytet budapesztański. Nie wiem doprawdy co powiedzieć, jak wiecie jestem słaby w takie klocki i nie wkraczam nigdy prawie na grunt pojęć filozoficznych. No, ale wiem, że stosowanie pojęcia „klasyczna idea” w doniesieniu do instytucji kościelnej, jest trochę dziwne. Podobnie jak porównanie uczelni praskiej wzorowanej na Sorbonie, z krakowską, którą Kazimierz Wielki powołał, chcąc by przypominała uniwersytet w Neapolu – cesarski uniwersytet w Neapolu. Uniwersytet w Budapeszcie to w ogóle osobna kwestia. No ale to się rzekomo wszystko łączy. Nieprawda, nic się nie łączy i cała ta inicjatywa skażona jest błędem metodologicznym i zwykłym chciejstwem. Wszystko zaś po to, by stworzyć nowe pole do kreowania budżetów na rzekome polemiki z neomarksistami, którzy zawłaszczyli ulice, place i redakcje, a do tego mają całkowitą gwarancję na to, że prawo ich nie dotyczy. Nowa uczelnia zaś występuje przeciwko nim z narzędziami prawnymi właśnie, które tak są przydatne, jak wędka przy polowaniu na niedźwiedzie.

Jakby tego było mało, wśród gości dało się zauważyć tego kolorowego inwalidę na wózku, który firmuje różne prawicowe inicjatywy i wystawiany jest zwykle jako żywy argument przeciwko lewicowym ideologom lansującym aborcję. Ludzie, nie możecie wozić ze sobą wszędzie tego faceta, nawet jeśli on sam tego chce. Bo to tylko podkreśla waszą bezradność.

Najbardziej irytujące w tym wszystkim są oczywiście roszczenia dotyczące głębi przemyśleń i tak zwanej formacji duchowej. To jest fikcja, nie ma żadnych przemyśleń i żadnej formacji duchowej. Albowiem rzekome przemyślenia tych osób rozmijają się w oczywisty sposób z wymową faktów, które próbują interpretować. To zaś jest dobrze wszystkim znane chciejstwo, czyli myślenie życzeniowe, czyli Kaczor śmierci we własnej osobie.

Jeśli zaś idzie o sprawy praktyczne – absolwenci tej uczelni zostaną pozbawieni pracy tak samo, jak absolwenci uczelni ojca Rydzyka. Żeby bowiem znaleźć pracę w zawodzie prawnika, nie wystarczy odebrać odpowiednią formację duchową. Wszyscy ci ludzie o tym wiedzą. Wiedzą jaki jest rynek usług prawniczych, bo sami na nim działają. Są uzależnieni od sił, które zamierzają zwalczać. A jeśli będą wmawiać tym absolwentom, że są przyszłą elitą polityczną, osuną się już w najzwyklejsze kłamstwo. Nie oni bowiem kreują elitę polityczną. I od tego chyba wypadałoby zacząć. Na razie bowiem plany twórców tej uczelni przypominają znane z dawnych czasów, pogadanki dla poborowych, którym opowiadało się różne dyrdymały, a potem oni sami musieli radzić sobie w koszarach.



Płytka fala fałszywie się mieni, czyli czarny inwalida na wózku naszą tarczą


Jak wczoraj już wspomniałem, w nagraniu inaugurującym działalność Collegium Intermarium pojawił się ten pan, który zawsze widoczny jest na demonstracjach, wymierzonych w lewicę i jej obsesje dotyczące aborcji. Nie pamiętam jak on się nazywa, ale chodzi o to, że świetnie nadaje się na symbol i wyrzut sumienia, albowiem jest czarny, kocha Polskę i jeździ na wózku inwalidzkim. Ja nie mam nic przeciwko obecności tego pana na wszystkich możliwych prawicowo-patriotycznych imprezach. Chcę tylko wskazać, że wobec niezrozumiałej płycizny treści jakie podawane są publiczności na takich uroczystościach, obecność tego człowieka, o niezwykle wyrazistej osobowości i charakterystycznym wyglądzie, nabiera wymiaru symbolicznego. Ktoś powie, że to dobrze. I być może on sam się z tym dobrze czuje. Ja jednak uważam, że rzeczy mają się inaczej. Tak oto mianowicie – producenci płaskich jak naleśnik memów oczekują, że świat ich zrozumie i odbierze właściwie tylko wtedy jeśli swoją ułomność intelektualną zasłonią postacią tak szczególną jak on. To się nie uda panowie. Z jednego prostego powodu – instrumentalne traktowanie tego człowieka, a tak to właśnie wygląda, nawet jeśli on to akceptuje – oznacza, że oczekujecie akceptacji ze strony lewicy. I tylko ta akceptacja was interesuje. Komunikat jest taki – patrzcie, my też mamy swojego inwalidę, który jest przeciwko aborcji, a do tego jest czarny! A wy co macie w kartach? I przekazu tego nie zmienią bajania o roli uniwersytetów i świetlanej przyszłości, jaka czeka absolwentów Collegium Intermarium.

Dlaczego ja piszę tu o tych płyciznach? Powody są dwa w zasadzie. Mogłoby ich być więcej, ale nie chcę się za bardzo rozpisywać. Pierwszy jest taki, że przypomniała mi się piosenka Jacka Kaczmarskiego Epitafium dla Boba Dylana. Kaczmarski napisał piosenkę taką, jaką mógłby napisać Dylan, zaśpiewał ją jak Dylan i jeszcze wręczył Dylanowi, który nic z niej nie zrozumiawszy pojął żart i właściwie odczytał pastisz. I w tym manifestuje się wielkość sztuki i syntetycznego, intuicyjnie stworzonego przekazu. – Płytka fala fałszywie się mieni – taka fraza jest w tej piosence. I my owe płytkie fale widzimy w zasadzie wszędzie wokoło. Jeśli jednak zgłaszamy jakieś uwagi co to tego połysku, albo niezadowalającej nas głębokości, od razy pojawiają się głosy – a bo pan obraża czarnego inwalidę na wózku! To jest mechanizm obronny i reakcja odruchowa. Ona działa zawsze i mowy nie ma by to zmienić. To jest argument z półki – a wu was biją Murzynów, stojący obok innego – a panu śmierdzi z gęby.

Przypomnę, że kiedyś obraziłem matkę Cezarego Krysztopy, tylko o niej wspominając, a także wnuczkę Toyaha, także tylko o niej wspominając. Można oczywiście powiedzieć, że argument taki zamyka dyskusję i rzeczywiście tak jest, bo o czym tu więcej gadać. Ujawnia jednak też bezradność ludzi, którzy go używają. No, a my nie możemy lansować bezradności i w żaden sposób jej wspierać, bo nas to pociągnie w dół.

Wracajmy jednak do naszych baranów. Zdumiewające jest to, że przy tak ogromnym zaangażowaniu rzesz ludzi w projekt o nazwie kultura i nauka polska, wygląda on tak nędznie. To jest doprawdy niezwykłe. Wynika to oczywiście z tego, że wszyscy ci ludzie nie mają zielonego pojęcia o twórczości. Oni chcą jedynie, by ktoś – kto ma bezwzględny autorytet – potwierdził ich przynależność do grupy, posługującej się właściwymi charyzmatami. Taki autorytet ma jedynie lewica. Bierze się on z siły, jaką dały lewicy przeszłe rewolucje, które – wprowadziwszy w pułapkę semantyczną posiadaczy i uczonych – wyrżnęły jednych, przecweliły drugich, zmuszając tych ostatnich do służby. I dziś – wobec tego niekwestionowanego faktu – nie liczy się nic poza dobrą służbą. Tak więc każdy kto głosi poglądy antymarksistowskie mówiąc przy tym o tradycji uniwersytetu w ujęciu klasycznym, domaga się jedynie tego, by lewica zaakceptowała jego wystąpienie. Być może nawet o tym nie wie, ale to świadczy tylko jeszcze gorzej o nim. Czego poszukują ci wszyscy ludzie, którzy przedstawiają się jako konserwatyści i zakładają te nikomu niepotrzebne inicjatywy: Polska Wielki Projekt, Artyści dla Rzeczypospolitej, Collegium Intermarium? Oni szukają jakiegoś źródła siły. Sami jej nie mają, mają tylko budżet. To jest stanowczo za mało. Rozglądając się więc rozpaczliwie za jakimś charyzmatem snują te swoje symboliczne nawiązania a to do antycznej filozofii, a to do średniowiecznych uniwersytetów, a to do czegoś jeszcze. Starannie przy tym omijając jeden obszar – twórczość i czyn. Ja wiem oczywiście, że brzmi to patetycznie, ale równie patetycznie brzmi nazwa Collegium Intermarium, a kryje się za nią wyłącznie impotencja twórcza. Poznajemy to po ilości znaków graficznych mających świadczyć o powadze i wielkości tej inicjatywy. Przypomina to wszystko małych chłopców, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych obwieszali sobie szlufki od spodni metalowymi brelokami kupowanymi w kiosku. Były to fantastyczne zupełnie ozdoby, z wygrawerowanymi symbolami, których nie rozumieliśmy, albo były to po prostu atrapy monet średniowiecznych. Uważaliśmy, że z tymi kilogramami metalu, które ściągały nam portki do kolan prawie, wyglądaliśmy znakomicie, wręcz prześwietnie.

Nie inaczej wyglądają dziś uczestnicy najpoważniejszych inicjatyw prawicowych, którzy zachowawczy i konserwatywny charakter swojej misji rozumieją dosłownie, to znaczy w taki sposób, że nie należy nie daj Bóg nic zmieniać w przekazie, sformatowanym przez lewicę przecież i dla jej potrzeb przystrzyżonym, albowiem to zaburzy wewnętrzną hierarchię, spowoduje, że głos zaczną zabierać ludzie posiadający stosownych uwierzytelnień, wydawanych także przez lewicę przecież, albo może jeszcze wyjdzie ktoś i zaśpiewa jakąś demaskatorską piosenkę – o fałszywie mieniącej się, płytkiej fali. I wtedy okaże się, że Zybertowicz nie potrafi na niczym grać, o śpiewaniu mowy nie ma, a wszystkie przemowy, jakie zostały zaplanowane nie interesują nikogo w stopniu najmniejszym. Całe szczęście jest ten inwalida na wózku, którego w krytycznym momencie można wypchnąć przed szereg i robiąc stosowną minę zapytać – patrzcie, on jest z nami, a wy co macie?


© Gabriel Maciejewski
26-31 maja 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz