Salomon Majmon
Na historii sztuki w Warszawie, większość czasu spędza się nad zagadnieniami dotyczącymi tak zwanej epoki Stanisława Augusta, czyli nad czymś, czego nie było, a także poświęca się ów czas tak zwanym ideom oświecenia. Na styku tych obszarów znajduje się jeden ważny punkt, o którym na żadnych studiach humanistycznych, podejrzewam że nawet na tych dotyczących kultury żydowskiej w Polsce, nie mówi się ani słowa. Ten punkt ma imię i nazwisko. To Salomon Majmon.
Nie znam filozoficznych prac Majmona i mało mnie one interesują. Wczorajszy wieczór spędziłem jednak na czytaniu jego autobiografii, którą miałem zamiar wydać, ale ponieważ jest ona w wikisource nie ma to sensu. Wydano ją zresztą w poprawionej wersji, w roku 2007, w fatalnej okładce, tak jak to zwykle robią Żydzi, kiedy edytują pisma swoich myślicieli, którymi chcą się pochwalić. Oprawiają je w pudełko po butach, na okładkę wstawiają jakieś przypadkowe, nic nie znaczące zdjęcie, robią mały nakład, a potem przychodzą na targi książki pod zamek, stają przy moim stoisku i wielce zdziwieni mówią – wydał pan Schipera? Naprawdę? I to w twardej oprawie?! Wierzyć się nie chce! Po czym kręcąc głową odchodzą, bo nie może im się między uszami pomieścić, że jakiś frajer inwestuje swoje własne pieniądze, po to by przypominać pisma nikogo dziś nie interesującego żydowskiego ekonomisty, który w żaden sposób nie nadaje się do uprawiania współczesnej propagandy.
Autobiografii Majomona nie wydam, bo po każdym wpisie na jej temat sześciu troli będzie umieszczać linki do wikisource i wołać – za darmo, tam jest za darmo, nie kupujcie u niego!
Kim był Salomon Majmon? Dla mnie przede wszystkim wybitnym autorem ironistą. Poza tym człowiekiem, który wyrwał się z piekła, jakim było życie w ortodoksyjnej społeczności i to piekło opisał. Salomon widział swoją szansę na uniwersytecie, a ponieważ był człowiekiem niezwykle inteligentnym – jako dziecko sześcioletnie skonstruował sobie model sfery niebieskiej z wiklinowych patyków – uciekł do Królewca i tam biedując w nieludzkich warunkach studiował. Jego droga intelektualna prowadziła od studiów nad talmudem, przez ruch chasydzki i pisma Majmonidesa, wprost ko Kanta. Ktoś powie, że to nie jest postać z naszej bajki. Aha – Salomon dedykował swoje pisma Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu, królowi Polski. Uczynił to jeszcze w roku 1789, zanim wszystko się zawaliło. Nie wiemy czy liczył na protekcję, czy może miał inne jakieś widoki albo zlecenia. W każdym razie jest Salomon jednym z najwybitniejszych autorów doby Oświecenia, jacy przewinęli się przez ziemie polskie. Pisał po niemiecku, a jego autobiografia została przetłumaczona na polski w początkach XX wieku przez Leo Belmonta. To też ciekawa postać, szczególnie w kontekstach, które tu omawiamy ciągle, czyli popkulturowych. Pan Leon przetłumaczył pisma Salomona, a uczynił to z licznymi błędami. I tak one wyglądają w tych zasobach wiki, ale daje się je czytać. Są to rzeczy wstrząsające. Nie doszedłem jeszcze do momentu, kiedy Salomon zaczyna studiować Majmonidesa, a to wydaje się być najistotniejsze. Jego przygody w dzieciństwie i opisy wyczynów księcia Karola Radziwiłła, u którego jego ojciec był dzierżawcą, dają jednak wystarczający obraz możliwości Salomona. To jest mistrz, nie ma co do tego dwóch zdań. Szkoda, że jego autobiografia nigdy nie trafi do żadnego kanonu lektur. Oto kilka próbek.
Na tem miejscu winienem coś nadmienić o charakterze szkół żydowskich. Szkoła jest zazwyczaj małą dymną izbą, w której dzieci siadają częścią na ławkach, po części wprost na gołej ziemi. Nauczyciel w brudnej koszuli siedzi na stole, trzymając między nogami miskę, w której wielką Herkulesową maczugą trze tabakę, równocześnie komenderując swoim regimentem. Podbelfrzy ćwiczą po kątach swoich poddanych i panują nad nimi tak samo despotycznie, jak nauczyciel naczelny. Ze śniadań, wieczerzy i t. d., które dzieciom śle się do szkoły, zatrzymują ci panowie lwią część dla siebie; ba, nieraz biedni malcy nie otrzymują nic ze swego jadła, a jednak nie mogą się na to użalić, jeżeli nie chcą narazić się na zemstę tych tyranów. Tu więzione są dzieci od ranka do wieczora i nie mają zupełnie godzin wolnych, prócz piątku i w czasie nowiu jednego popołudnia.Salomon trafił do tej szkoły jako siedmiolatek. Kiedy miał lat jedenaście uważany był już za młodzieńca obiecującego, to znaczy cytującego i komentującego talmud. Oto fragment dotyczący tego w jaki sposób typowano właściwych kandydatów na mężów.
Co się tyczy studjów, to przynajmniej z czytaniem hebrajskiego pisma idzie jeszcze dość porządnie. Natomiast z samą nauką języka hebrajskiego dzieją się poprostu dziwy. Gramatyki nie wykłada się w szkole zupełnie; ta winna być wyuczoną ex usu, z przekładów pisma świętego, mniej więcej tak, jak każdy prostak poznaje nader niedokładnie gramatykę macierzystego języka w użyciu. Niema też słownika mowy hebrajskiej. Rozpoczyna się naukę odrazu od wyjaśniania biblii; a ponieważ ta dzieli się na tyle rozdziałów, ile jest tygodni w roku (ażeby księgi Mojżesza, które odczytują się w synagodze każdej soboty, mogły być odczytane w ciągu jednego roku) — tedy każdego tygodnia wyjaśnia się po kilka wersetów, poczynając od należnego do tego tygodnia rozdziału — oczywista, ze wszystkiemi możliwemi błędami gramatycznemi. A inaczej dziać się nie może; bowiem język hebrajski musi być wyjaśniany przez mowę macierzystą; zaś żydowsko–polski djalekt matczyny sam jest pełen błędów i nieprawidłowości gramatycznych, co musi odbić się piętnem na wykładanej przezeń mowie hebrajskiej. Uczeń nabiera na tej drodze równie słabej znajomości języka, jak i pojęcia o treści Biblii.
Studja talmudyczne stanowią centr uwagi mojego plemienia, gdy chodzi o wykierowanie kogoś na uczonego. Bogactwo, zalety cielesne i talenty wszelkiego rodzaju mają wprawdzie pewną wartość w oczach żydów i są w pewnej mierze cenione; wszalako nic z tego nie może iść w porównanie z godnością dobrego talmudysty. Ten ostatni może pretendować do wszelkich urzędów i honorów w gminie. Jeżeli zjawia się na jakiemś zebraniu, — jakikolwiek byłby jego wiek i stan, wszystko stoi przed nim z czcią najwyższą i ustępuje mu najszanowniejsze miejsce. Jest on doradcą sumienia, prawodawcą i sędzią zwykłego człowieka. Kto takiego uczonego nie napotyka z poważaniem, — przeklęty jest, wedle słów talmudu, na wieki wieków. Człowiek przeciętny nie powinien przedsięwziąć najdrobniejszej czynności, jeżeli sprzeciwia się ona wyrokowi takiego uczonego. Obyczaje religijne, potrawy dozwolone i zakazane, małżeństwo i rozwód — wszystko to określanem bywa nie tylko przez nagromadzone już w olbrzymiej ilości prawa rabiniczne, ale nadto przez specjalne decyzje rabinów, którzy potrafią pojedyńcze wypadki wyprowadzać z zasad ogólnych. Bogaty kupiec, dzierżawca lub fachowiec, który ma córkę, używa wszystkich sposobów, aby dostać za zięcia dobrego talmudystę. Ten ostatni może być krzywy, schorzały, nieświadomy pod każdym innym względem — ta jego zaleta rozstrzyga o wszystkiem. Przyszły teść takiego feniksa musi zaraz przy zaręczynach wypłacić jego rodzicom według umowy pewną summę; oraz prócz wyznaczonego dla córki posagu zobowiązany jest dawać jej i jej mężowi przez sześć do ośmiu lat całkowite otrzymanie — t. j. jadło, odzież i lokal; przez cały ten czas pieniądze posagowe oddaje się na procent, a uczony zięć ciągnie swoje studja dalej na koszt teścia. Po upływie tego czasu otrzymuje pieniądze do ręki i albo wstępuje na jakiś urząd naukowy, albo pędzi żywot cały w stanie uczonego próżniactwa. W obu wypadkach żona obejmuje zarząd nad domem i interesami, ciesząc się, iż za wszystkie swoje trudy dzieli poniekąd sławę swego męża i błogosławieństwo jego przyszłego życia.W jedenastym roku życia Samuel został ożeniony z córką karczmarki Rysi, a kiedy miał lat czternaście urodził mu się pierwszy syn. Kiedyś zdarzyło się, że do karczmy jego teściowej, zajechał z całym orszakiem książkę Karol Radziwiłł „Panie kochanku”. Jak to czytałem wczoraj o mało nie zleciałem ze stołka.
Studjowanie talmudu odbywa się podobnież bez żadnych reguł, jak studjowanie biblii. Język talmudu jest zlepkiem wschodnich języków i djalektów; ba, spotykają się tu nieraz słowa z greckiego i z łaciny. Nie ma żadnego słownika, w którym napotykane w talmudzie wyrażenia i zwroty można byłoby odnaleźć; a co gorsza, niewiadomo nawet, (ponieważ niema w tej mierze ugody), jak wyrazy, które nie są często hebrajskimi, czytać należy. Zatem mowę talmudu, zarówno jak biblijną, poznaje się tylko w praktyce z częstego tłomaczenia; a to stanowi pierwszy stopień w studjach nad talmudem.
Pewnego razu zachciało mu się odbyć spacer do miejscowości M… odległej od jego rezydencji coś o 4 mile. I tu musiała mu, jak zwykle, towarzyszyć cała świta, cały dwór. O poranku oznaczonego dnia wyruszyła procesja. Naprzód szła cała jego armia, w szeregach i korpusach, w pełnym szyku bojowym: konnica, artylerja, piechota i t. d., dalej szła gwardja przyboczna i strzelcy, rekrutowani z ochotników zpośród ubogiej szlachty; dalej następowały wozy kuchenne, na których nie zapomniano umieścić butli węgierskiego wina; tuż za niemi szła muzyka janczarska, oraz inne kapele; wreszcie jechał powóz książęcy, za którym maszerowali satrapi pańscy. Tak ich nazywam, gdyż pochodu tego nie mogę z niczem innem porównać, jak chyba z pochodem Darjusza, idącego wojną przeciw Aleksandrowi. Już pod wieczór Jego Książęca Mość (nie powiadam: we własnej dostojnej Osobie, gdyż wino węgierskie pozbawiło go całkiem świadomości, na której osobowość się opiera) — przybył do mojej karczmy na końcu przedmieścia K…, należącego do rezydencyi N. Wniesiono go do domu i rzucono na brudne nierozesłane łóżko mej teściowej w pełnem przybraniu, tak jak był, w butach z ostrogami. Jak było we zwyczaju, ja musiałem czmychnąć. Ale moje amazonki — mam tu na myśli teściowę i żonę — zaufane w swojej odwadze, pozostały same w domu. Przez całą noc hałasowano. W tej samej izbie, gdzie książę spoczywał, rąbano drwa, gotowano i smażono. Wiedziano bowiem, że gdy książę spał, mogła go zbudzić chyba tylko trąba Sądu Ostatecznego.Powtórzę – drukowana autobiografia Salomona jest nie do zdobycia. Cały tekst w wiki jest tutaj
Dobudzono go się nazajutrz rano. Obejrzał się i nie wiedział, czy ma własnym oczom wierzyć, iż znajduje się w nędznej szynkowni nierozebrany w brudnem łożu, na którem mrowiły się pluskwy. Jego kamerdynerzy, paziowie i murzyni oczekiwali rozkazu; zapytał, jak się tu znalazł, na co zameldowano mu, że Jego Książęca Mość wczoraj wyprawił się w podróż do M…, w tem miejscu jednak użył wytchnienia; natomiast świta wyprzedziła go tymczasem i już zapewnie obozuje w M.
Podróż księcia do M… została natychmiast zaniechana i całe wojsko odwołane; wróciło też ono do rezydencyi w zwykłym uroczystym porządku. Księciu jednak podobało się zarządzić ogromną ucztę obiadową w mojej gospodzie. Wszyscy cudzoziemcy, którzy znajdowali się naówczas w mieście, otrzymali zaproszenie. Jedzono ze złotych serwisów — i niepodobna wyobrazić sobie dostatecznie kontrastu pomiędzy zbytkiem Azjatyckim i nędzą Lapońską, które panowały równocześnie pod jednym dachem.
W nędznej karczmie, której ściany sczerniały, jak węgiel, od dymu i sadzy, której belki podparte były niekształtnemi krągłemi klocami z drzewa, której okna zaopatrzone były resztkami rozbitych marnych szyb i wązkiemi patykami świerkowemi, oblepionemi papierem, — w tym dom u siedzieli książęta na brudnych ławach, przy jeszcze brudniejszym stole, i nakazywali podawać sobie najwyszukańsze potrawy i najwspanialsze wina w złotych misach i puharach.
Przed obiadem przechadzał się książę z innymi obecnymi panami przed gospodą i przypadkiem ujrzał moją żonę. Znajdowała się ona wonczas w rozkwicie swej młodości, a jakkolwiek dziś jestem z nią rozwiedziony, muszę jej oddać tę sprawiedliwość i przyznać, że (oczywiście pomijając wszystko, co gust i sztuka przynosi ku podniesieniu wdzięków, a o czem u mojej żony mowy być nie mogło) była ona pięknością pierwszej klasy. Rzecz jasna, że musiała wpaść w oko księciu R… Zwrócił się do swoich towarzyszy: „prawdziwie, to ładna i młoda kobietka! należy jej tylko włożyć świeżą koszulę“. Było to zwykłe jego hasło, które miało ten sam sens, co rzucenie chustki w Wielkiego Sułtana. Gdy słowa te usłyszeli panowie, zatroskali się o cześć mojej żony i dali jej znak, aby umknęła coprędzej. Na ich skinienie wymknęła się ona pocichutku i znalazła się het, za górami.
https://pl.wikisource.org/wiki/Autobiografia_Salomona_Majmona/Cz%C4%99%C5%9B%C4%87_pierwsza/Ca%C5%82o%C5%9B%C4%87
Na koniec mogę rzec tylko, że tak zwane wolne zasoby i łatwy dostęp do treści to po prostu inna nazwa cenzury. Gdyby nie przypadek – uniwersytet w Toruniu wydał pisma estetyczne Majmona, które trzeba będzie przeczytać, bo jak ktoś dedykuje swoją pracę Stanisławowi Augustowi, to sprawy te są raczej poważne – nigdy byśmy nie zwrócili na Salomona uwagi. A będziemy jeszcze do niego wracać, nie raz.
Co się dzieje z człowiekiem pod koniec pisania książki?
Naprawdę rzadko się zdarza, żebym obudził się, bez żadnego pomysłu na tekst. To się w zasadzie nigdy nie zdarza, ale dziś się zdarzyło. Staram się nie opowiadać na blogu o swojej działalności autorskiej, o tym co robię, ile czasu mi to zajmuje, czy jestem przy tym śpiący czy może rozsadza mnie entuzjazm. Piszę rano tekst, zostawiam go Wam i zajmuję się książką. I tak do 14 z minutami. Czasem robię jakąś przerwę. I wierzcie mi, że staram się nie naprzykrzać nikomu tymi swoimi zajęciami, ani nie podnosić przesadnie ich znaczenia. Wczoraj jednak czy przedwczoraj ktoś mnie zapytał – a kiedy będzie kolejny tom przygód komisarza Zdanowicza?
To jest trochę irytujące, albowiem miałem wrażenie, że wszyscy komentujący „wiedzą jak jest” i nie zgłaszają żadnych uwag, zachowując taką samą dyskrecję jak ja. Wczoraj skończyłem 19 rozdział II tomu Kredytu i wojny. Muszę napisać pewnie jeszcze z osiem, jeden mam już zaczęty, ale żeby go skończyć muszę przekopać się przez masę tekstów. Zawsze gdzieś pod koniec pracy nad książką przychodzi kryzys. Żart polega na tym, że trzeba go jakoś przetrzymać, bo nie można zwolnić. Jestem już trochę stary, a więc ten kryzys dziś wygląda inaczej niż na przykład w roku 2012, kiedy chciało mi się tylko spać, albo kręciło mi się w głowie i musiałem się położyć. Teraz coś mnie boli w oku, albo mam jakieś pulsowania w głowie, no i też w zasadzie powinienem się położyć, pewnie na dzień, albo dwa. No, ale nie mogę, bo ludzie pytają – a kiedy będzie to, a kiedy będzie tamto? Kiedyś będzie szanowni Państwo, naprawdę, ja tu nie leżę do góry brzuchem i nie zadowalam się odpowiadaniem na komentarze i maile pisane do mnie w różnych istotnych sprawach. Mam co robić. Najważniejsze w kryzysie jest to, że w tekście znalazło się już bardzo dużo istotnych szczegółów, które tworzą pewien niewidoczny dla niewtajemniczonego czytelnika system. Przy 19 rozdziale, albo gdzieś w okolicy, co jest normą, łapię się na tym, że te szczegóły, rzucone mimochodem, nie będą do siebie pasowały, że to wszystko się nie zgra. Myślę też przez cały czas ile błędów zrobiłem i czy przy każdej istotnej informacji powołałem się na źródło. Staram się nie robić przypisów, bo mnie bardzo irytują, po prostu piszę w tekście skąd pochodzi taki czy inny cytat albo informacja. To co robię ma wymiar rozrywkowy, a nie naukowy i chodzi o to, by wszyscy mieli frajdę z czytania, a nie próbowali odczytywać coś tam na dole strony, wydrukowane maczkiem. Samo myślenie o tym, co napisałem wyżej, jest po prostu rozwalające. A jeszcze będę musiał to wszystko raz przeczytać, czego bardzo nie lubię robić. Czytanie po sobie to prawdziwa udręka. Jak nadmieniałem, ale może niezbyt wyraźnie i niezbyt głośno, nie zamierzam na tym poprzestać. Za chwilę muszę zabrać się za kolejną książkę, która jest już zaczęta, napisałem pełne osiem rozdziałów w międzyczasie, przygotowując kwartalnik i pisząc II tom Kredytu i wojny. Potem zaś muszę zrobić kolejny numer nawigatora, który ukaże się pod koniec sierpnia. Wyznam Wam w tajemnicy, że jest trochę nerwów i napięcia w tym wszystkim. Jeśli więc ktoś ziewając z rana pyta mnie – a kiedy będzie to, a kiedy będzie tamto – nie wyświadcza mi żadnej przysługi. Tym mniej to pomaga, im słabiej wygląda sprzedaż. Ona nie jest tragiczna i dajemy radę, ale wiadomo, że nie jest taka, jak w poprzednich latach kiedy nie było covida. To wszystko powoduje, że nie mogę, choć bardzo się staram, spokojnie odpowiadać na takie pytania. Podobnie, nie mogę z miną dojrzałego mentora udzielać nikomu żadnych rad. Dobre rady nie istnieją. Jak ktoś chce coś pisać musi po prostu pisać, najlepiej codziennie jeden tekst, a potem przez pięć godzin z przerwami na kawę i śniadanie jakąś książkę, którą ma zamiar sprzedać. Nie może się przy tym koncentrować na tak zwanej sławie, bo ona jest, pardon, gówno warta, musi się koncentrować na zwiększaniu sprzedaży w takich zakresach, które są mu dostępne. No i jednak wlazłem w buty mentora – zwiększanie sprzedaży na rynku książki to nie jest zwiększanie sprzedaży telefonów komórkowych. Jak ktoś wchodzi do salonu, nie wołamy doń z uśmiechem – witamy pana/panią serdecznie czym możemy służyć. Zwiększanie sprzedaży internetowej książek polega, w wielu wypadkach, choć nie we wszystkich, na wyrzuceniu gościa za drzwi z największym możliwym hukiem i obserwowaniu jego reakcji. To tyle tytułem wstępu. Ponieważ nie mam już dwudziestu lat i pisaniem zawodowo, czyli zarobkowo zajmuję się w zasadzie od ćwierć wieku, jestem już właściwie zabezpieczony przed pokusami. Nie wpadam w żadne pułapki, nie rusza mnie kokieteria, nie słucham dobrych rad, nie patrzę na boki, czy wszyscy mi się przyglądają, gdy pracuję. Nie poświęcam czasu żadnej z tych aktywności. W zasadzie cały czas planuję i liczę czy wystarczy mi czasu w tym roku na zrobienie tego co zaplanowałem. Chyba nie wystarczy, ale to jest w zasadzie norma. Czasu nie starcza nigdy. Najważniejsze, żeby starczyło cierpliwości.
Staram się też nie zajmować innymi autorami, a jeśli już, czynię to w ramach rozrywki, żebyśmy tu mieli trochę zabawy, jak zrobi się zbyt nudno. Nie irytują mnie sukcesy grafomanów, albo naśladowców, nie drażni mnie popularyzacja historii w wersji dla kretynów. Nic mnie to nie obchodzi, choć mam świadomość, że nie wpisując się w trendy, tracę kontakt z tak zwanym masowym czytelnikiem. No, ale zastanówcie się z drugiej strony, co bym zyskał, wpisując się w te trendy? Musiałbym konkurować z tymi wszystkimi durniami opowiadającymi historie o dupie Maryni i huzarach. Też mi frajda. Mamy tu swoją metodę, ona jest powszechnie ważna, nie można tego zakwestionować, albowiem historia w połączeniu z ekonomią i przemysłem jest interesująca i mówi o kwestiach istniejących i bezwzględnie autentycznych. Pozostawia jednak spory margines do interpretacji i dyskusji. A kiedy się to jeszcze połączy z historią świętych Kościoła Powszechnego, robi się tak zwany czad. Tego nie zrozumie czytelnik masowy, bo on musi dostać codziennie swoją porcję papki wymieszanej z glutami wyciśniętymi z jakiejś tubki. Tak, jak Twardoch musi udawać geniusza, Mróz przenikliwego śledczego, a Bonda wrażliwą milicjantkę opiekującą się pogubionymi dziećmi i psami. Dwadzieścia pięć lat codziennej pracy uwolniło mnie od konieczności uczestnictwa w tym, a także od konieczności przejmowania się treściami zamieszczanymi w książkach zwanych pracami naukowymi. Tym bardziej, że przy tym nowym projekcie raz po raz przekonuję się, że ich istotna rola polega na utrwalaniu hagad i unieważnianiu istotnych informacji. Takich, których nie da się już ukryć.
Mogę spokojnie sobie handlować książkami i pisać to co chcę. Mnóstwo osób uważa, że cała ta aktywność jest absurdalna, bo faceci w moim wieku są już jakimiś dyrektorami, prezesami, albo mają za sobą inne rodzaje karier. Ja nie chciałem być nigdy dyrektorem, prezesem, milicjantem ani politykiem. Chciałem być autorem i oto sny moje stały się prawdą. I wierzcie mi, że robię co mogę, żeby czytelnicy byli zadowoleni. Myślę, że jeszcze pięć lat takiej aktywności i będę musiał nieco spuścić z tonu. Jeśli ktoś chce się teraz przejmować tym, że wszystko to nie ma sensu, bo nie zdobyłem sławy i nie pokazują mnie w rankingach empiku czy innej jakieś sieci, nie kręcą filmów i seriali na podstawie tego co napisałem, niech się puknie w głowę.
Wszystko co robię jest jednym wielkim dowodem na to, że ludzie nie są szarą, powolną masą, którą można manipulować w dowolny sposób. Wystarczy jeden odrębny, zmieniający się stale, bardzo plastyczny, autorski format i wszystkie te schematy operacyjne speców od masowej propagandy można sobie wsadzić, pardon, w puzon. Powtórzę: sprzedajemy formaty, których tytuły nie kojarzą się nikomu z niczym, w środku znajdują się treści absolutnie niekompatybilne z żadnym propagandowym, politycznym czy popularyzatorskim formatem dostępnym na rynku. I mamy wyniki. Nie takie jak autorzy lansowani w mediach, no ale oni bez tych mediów by nie istnieli. My zaś istniejemy. I to jest sukces. Bardzo więc proszę o niezadawanie głupich pytań, albowiem cierpliwość każdego człowieka, nawet moja, ma swoje granice.
Czy kadry rzeczywiście decydują o wszystkim?
Żeby tak rzeczywiście było, kadry muszą być bez przerwy stymulowane. Tylko wtedy bowiem osiągają zamierzony przez elitę organizacji cel. Towarzysz Lenin i jego organizacja położyli wielkie zasługi w dziele stymulowania kadr, ale uczciwie przyznajmy, że mieli bardzo duży handicap. Nikt bowiem nie wiedział jeszcze, z wyjątkiem paru bardzo dobrze poinformowanych Żydów, nie posiadających jednak mocy politycznej, czym może być socjalistyczna rewolucja. Do stymulowania kadr, by efektywniej pracowały i głębiej wierzyły, towarzysz Lenin przeznaczył towarzysza Dzierżyńskiego. Nie zdecydował się na inne rodzaje stymulacji, na przykład nie rozdawał po worku kartofli raz na miesiąc, dla najbardziej zasłużonych członków kadr, albowiem takie zachowanie mogłoby spowodować, że cofnięto by mu ów handicap. Zakwestionowałby bowiem w ten sposób sens rewolucji i metody jej działania, wypracowane w różnych tajemniczych gabinetach.
Dotarły do mnie wczoraj dwie wiadomości. Obydwie wesołe na swój sposób. Pierwsza to taka, że były premier Kazimierz Marcinkiewicz stoczy walkę MMA, cokolwiek by to miało nie oznaczać, w jakimś charytatywnym turnieju organizowanym przez fundację braci Collins. Historia braci Collins jest wszystkim znana, to są przedsiębiorcy z Polski, którzy czegoś się tam dorobili w Londynie i założyli fundację, zmieniając przy okazji nazwisko, by łatwiej radzić sobie w świecie anglojęzycznym. Ich fundacja wspiera różnych potrzebujących pomocy ludzi i angażuje do występów jakieś atrakcyjne postaci, które chcą się przy okazji tych walk zareklamować. No i teraz zgłosił się tam Marcinkiewicz. My zaś widzimy, że kadry nie mogą decydować o wszystkim, bo w naszej rzeczywistości politycznej o kadrach decyduje prezes. Ja nie będę dziś krytykował prezesa, chcę tylko pokazać to, co i tak wszyscy widzą – prezesowi jest dokładnie obojętne jakimi narzędziami będzie pracował, byleby tylko wykonywały one dobrze te czynności, które on zaplanował. Czy to wzmacnia organizację? Pozornie. Moim zdaniem osłabia ją i doprowadzi do jej całkowitej klęski, kiedy tylko zabraknie prezesa. Klęska to może za duże słowo, ale doprowadzi do całkowitej zmiany paradygmatów, którymi kieruje się organizacja. Nie ma bowiem w organizacji żadnego mechanizmu wyłaniania kadr. Są próby tworzenia takiego mechanizmu, ale one są w istocie dziecinne. Lojalność zaś tych kadr będzie tak samo głęboka, jak lojalność braci Collins wobec Polski. Oni mogą zorganizować walkę w kisielu i przeznaczyć zysk na cele dobroczynne, a przy tym zmienią nazwisko, ale nie utrzymają władzy i lojalności w jakimś pionie urzędniczym.
Polityka kadrowa prezesa była wielokrotnie krytykowana. Moim zdaniem w niewłaściwy sposób. Ludziom bowiem uprawiającym tę dyscyplinę wydawało się i dawali temu wyraz werbalnie, że kiedy oni znaleźliby się w podobnej do prezesa sytuacji, to dopiero zaprezentowaliby swoje zdolności interpersonalne. Niczego by nie zaprezentowali, bo metoda prezesa wykuwała się przez wiele dekad, przy świadomości, że wszyscy albo prawie wszyscy otaczający go ludzie są podstawieni. Nie można mieć więc dla nich ani szacunku ani litości, ani nie można dawać im żadnych tak zwanych szans, albowiem oni tego nie zrozumieją. Ich lojalność bowiem jest po większej części nieokreślona. Wszyscy pamiętamy prokuratora Kaczmarka, który był przyczyną szyderstw z obydwu braci, w czasach kiedy wydawało nam się, że wieś polska, a z nią kraj cały, to spokojny i wesoły zaścianek. Dziś już tak nie myślimy, nie spowodowało to jednak żadnej zmiany w polityce kadrowej. Nie mogło spowodować, albowiem nikt nie pracuje nad opracowaniem metody efektywnego wyłaniania zdolnych kadr. Zdolnych to znaczy, w mojej ocenie, zdecydowanych przede wszystkim i twórczych. Takich jak towarzysz Dzierżyński. Metoda prezesa, zakładam, że nie ma on świadomość tego faktu, produkuje kadry zachowawcze, które mają konserwować i utrzymywać urządzenia wypracowane i przygotowane przez rząd. W te zaś prezes, tak to przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka, wierzy. Jeśli kadry nie zachowują się po jego myśli, mogą iść do konkurencji, a to oznacza dziś degradację. Nie zawsze tak jednak było. Przyznajmy, że prezes prowadził swoją politykę kadrową w taki sposób, również w czasach kiedy nie opłacało mu się nikogo wyrzucać, bo nie miał kim robić. To odsuwa odeń podejrzenia o jakieś napoleońskie ciągoty. To jest metoda, której się nauczył i już się nie oduczy. Krytykowanie go za to nie ma sensu. Musimy też jednak przyznać, że jej sztandarowym produktem jest Marcinkiewicz, który niebawem wyjdzie na ring w samych gaciach i koszulce.
Przejdźmy do drugiej wiadomości. Ona także jest zabawna na swój sposób. Oto wywalili z telewizora Janka Pospieszalskiego, co może wskazywać, że gdzieś tam na zapleczu jest jednak jakiś Dzierżyński. Ja w to nie wierzę, ale ktoś mógłby tak pomyśleć. Trudno doprawdy o człowieka bardziej lojalnego i oddanego sprawie niż Janek. Wszyscy pamiętamy jego udział w miesięcznicach, w każdym niemal ulicznym wydarzeniu. Zawsze można było na niego liczyć. Oczywiście szydziliśmy też, że PO wywaliło z telewizora wszystkich pisowców, a Janek został. Teraz jednak wyleciał. Powodem jest, czego łatwo się domyślić, krytyka polityki covidowej. To sprawę w zasadzie wyjaśnia i wskazuje nam kierunek – prezes będzie się musiał w końcu rozejrzeć za jakimś Dzierżyńskim. Jedyna nadzieja w tym, że wybierze go według dotychczas stosowanych kryteriów. To znaczy, że będzie to ktoś w typie Marcinkiewicza, kto po kilku nieudanych akcjach skończy na ringu u braci Collins.
Usunięcie z telewizora Pospieszalskiego, to znak, że organizacja zwiera szeregi i wskazanie wokół jakich pojęć budowana będzie lojalność. To nie wróży dobrze PiS-owi, albowiem do tej pory partia budowała lojalność wokół treści, które można umownie nazwać buntowniczymi. Budowała je wokół niezgody na Tuska i każdy kto coś tam brzechał na tego Tuska mógł liczyć na jakieś zainteresowanie. Z wyjątkiem blogerów rzecz jasna, bo ci nie mogli liczyć na nic. To się skończyło i partia będzie tworzyć strukturę wokół covida. Czy to jest jakaś jakość związana z tymi pojęciami, które każą ludziom głosować na PiS? Oczywiście, że nie, to jest pojęcie przywiezione w teczce, które trzeba lansować, żeby utrzymać się u władzy. I widzi to każdy, kto potrafi odróżnić na zdjęciu towarzysza Lenina od towarzysza Dzierżyńskiego. To jest ten handicap, który miał towarzysz Lenin i którego nie mógł za żadne skarby stracić, bo cała rewolucja by przepadła. Dlatego właśnie Janek wyleciał z telewizora i najprawdopodobniej nigdy tam nie wróci. Mówią, że odnalazł się u Roli i tam będzie nadal śledził różne dziwne ruchy, jakie się wokół tego covida odbywają.
Czy to oznacza, że w ogóle nic się w Polsce nie robi, by poprawić jakość kadr? Oczywiście, że nie, jakieś ruchy się wykonuje, ale dotyczą one, w mojej ocenie, wartości wokół których buduje się lojalność. Jeśli ktoś uważa, że będą to takie wartości jak patriotyzm, rodzina, Kościół, albo „coś w podobie”, ten niestety się myli. Na ujawnienie tej prawdy poczekamy jednak do chwili, aż prezes zamknie oczy. Potem towarzysz Morawiecki dopiero pokaże nam, gdzie jest nasze miejsce. Przesłano mi wczoraj taki oto link:
https://www.tvp.info/54125105/prezydent-podpisal-w-dzien-dziecka-ustawe-o-powolaniu-rad-mlodziezowych-na-wszystkich-szczeblach-samorzadu
Tak to się robi w Chicago. Jednym podpisem prezydent stworzył organizację, która przypomina Komsomoł i ma podobne funkcje. Będzie się, na szczeblu samorządowym, troszczyć o dobro młodzieży. Zwrócę uwagę na kilka kwestii. Pierwsza – metoda pozyskiwania kadr opisana wyżej, jest właściwa dla prezesa jedynie. Cała reszta pozyskuje kadry kooptując je starannie spośród zasobów rodzinnych i nie myśli o tym, by je usuwać, redukować, albo przekształcać. Kadry mają trwać i zapewnić utrzymanie rodzinnym pionom urzędniczym. Należy więc przypuszczać, że w owych radach młodzieżowych znajdą się członkowie tych rodzin, które już na danym terenie władzę sprawują. Kolejna kwestia – młodzież, nawet bardzo ambitna, ma bardzo ograniczone pole widzenia, które, w tym przypadku, jest jeszcze celowo zawężane. I trudno przypuścić, że nie staną się owe rady, narzędziem nacisku grup nieformalnych istniejących w regionach, na inne grupy. Co nas to wszystko obchodzi, zapyta ktoś? Nie jesteśmy młodzieżą. To prawda, ale to ta młodzież będzie kreować za lat parę pojęcia, wokół których partia budować będzie z kolei strategie wyborcze i lojalność. I nie będą to pojęcia, do których przywykliśmy i które rozpoznajemy. Kwestia kolejna – nadzwyczaj prosta – komu oni będą donosić?Wobec kogo będą lojalni tak naprawdę, bo tego iż ktoś w końcu zacznie stymulować ich według starych, dobrych leninowskich wzorów, możemy być całkowicie pewni. Tak zwyczajnie pytam, bo mi się te młodzieżowe rady kojarzą z wewnętrznym PR-em w korporacjach.
Na koniec ogłoszenie. Dałem się namówić Ojcu Antoniemu Rachmajdzie i jadę 10 czerwca do Wrocławia, gdzie będę miał pogadankę o św. Idzim. Związaną po części z nowym tomem Kredytu i wojny. Zgodziłem się wyjątkowo, bo ktoś tam Ojcu wypadł, i termin został pusty. Nie powtórzę tego na razie, dopóki organizacja nie odwoła covida. Początek o 18.45, po mszy.
Cenzorzy newsów sprzed 1000 lat
Postanowiłem nie wyjeżdżać nigdzie, tylko solidnie popracować przez cały weekend, coś poczytać w święto i napisać sporo w dni powszednie. Muszę możliwie szybko skończyć tę książkę, która rozrasta się niebezpiecznie, pełno w niej śmiałych hipotez, a ja już dziś wiem, że na pewno trzeba będzie napisać tom III. Dziś zaś muszę odwieźć do warsztatu auto, któremu wysiadła skrzynia biegów i nikt nie wie jak to naprawić. Jeden pan się podjął i zaraz wyruszam z misją. Tak więc mam sporo pretekstów do różnych przemyśleń związanych z narracjami zamieszczonymi w książkach, które czytam, żeby napisać potem swoją. Jestem już całkowicie i na 100 procent przekonany, że mediewistyka nie ma innego sensu, jak strzeżenie hagad, które zostały sprokurowane dawno temu, na podstawie ograniczonej liczby źródeł, w sposób, który nie ma nic wspólnego z logiką ani ludzkimi odruchami. Tymi bowiem da się wyjaśnić sporo kwestii, ale nie w historii średniowiecza. Tam wszyscy zachowują się jak postaci z comedia del arte, tak to jest opisane w mądrych książkach, powstałych na bazie niczego, albowiem większość źródeł zaginęła. Niektórzy autorzy, jak na przykład pan, który napisał tę książkę
https://www.routledge.com/The-Counts-of-Tripoli-and-Lebanon-in-the-Twelfth-Century-Sons-of-Saint-Gilles/Lewis/p/book/9780367880552
umieszczają w niej niesamowite i wstrząsające informacje. Wiele z nich dotyczy samej publikacji. To jest, na przykład, pierwsza w języku angielskim praca dotycząca hrabstwa Trypolisu napisana w XX wieku. Niezwykłe prawda? Tyle się pisze w tym języku o różnych sprawach, Ryszard Lwie serce jest ulubionym bohaterem średniowiecznych, filmowych hagad, krucjaty są przedmiotem badań, ekscytacji, na podstawie ich historii pisze się scenariusze do gier. A tu jakoś cicho. Żadnych anglojęzycznych autorów to nie interesuje. Teraz jeden postanowił to zmienić, a na samym początku napisał coś takiego – jeśli chodzi o historię Południa, hrabstwa Tuluzy i Sait Gilles, ze źródeł pozostały nam tylko pieśni trubadurów. To jest naprawdę piękne. To jest jeszcze lepsze niż wstęp do jedynej biografii Albrechta Hohenzollerna, jaka została wydana po polsku, gdzie napisane jest, że do tej pory – a biografia ukazała się w 2010 – postać pierwszego księcia w Prusiech nie interesowała polskich historyków. Nie interesowała historyków!!!!! Mamy najsławniejszy obraz Matejki, zaraz po Bitwie pod Grunwaldem, mamy tony podręczników wydanych przed wojną i po wojnie, gdzie znajduje się reprodukcja tego obrazu, a także dumę narodową, wynikającą z upokorzenia Niemca, a polscy historycy nie interesują się postacią taką jak Albrecht Hohenzollern!? Ta jedyna biografia, z obawy przed zainteresowaniem czytelnika, została wydana w ilości 300 egzemplarzy i jest w zasadzie nie do zdobycia. Polacy bowiem, jak twierdzą wydawcy Olgi Tokarczuk, nie czytają książek. Nie mają cholera zacięcia to tego czytania, interesuje ich tylko wódka i ogórki.
No, ale wracajmy do naszych baranów.
Zaopatrzyłem się w bardzo wiele książek na temat historii Europy XII i XIII wieku. Okazało się, niestety, że niektóre ważne postaci, a także niektóre ważne miasta nie mają ani swoich monografii, ani nawet uczciwych biogramów w języku angielskim. Poza jakimiś standardowymi kilkulinijkowymi wzmiankami. Trzeba było więc sięgnąć do pism historyków regionalistów, całe szczęście są tacy we Francji, ale ich książki nie były łatwe do zdobycia. Szukanie czegokolwiek po bibliotekach nie ma sensu i zaprzecza w ogóle idei efektywnej pracy nad książką. Tak się mogą zachowywać ludzie, którzy zajmują się dementowaniem newsów sprzed 1000 lat, czyli zawodowi historycy średniowiecza, uprawiający polemiki ze swoimi poprzednikami, które nie są umotywowane niczym poza mądrością etapu. Jedną pracę ściągaliśmy aż z USA, a kiedy przyszła okazało się, że w tym pięknym bardzo wydaniu, nie ma spisu treści. Niesamowite.
– Nie zostało nic, prócz pieśni trubadurów – tej myśli się czepiłem i ona mnie prowadziła. Jeden z rozdziałów nazwałem Dyskretny urok powierzchownych podobieństw i myślę, że właściwie cała książka mogłaby się nazywać w ten sposób, albowiem o ile w zakresach dotyczących historii poszczególnych regionów, tak ważnych jak Okcytania panuje zmowa milczenia i nikt nie wychodzi poza standardowe, zabetonowane interpretacje, o tyle historia obszarów sąsiednich, a szczególnie historia daleka z pozoru od polityki jest już traktowana inaczej. W końcu ktoś musi te hagady pisać, ktoś musi robić te kariery na uczelniach i całą tę ściemę firmować. Jeśli powiąże się jedno z drugim, a do tego służą przecież postaci, których ukryć się nie da i za bardzo zafałszować ich życiorysów także nie, wychodzi z tego coś niesłychanie ciekawego. Najważniejsza jednak jest historia portów. I tu powstał problem prawdziwy, ale jakoś sobie poradziliśmy. Dziękuję wszystkim współpracującym ze mną reasercherom i tłumaczom. W zasadzie powinienem ich nazwać trubadurami, albowiem istotne znaczenie słowa trobar, to odkrywać, znajdować.
Jak zawsze, przy pisaniu takich książek, można było liczyć na pełne anachronicznych interpretacji piśmiennictwo XIX wieku, szczególnie w języku francuskim. Ilość cytatów pochodzących ze źródeł, do których dziś już nikt nie dotrze, jest niesamowita. Same źródła zostały zniszczone, albo zaginęły, albo dostęp do nich kosztuje 1300 euro, a jeśli ktoś nawet zapłaci, może się okazać, że pokażą mu nie to co chciał. W dobie digitalizacji i powszechnego dostępu do wszystkiego, powszechny dostęp w zasadzie nie istnieje, albo okazuje się, że tym, a tym tematem nikt jakoś się przez 300 lat nie interesował.
W zasadzie można by zacząć wydawać tych XIX wiecznych historyków i nie byłoby to wcale dziwne, ani anachroniczne, zważywszy na idiotyzmy jakie publikowane są dzisiaj w portalach i w książkach. Wczoraj otrzymałem kolejną porcję linków do różnych popularyzatorskich artykułów umieszczanych na najbardziej poczytnych serwisach. Myślałem, kurcze, że redaktor Kamil Janicki się zreflektował, postanowił zamilknąć i nie kompromitować ani siebie, ani miasta Krakowa, z którego pochodzi. Myliłem się. Napisał i opublikował on na Onecie tekst poświęcony manuskryptowi Voynicha, a w nim umieścił zdanie – nikt do tej pory nie udowodnił że manuskrypt to fałszerstwo. I to jest tak zwane bingo. Żeby nazwać coś oszustwem trzeba udowodnić, że oszust miał złe intencje, wskazać go i przekonująco wykazać jak proces oszustwa przebiegał. Nie wystarczy sam Voynich, prowizor aptekarski z Lidy, kolega Ludwika Waryńskiego, jego życiorys, intencje i uwikłania. Hagada jest zbyt atrakcyjna i daje chleb zbyt wielu popularyzatorom, żeby pochopnie z niej rezygnować. Całkiem inaczej jest ze średniowiecznymi dokumentami. Nie mówię o tych dotyczących Okcytanii, bo tam zostały tylko pieśni trubadurów, ale o innych. Kwestionowanie autentyczności tych dokumentów, jak również interpretowanie ich treści już nie w sposób anachroniczny, ale po prostu dowolny, propagandowy, pasujący do czasów, w których żył interpretator jest nagminne. Jeszcze lepiej jest z polemikami. Kwestionuje się jakąś oczywistą egzegezę, opisaną już dawno, dostęp do tego kwestionującego tekstu w praktyce zostaje utajniony, bo kosztuje zbyt drogo, nawet dla takiego wariata, jak ja, a potem można już, powołując się na ten „utajniony” tekst zwalczać wcześniej opublikowane treści. Super zabawa. Na dziś to tyle. Postaram się to jak najszybciej skończyć, bo sam nie mogę się doczekać. Przypominam, że lekkomyślnie dałem się namówić Ojcu Antoniemu Rachmajdzie na wyjazd do Wrocławia, będę tam 10 czerwca, przy Ołbińskiej 1, po mszy, o 18. 45, opowiadał o św. Idzim.
Wróżby z fusów….to jest z tych no…newsów…
Wczoraj na portalu WP pojawiła się informacja, która natychmiast prawie zniknęła. Być może była fałszywa, a być może nie. Trudno o tym orzekać. Mnie w każdym razie zaniepokoiła. Oto Duńczycy zablokowali budowę lądowego odcinka Baltic Pipe, choć wcześniej się zgodzili i wszystko było w porządku. Teraz Balitic Pipe, jak się okazało, zagraża środowisku naturalnemu Danii. Może mam mylne wyobrażenie na ten temat, ale środowisko naturalne Danii postrzegam w następujący sposób – chlewnia i kartoflisko dookoła, produkujące paszę dla mieszkańców chlewni, ludzi i prosiaków – wsio rawno. Na horyzoncie łan kukurydzy, jako uzupełnienie tej paszy i pokarm dla kur z sąsiedniego gospodarstwa. Jak wobec tego, inwestycja taka, jak Balitc Pipe, może zagrozić temu środowisku? Już prędzej je wzbogaci, uzupełni w sposób twórczy…Oczywiście szydzę, albowiem fakt, że ten news się pojawił, a potem zniknął świadczy o jego wadze. Chętnie oczywiście posłucham dementi, albo jakiegoś wyjaśnienia, które ukoi mój niepokój, podejrzewam jednak, że go nie będzie.
Podobno, bo tego nie widziałem, ale mi opowiedzieli, premier Czech ma teraz jakieś poważne kłopoty, w związku z wydaleniem rosyjskich dyplomatów. Okazało się, że opozycja oskarża go o złą interpretacje wydarzeń związanych z tymi panami, a szkodzących Czeskiej Republice. Wszystko zaś może się skończyć dymisją. Jak widzimy okoliczności zaczynają się dynamicznie zmieniać. To jest ciekawe i pytanie tylko, czy zdążą zmienić się do końca kadencji Bidena, którego otoczenie najwyraźniej zamierza wzmocnić swoją pozycję w biznesie pan amerykańskim, kosztem Europy Środkowej, czy też mamy jakąś szansę? Nie wiem. Na razie prezes Kaczyński jedzie do Rzeszowa na wybory, żeby wesprzeć kandydatkę PiS, a to oznacza, że chce obronić Rzeszów przed Grzegorzem Braunem. Ciekawe czemu nie pojechał do Słupska, żeby obronić to miasto przed Biedroniem? Ze Słupska nie można wystartować ku prawdziwej karierze politycznej, a z Rzeszowa a i owszem. I Braun zapewne na to liczy. Czy polityka i zagrania prezesa w związku z tym są słuszne? Nie, są głupie, bo jeśli nie obroni Rzeszowa straci wiele z własnej siły, a jeśli obroni Braun wystartuje w kolejnych wyborach na kolejnego prezydenta jakiegoś miasta. I w końcu wygra. No, ale wtedy będzie miał już takie doświadczenie, że żadne wspomagania nic nie dadzą. Już lepiej byłoby pozwolić Grzegorzowi Braunowi wygrać i obserwować jego poczynania, które nie muszą być przecież idealne, słuszne i nie muszą się wszystkim podobać. Obstawiając tak silnie swoją kandydatkę w Rzeszowie, prezes niestety się osłabia.
Powróćmy jednak do Baltic Pipe, nie oglądam dzienników więc nie wiem czy coś na ten temat mówili, ale podejrzewam, że liczą na to iż nikt takich rzeczy nie zauważa. Mam na myśli dziennikarzy służących dobrej zmianie i funkcjonariuszy partyjnych. Jeśli tak jest oznacza to tylko jedno – PiS szykuje powrót lewicy do władzy i ów powrót może nastąpić już w czasie tej kadencji Bidena. Te dziwaczne zagrania, opisane wyżej o tym świadczą. Wskazują też one na prosty fakt, że cała tak zwana polityka wewnętrzna jest zależna od różnych fluktuacji w metropolii. I nic poza tym się nie liczy. Czy tak musi być? Pojęcia nie mam, łudzę się, że nie, ale by mieć na coś wpływ nie wystarczy być prezesem rządzącej partii i mieć do dyspozycji bandę gamoni i nieudaczników. To jest stanowczo za mało. Potrzebna jest organizacja, tej zaś nie ma. PiS więc może prowadzić tylko politykę koncesji i oddawania pola. Lewicy oczywiście, bo ona się prezesowi kojarzy lepiej niż ruskie trole z Konfederacji. Ruskie trole do Czarzastego są po prosty fajniejsze.
W chwili kiedy w USA rządzą republikanie, nie jest to zbyt groźne, ale jak w Białym Domu siedzi pan Józef, może być różnie. Dziś nikomu nie może się pomieścić w głowie klęska PiS, ale kilka dni temu premier Zeman też pewnie nie myślał o swojej dymisji, a dziś już jest inaczej. Rzeczywistość może w każdej chwili przyspieszyć. Czy ja się tym martwię? Nie bardzo, albowiem lewica będzie musiała na początku wypełniać zobowiązania PiS, potem się gdzieś zadłużyć, a dopiero następnym etapem będzie katastrofa. Pytanie jak w czasie rządów lewicy będzie wyglądać sieciowa publicystyka? Wiem, wiem, myślę tylko o sobie, zamiast zadumać się nad losem kraju. No, ale nie wierzycie chyba, że którykolwiek polityk o tym myśli? W każdym razie po klęsce PiS i sukcesie lewicy, wszystko po tak zwanej prawej stronie będzie już inne. Inna będzie także publicystyka i inne książki będą dostępne na rynku. Przewiduję wysyp sensacji na temat przegranych i kasatę wszystkich „naszych” mediów. Na razie jednak trwa festiwal, a informacja o zatrzymaniu budowy Baltic Pipe zastąpiona newsem o Holeckiej i jej przygodach w telewizji. To są doprawdy rzeczy niesamowite. Duńczycy blokują najważniejszą strategiczną inwestycję, a WP podaje informacje o tym, jaka z tej Holeckiej twarda sztuka i jak wiele poświęci ona dla kariery, którą umożliwił jej Kurski. Zacząłem to czytać, a tam już na samym początku stoi jak byk, że dziadek, który wrócił z USA i był krezusem umożliwił jej naukę u nazaretanek w Warszawie. Dziewczyna była Lidzbarka, rocznik 1968. To kiedy ten dziadek wrócił z Ameryki? W 1981? Znaczy był tam na placówce, tak?
Dalej czytamy, że jak ją przyjęli do telewizji, to była w zaawansowanej ciąży. A mówi o tym jej dawny kolega Filip Łobodziński, czyli pamiętany przez wszystkich Duduś Fąferski z serialu Podróż za jeden uśmiech. Pan Łobodziński, o czym informuje nas docent wiki, pracuje dziś w Najwyższej Izbie Kontroli. Wracajmy jednak do Baltic Pipe i ciąży Holeckiej. Był rok 1992, a Holecka w zaawansowanej ciąży chciała się dostać na wizję. No i się dostała. Spróbowałaby któraś w takim stanie ubiegać się o pracę w spożywczaku, albo w szkole. Niektórzy jednak mają to szczęście.
Na jednym ze zdjęć umieszczonych w materiale o Holeckiej, widać ją w towarzystwie Anny Popek, byłej rzeczniczki prasowej ministra Kołodki. Dziś zaangażowanej prawicowo i patriotycznie dziennikarki i prezenterki. Możemy więc mieć całkowitą pewność, że PiS toruje drogę lewicy, ale my zmiany tej nie dostrzeżemy wcale, albowiem w telewizorze wszystko zostanie po staremu. Kto jednak zostanie przywódcą prawicowych ruchów? Jak to? Jeszcze się nie domyślacie? Monika J. przecież. La Pasionaria nasza kochana…
Kto stworzył fruwające ptaszki czyli ewangelizacja po staremu
Pułapka, w której tkwimy opiera się na tym, że w przestrzeni publicznej znajdują się cały czas fałszywe schematy tłumaczące w przekonujący sposób wszystkie najważniejsze zjawiska, tak polityczne, jak gospodarcze i religijne. Co to znaczy fałszywe schematy? Chodzi mi o takie egzegezy, które powstały poprzez ukrycie lub złą interpretację części istotnych informacji, które się ściśle z nimi łączą. To nie wszystko jednak, bo czasem krążące po sieci i w przestrzeni publicznej wyjaśnienia dotyczące spraw istotnych, przekładane są na ludzki języki w sposób niemożliwie infantylny. Czyni się to zaś po to, by produkująca je struktura – uniwersytet, telewizja Kurskiego, mogła utrzymać swoją pozycje i wszystkie etaty. Tkwiąc w permanentnym błędzie rzecz jasna, ale to nie ma przecież znaczenia. Zmienić to może jedynie wojna, ale i wtedy nie ma gwarancji, że sentyment za dawnymi, dobrymi czasami, nie opanuje dusz i umysłów, jak to się stało za wczesnej komuny, gdy wszyscy zaczęli tęsknić za sanacją.
Podawałem już kiedyś ten przykład, ale jeszcze raz o nim wspomnę. W dawnych czasach zmieniono nam w parafii księdza na katechetę. Chodzi mi o osobę prowadzącą lekcje religii. Ten nowy był to jakiś młodzieniec o nieskrywanych wcale ambicjach, pragnący dominować. Mój rocznik jakoś nie miał z nim problemów, ale koledzy o rok młodsi, a bardzo wyrośnięci i niesłychanie dynamiczni, a i owszem. Wszyscy oni już się golili i silnie ciągnęło ich do grzechu, co jest trudne do zwalczenia, a łatwe do wytłumaczenia. Ten katecheta jednak nie podjął ani jednego, ani drugiego wyzwania. Kazał im za to śpiewać wraz piosenkę zaczynającą się od słów – kto stworzył fruwające ptaszki i machać przy tym rękami. Kiedy parsknęli śmiechem, bardzo się zdenerwował i próbował stosować jakieś szantaże. Wywiesili go przez okno czy do czegoś przywiązali? Już nie pamiętam. My jako etnos, że się tak uczenie wyrażę, znajdujemy się w podobnej sytuacji, ale niestety nie mamy żadnej możliwości, by wyrazić swój sprzeciw wobec edukatorów stosujących infantylne metody. Możemy się tylko z nimi nie zgadzać. To zaś na prowadzącym lekcje nie robi wrażenia, albowiem on nie żyje z nas, a z tego, że ktoś mu płaci za emisję treści nam właśnie. Oto wczoraj rozpoczął się proces beatyfikacyjny księcia Henryka Pobożnego. Z mojego punktu widzenia i z punktu widzenia wielu osób, które się tu gromadzą, wydarzenie bardzo poważne i obfite w konsekwencje. Można na temat tej postaci i jej panowania tworzyć i kolportować różne treści, redagowane w sposób dojrzały i traktowane serio. O ile wiem, żadne media, ani katolickie, ani państwowe, nie zająknęły się na ten temat nawet. Informację podała tylko Polonia Christiana. Mogę się mylić, ale w tym przykładzie dokładnie widać, gdzie się znajdujemy – w salce katechetycznej przy ulicy Wiślanej w Dęblinie, a przed nami stoi szajbus, macha rękami i każe nam śpiewać „kto stworzył fruwające ptaszki”. My nie chcemy tego słuchać, bo mamy ochotę dowiedzieć się czegoś o słudze bożym Henryku Piastowiczu, męczenniku za wiarę. No, ale nie jest nam to dane. Nie jest i nie będzie albowiem emitenci treści ewangelizacyjnych przyjęli inną, według nich słuszną metodę uwodzenia mas. Polega ona na tym, by przekonać widzów i słuchaczy do tego iż mają oni bezpośredni i wyraźny kontakt z Duchem Świętym, który działa poza czasem. Któż by się więc tam przejmował jakimiś okolicznościami śmierci księcia Henryka i tym całym najazdem mongolskim, skoro ojciec Szustak ma nam do powiedzenie tyle ciekawych rzeczy, a Terlikowski zaciera ręce z uciechy, że wreszcie ten Dziwisz, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za swoje sprawki. A do tego jeszcze Hołownia płacze na wizji i coś tłumaczy, a macha rękami zupełnie tak samo, jak tamten katecheta przez laty, Wszyscy zaś razem wołają – patrzcie na mnie, na mnie, tutaj, tutaj jestem! Tak wygląda dziś proces ewangelizacyjny prowadzony przez media z udziałem tak zwanych autorytetów domagających się, by Kościół wreszcie się oczyścił. Wśród nich jest prostytuujący się zakonnik, sprzedajny dziennikarz i niedoszły członek zgromadzenia dominikanów z apetytami na władzę. Dlaczego ludzie ci nie mówią o Henryku Pobożnym? Bo uważają, że temat ten, podobnie jak inne tematy dotyczące świętych są niepoważne. Jeśli zaś już zabierają się za tłumaczenie takich kwestii ich ofiarami padają postaci takie jak Wenanty Katarzyniec, który posłużył Terlikowskiemu kiedyś do stręczenia ludziom kredytów. Ewangelizatorzy, których tu wymieniłem, mogą prowadzić swoją działalność tylko wtedy kiedy towarzyszy jej jakiś kontekst silnie uwspółcześniony, tak to określam, choć wiem, że Henryk Pobożny może wystąpić w tak silnie uwspółcześnionych kontekstach, że Szustakowi sandały, a Hołowni lakierki z nóg zlecą. No, ale do tego trzeba dojrzeć, a przede wszystkim mieć przekonanie, że kokieteria i wdzięk osobisty nie mają nic wspólnego z misją ewangelizacyjną, ani też z innymi poważnymi misjami. Wręcz przeszkadzają w ich realizacji.
Są na to liczne dowody, ale nie mogę ich na razie podać, bo spalę ważne pointy z nowej książki. Tamci tego jednak nie wiedzą i książę Henryk jest dla nich jakimś przykrym dysonansem w powodzi przyjemnych wrażeń, które odbierają ze świata, wrażeń, które kojarzą im się z jednym tylko – z wyniesieniem własnych nędznych osób, na jakieś wyżyny, gdzie będzie można uśmiechać się do woli, stręczyć kredyty do woli i płakać także do woli, oczekując przy tym pocieszenia jak najbardziej publicznego.
Powiedziałem nie tak dawno, że święci to w zasadzie sama twarda polityka, a ich legendy to historie charyzmatów władzy bożej na ziemi. To łatwe do udowodnienia. W czwartek we Wrocławiu będę opowiadał o św. Idzim, początek o godzinie 18.45. Być może wspomnę też coś o Henryku Pobożnym, księciu Śląska, ale pewności co do tego nie mam. Jedno gwarantuję, gawęda ta nie będzie miała nic wspólnego z formatami proponowanymi przez wymienionych panów, ani z nauką religii, taką, jak ją tu opisałem. Będą same poważne sprawy, to znaczy takie, które świat współczesnych ewangelizatorów w Polsce uważa za nieistotne dla ludzi paprochy. Serdecznie zapraszam. Nie wiem czy wstęp jest wolny czy płatny, trzeba pytać o to Ojca Antoniego Rachmajdę.
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz