WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Generała Franco ofertowe do upadających mocarstw czyli bój śmiertelny o język polski

Drobne generała Franco


Kiedy człowiek zaczyna czytać książki o generale Franco dochodzi bardzo szybko do jednej, oczywistej dość konkluzji. Dociera mianowicie doń, po co w istocie istnieją służby specjalne. Otóż są one po to, by armia nie dokonała zamachu stanu. Innych powodów istnienia tych organizacji nie ma.

Pokusa, by porównać Francisco Franco Behamonde z generałem Jaruzelskim jest duża i wielu jej ulega, ale ten sposób myślenia jest całkowicie błędny. Sytuacja bowiem w jakiej znalazł się Franco po wojnie domowej była o wiele bardziej skomplikowana i trudna niż sytuacja Jaruzelskiego, któremu przecież podlegały także służby, przynajmniej w teorii. Miał on o wiele większe pole do popisu niż Franco i o wiele łatwiejszą sprawę do załatwienia. Przez to wielu postrzega go dziś jeszcze jako bohatera, a w generale Franco widzi ucieleśnienie zła. Jaruzelski nie był żadnym bohaterem, a Franco, jeśli coś ucieleśniał, to nieziszczalny w żadnych innych okolicznościach wzór wojskowego polityka, któremu udało się wykiwać wszystkich, grał bowiem na strunach bardzo subtelnych, takich, które każdy inny polityk w mundurze by jedynie poszarpał, albo wręcz ich nie zauważył. Wiele bowiem dobrego można powiedzieć o generałach, ale mają oni jedną cechę, która ich dyskwalifikuje politycznie. Nigdy nie zdarza im się zwątpić we własną moc. Franco zaś, od zwątpienia zaczął.

Szydzą z niego, że po zwycięstwie zamienił Hiszpanię w prymitywną, średniowieczną autarkię. Przepraszam bardzo, a co miał zrobić? Całe złoto kraju, 510 ton, pojechało do ZSRR. W USA rządził Roosevelt, a banki amerykańskie udzielały kredytów Hitlerowi i sprzedawały mu swoje produkty. Niemcy zaś były najważniejszym odbiorcą hiszpańskiego eksportu. Francuzi byli na generała obrażeni, a rząd Bluma zamieszany był we współpracę z rządem republikańskim. Kraj był podzielony wewnętrznie. Gibraltar zajmowali Anglicy, a Włosi, teoretyczny sojusznik, mieli dość spornych spraw z Hiszpanami na wybrzeżu afrykańskim. Do tego zbliżała się wojna, nikt nie miał co do tego wątpliwości. Ostatnią zaś rzeczą, na jaką mogli się zdecydować Hiszpanie w roku 1939 był udział w kolejnej wojnie. Nie wyszliby z niej cało, to jasne.

Franco potrzebował spokoju, ale jego niedawni sojusznicy – Hitler i Mussolini – domagali się spłaty długów, które według nich zaciągnął, w czasie wojny domowej, a to oznaczało, że Hiszpania powinna wziąć udział w wojnie po stronie Osi. Wszyscy dobrze wiemy, jak to było i wiemy, że Hiszpania wojny uniknęła. Mało jednak brakowało, a Niemcom udałoby się wciągnąć Madryt do polityczną i wojskową rozprawę z Francją.

Najważniejsza kwestia, kiedy myślimy o pozycji i karierze Franco brzmi – kto temu człowiekowi udzielał gwarancji? Myślę, że Londyn. Nie mogło być inaczej, a poza tym, za owym przekonaniem stoi jeden argument – trwałość tych gwarancji. I nie zamierzam tu nikogo przekonywać, że gwarancje Londynu zawsze są trwałe. Chodzi o coś innego. Istnienie Gibraltaru i jasna deklaracja Franco, że nie zajmie skały wbrew falangistom i politykom skrajnej prawicy, utwardzały brytyjskie gwarancje dla Franco. Jeśli zaś idzie o autarkiczny charakter hiszpańskiej gospodarki, sprawy miały się tak – jeszcze w 1939 roku Franco wziął w Londynie gigantyczny kredyt, który wykorzystał w sposób mistrzowski. Wszystkie te pieniądze zostały wydane na brytyjskie produkty, a on sam został dłużnikiem banków w Londynie. To jest, o czym tu kilka razy wspominałem, najważniejsza gwarancja spokoju. Niestety nie zawsze działa i nie ma pewności, że samo zadłużenie wystarczy na to, by kraj został pozostawiony w spokoju. Franco miał dług w banku, udzielał gwarancji na Gibraltar i deklarował, że nie zamierza mieszać się do wojny. Jakoś jednak musiał spłacić swój dług wobec niedawnych sojuszników. W jaki sposób to czynił? Drobnymi. Churchill powiedział, że generał Franco spłaca dług wobec Niemiec i Włoch drobną monetą. Franco musiał także jakoś uspokoić frakcje, silnie zmilitaryzowane i dobrze zorganizowane, które podpierały jego pozycję w kraju. Musiał też uspokoić armię, która miała bardzo wysokie morale i w przeciwieństwie do armii francuskiej, chciała walczyć. Składała się ponadto z ludzi ideowych i gotowych na gwałtowne rozwiązania. Wszyscy ci ludzie domagali się by generał wydał rozkaz zajęcia Gibraltaru. Trzeba było im coś dać, zanim wojna zacznie się na dobre i wielki wir wciągnie Hiszpanię w otchłań. No i Franco dał swoim ludziom coś, co ich na dłuższy czas usatysfakcjonowało. Wydał rozkaz zajęcia Tangeru. To miała być niegdyś strefa hiszpańska w Maroku, ale przez Francuzów, którzy mieli wyraźnie złe zamiary wobec Hiszpanii, została zamieniona na strefę międzynarodową. Przewagę mieli tam Włosi, ale była to przewaga nieoficjalna. Franco jednym prostym ruchem zneutralizował wewnętrzne siły dążące do konfliktu, pokazał także gdzie ma Francuzów, a Włosi mogli mu z tytułu zajęcia Tangeru złożyć co najwyżej gratulacje. To prawda, że nieco chłodne, ale jednak depeszę przysłali. Takie same gratulacje złożył Hitler.

W Madrycie i w całej Hiszpanii panoszyli się niemieccy agenci, a ambasador III Rzeszy działał tam na specjalnych prawach. To wszystko jest oczywiste. Mniej oczywista jest stała obecność agentów Foreign Office i brytyjskiego ambasadora, który we własnym kraju był otoczony powszechną pogardą, ale w Hiszpanii, podejmowano go z honorami i dawano mu do zrozumienia, jak ważna jest współpraca pomiędzy obydwoma krajami. Wszystko to działo się poza zasięgiem wzroku „wszechwładnego” niemieckiego ambasadora. Niemcy czuli wyraźny respekt przed Hiszpanami i to wydaje się zrozumiałe. Dla Niemców, ich żołnierzy, agentów i polityków, wojna zakończyła się w roku 1918. I była to wojna przegrana, a do tego upokarzająca. Dla Hiszpanów, oficerów, żołnierzy, agentów, wojna zakończyła się w roku 1939 i była to wojna wygrana, okupiona straszną daniną, ale zwycięska i ideowa. Jakiekolwiek więc próby indywidualnych i zbiorowych konfrontacji pomiędzy soldateską niemiecką i niemieckimi agentami, a soldateską hiszpańską i hiszpańskimi agentami, były z miejsca lepiej punktowane dla Hiszpanów. Prowokacje w obozie sojuszników, przynajmniej teoretycznych, się nie zdarzały.

Bywało jednak groźnie. W czasie wojny z Francją, niemieccy grenadierzy zajechali motocyklami aż pod mury miasta San Sebastian. Zostali jednak stamtąd wyproszeni poprzez demonstracyjną i stanowczą bardzo postawą miejscowych wojaków. I teraz kwestia najistotniejsza, przynajmniej jeśli chodzi o początek wojny. Jaki był udział Franco i Hiszpanii w ogóle w utworzeniu państwa Vichy? Nie było przecież powodu, żeby ta strefa powstawała, Niemcy mogli zająć całą Francję i podzielić ją dowolnie, według kryteriów wyjętych zza cholewy. Nie zrobili tego jednak, a Petaine, który miał wiele wspólnego z generałem Franco, był przed wojną ambasadorem w Madrycie. Wcześniej zaś służył w północnej Afryce. Obaj generałowie znali się i chyba mieli podobne wyobrażenie na temat prowadzenia polityki. Obaj też musieli mieć gwarancje Londynu. Franco jednak swoje utrzymał, a gwarancje Petaine’a unieważnił de Gaulle.

Musimy się teraz zastanowić, jak to było, że ktoś taki jak Hitler uległ nie wiadomo jakiej presji i zgodził się na istnienie tak zwanej „wolnej Francji”. Taki temat na dziś, do rozważenia. Ja zaś mam następującą propozycję.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/francisco-franco-1892-1975-pragmatyczny-autorytaryzm-pierwsza-polska-monografia-gen-francisco-franco-2-tomy/



Zapytanie ofertowe do upadających mocarstw



Dziś będzie trochę anegdotycznie, a trochę nie. W moim starym domu, który dziś jest jak nowy, był stół kuchenny, a w stole tym była szuflada. Wrzucałem tam kasztany każdej jesieni, obiecując sobie, że będą z nich robił śmieszne ludziki. Za miesiąc lub dwa, jak sobie o nich przypomniałem, wyrzucałem je precz, ponieważ były zeschnięte i brzydkie. W szufladzie tej, pod warstwą kasztanów, nie wiedzieć czemu tam akurat, a nie na półce, leżała książka. Nigdy jej nie przeczytałem, choć miałem wielką ochotę. Obwoluta była bardzo atrakcyjna, a w środku były ilustracje. Książka nie była gruba i mogłem ją przeczytać w jeden wieczór. Za każdym razem, kiedy zaczynałem, coś mnie jednak od niej odrzucało. Nie wiem co i nie wiem dlaczego. Może się dowiem, jak tu przyjdzie pocztą, bo zamówiłem egzemplarz na allegro. Ta domowa gdzieś przepadła. Nie wiem nawet kiedy. Po prostu pewnego dnia zniknęła z szuflady w kuchennym stole i więcej się nie pokazała. Było to dzieło Zofii Kossak zatytułowane Puszkarz Orbano. Kiedy dziś o nim myślę, wydaje mi się, że mimo adaptacji z przeznaczeniem dla nieletniego czytelnika, książka ta była zbyt poważna, żeby mogło się nią zainteresować dziecko. Postać zaś tytułowego bohatera, była i jest nadal postacią, z którą autorzy tacy jak Zofia Kossak, przy całej jej sprawności, nie mogli sobie poradzić. Od kiedy przeczytałem książkę Stevena Runcimana Upadek Konstantynopola, myślę bez przerwy o tym człowieku. Przypomniałem sobie książkę z szuflady i przeszukiwałem docenta wiki. Wyszło to słabo. Pomógł mi dopiero nieoceniony georgius. Możemy więc coś nie coś powiedzieć o puszkarzu Orbano, który w źródłach występuje jako Węgier. Kim był w rzeczywistości nie wiadomo. Człowiek ten zjawił się pewnego dnia w Konstantynopolu, mieście, skazanym na zagładę i dostał się przed oblicze cesarza Konstantyna XI. To już jest nieprawdopodobne, bo żeby się tam dostać, trzeba było mieć uwierzytelnienia poważne, pochodzące na przykład z kancelarii królewskiej w Toledo. Przybyły z Dacji inżynier, którego opisują jako człowieka znikąd, nie mającego żadnego oparcia w mieście, staje przed obliczem basileusa i przedstawia mu swoją ofertę. Mówi tak – wielka armata, która rozwala wszystko, za tyle, a tyle pieniędzy. Do tego plac z magazynami i warsztatami, zespół ludzi i przystępujemy do pracy. Możemy ulać nawet dwie takie armaty. Jak przyjdą Turcy, a przyjdą na pewno, dwie salwy z dwóch stron, jedna od morza, druga od lądu osadzą ich na miejscu. Nie zobaczą nawet murów, a kula z nich wystrzelona i tak ich dosięgnie. Zapadło kłopotliwe milczenie. Cesarz rozejrzał się wokół, popatrzył na swoich doradców i rozłożył ręce w geście wyrażającym bezradność.

– Nie mam kasy kierowniku – powiedział cicho.

Orban się zdziwił

– Jak to nie masz kasy? Skarbce kościołów są pełne, wszędzie przelewa się złoto, pensje są wypłacane, żołnierze stoją na murach, flota krąży po zatoce. Są wreszcie Wenecjanie i Genueńczycy, niech ci pożyczą…

Cesarz uśmiechnął się smutno. Nie chciał już nic mówić, bo Orban wyglądał na naiwnego entuzjastę, który nie rozumie sytuacji. Wenecjanie i Genueńczycy nie znaleźli się w mieście po to, by go bronić, ale po to, by kontrolować upadek. Niektórzy tylko, tacy jak Giustiniani, zostali wprowadzeni w błąd przez patrycjaty i gotowi byli walczyć na murach wraz ze swoimi żołnierzami, do samej śmierci, w obronie miasta.

– Bez tej armaty się nie utrzymacie – wyraził swoje zdziwienie i niedowierzanie puszkarz zwany Orbano.

– No cóż – cesarz znów się uśmiechnął – będziemy próbować.

Inżynier pokręcił głową i wyszedł nie ukłoniwszy się nawet. Jego ludzie, wyglądający jak banda karpackich rozbójników czekali na niego w jednej z portowych tawern.

– I co? – zapytał najwyższy z nich

– Jajco – zgrzytnął Orban – nie przyjęli oferty

– Oj -wej – zawołał niższy wyrażając tym samym zdziwienie – musimy negocjować z sułtanem!

– Myślałem, że da się tego uniknąć – jeszcze raz zazgrzytał zębami Orban.

W tym miejscu przerwijmy tę fascynującą wizję i zastanówmy się, po co rzeczywiście puszkarz Orbano zjawił się przed obliczem Konstantyna Paleologa? Mam wrażenie, i nie opuszcza mnie ono od przedwczoraj, że przybył tam, by dokładnie rozpoznać okoliczności i przekonać się naocznie, czy warto jeszcze inwestować w Konstantynopol. Musiał zjawić się z jakimś projektem naprawdę dużej skali i dużej wagi, albowiem inaczej jego misja byłaby bezowocna. Był świadom, że w Konstantynopolu jest dość pieniędzy, żeby mu zapłacić i dość brązu by ulać zeń armatę potwora, która zdewastowałaby najpierw sułtańską flotę, a potem armię. Chciał dowiedzieć się, czy jest tam także wola obrony i czy decyzje należą do cesarza. Przekonał się, że jest inaczej i kiedy tylko wyszedł za mury, jak chce legenda, skierował swojego konia wprost do obozu sułtana. Mehmet przyjął go ciepło, tak, jakby już na niego czekał. Być może Orban był już wcześniej w sułtańskim namiocie, w drodze do Konstantynopola, a cała jego wycieczka była tylko pewną demonstracją, która miała ujawnić bezradność cesarskiej władzy. Teraz wrócił. Dostał wszystko co chciał i wykonał swój życiowy projekt, a także kilka mniejszych. Odlał z brązu ośmiometrową armatę, która rozwalała najgrubsze mury. Kilkadziesiąt par wołów ciągnęło ją pod mury Carogrodu, a dwustu janczarów szło obok niej, po stu z każdej strony, żeby nie zwaliła się z platformy, na której ją wieziono. Armata była mocno nieporęczna i trudno ją było przestawiać z miejsca na miejsce. Poza tym, mogła oddawać tylko do siedmiu strzałów dziennie. Nie odegrała też przesadnie znaczącej roli w zdobyciu miasta, ale wywołała efekt propagandowy. Morale obrońców zostało znacznie nadwątlone. Miasto padło, jak pamiętamy przez gapiostwo i nieostrożność, jednego z obrońców, który zapomniał zamknąć ukrytej w murze furtki.

Po zakończeniu walk w Konstantynopolu ślad po puszkarzu Orbanie znika, nie wiadomo co się z nim stało i gdzie skierował swoje kroki.

Zostawmy go swojemu losowi i przenieśmy się teraz do czasów nam bliższych. Wszyscy chyba pamiętają anegdotę, kolportowaną przez brytyjską propagandę, o tym, jak to przed Napoleonem zjawił się wynalazca Robert Fulton i zaproponował mu zbudowanie parowców służących do inwazji na Anglię. Fulton przybył z Anglii właśnie, a był Amerykaninem, który prócz silników parowych interesował się także kanałami i transportem wodnym w ogóle. Bonaparte miał mu odpowiedzieć, że para interesuje go tylko jako efekt gotowania frykasów w kuchni. I to miał być jeden z powodów, dla których inwazja nie doszła do skutku, a Napoleon przegrał. Wszystko pięknie, tylko, że historia ta, jest jeszcze mniej prawdziwa niż przygody puszkarza Orbano. Fulton bowiem zbudował dla Bonapartego niewielki okręt podwodny, który był wypróbowywany na Sekwanie, zatonął, ale kilka mil przepłynął. Sytuacje tu opisane wydają mi się częścią tej samej praktyki politycznej, o której mało się generalnie wspomina. Myślę, że podobnych sytuacji można by znaleźć więcej i wskazać je jako polityczną prawidłowość. Oto na dworze mocarza lub byłego mocarza zjawia się człowiek posiadający wiedzę technologiczną. Jego misja nie polega w istocie na tym, by pomóc mocarzowi lub upadającemu mocarzowi, ale na tym, by zorientować się czy gotów on jest i na jakich warunkach zmienić bank, który go finansuje, a także czy w zamian za życie gotów jest rozwijać nowe technologie i brać na to kredyty.

Taki pomysł. Co wy na to?



Sataniści vs frajerzy czyli bój śmiertelny o język polski



Autorzy książek dzielą się w zasadzie na satanistów i frajerów. My należymy do tej drugiej grupy, a satanistów finansuje państwo. Zanim rozwinę ten wątek opiszę pewne zjawisko, którego być może nie dostrzegacie, a ja je widzę, bo klikam w fejsbukowe filmiki, które zmieniają się za każdym kliknięciem. Prócz obróbki metali w chińskich i indyjskich hutach, albo Wietnamczyków łowiących gigantyczne gurami na krewetkę w jakimś parszywym dole, pokazują tam czasem Wojciecha Manna i profesora Bralczyka. Tak normalnie, jak powiedziałem – Chińczyk, huta, dziwki z miasta Pattaya wystające na ulicach, Bralczyk, łowienie sumów, Wojciech Man. Kolejność jest przypadkowa, ale kanał ma dobrą oglądalność i jakoś trzeba było załatwić, żeby się Bralczyk z Manem tak znaleźli. O czym oni mówią? O upadku języka polskiego, jego degradacji i dewastacji, z której to język nasz już się nie podniesie. Szczególnie Man, który wygląda jak stara kobieta z półświatka, zawodzi w tych rejestrach bardzo głośno. Język psują oczywiście politycy nieodpowiedzialnych partii, którzy niszczą komunikację między ludźmi. Widziałem kilka razy Mana w akcji, w różnych programach telewizyjnych, i myślę, że jest to ostatni człowiek, który powinien zabierać głos w sprawie dewastacji języka i komunikacji. Tak nadętego buca bowiem, bez krzty empatii, nie było w mediach polskich od czasów Macieja Szczepańskiego, albo i dawniej. Bralczyk zaś tradycyjnie, pieprzy trzy po trzy i przyjmuje hołdy od studentek, które będą potem dręczyć uczniów, jak już te studia ukończą, zniechęcając ich na całe życie do języka polskiego.

Na tym samym kanale pokazują też inne filmy. Ja ich nie oglądam, ale czasem jeden czy drugi kliknę. To są kabarety i tak zwany stand up. Ani Man ani Bralczyk nie wspominają ani słowem o tym, że instytucje te, a są to już od dawna instytucje, dewastują język. A dewastują. W dodatku czynią to na polecenie jakiejś władzy. Nie wiemy jakiej, być może naszej, a być może jakiejś innej. Kabaret, co jest udowodnione ponad wszelką wątpliwość, podobnie jak poezja służy wzmocnieniu cenzury i ograniczeniu komunikacji władza – lud do form, które trzymają ten lud w ryzach. Służy też do transferowania propagandy. I to widać w każdym w zasadzie występie. Pisałem już o tym tyle razy, że nie chce mi się powtarzać. W kabarecie jednak próbują zachować jakieś pozory. Ja ich w zasadzie rozumiem, jeśli ktoś nie umie śpiewać, nie potrafi pokazać żadnej uczciwej sztuki, nawet w karty grać nie potrafi, a jedyną jego umiejętnością jest opowiadanie kawałów i pisanie białych wierszy, musi iść na służbę. Tam zaś powiedzą mu, że ma opowiadać na scenie żarty o księżach chodzących po kolędzie no i o dupie Maryni. To zresztą przychodzi samo, bo ludzie w masie z innych rzeczy się nie śmieją. Tak już po prostu jest. Rozumiem, że kabaret da się jeszcze jakoś obronić. Ale, że polski stand up nie niepokoi profesora Bralczyka i Wojciecha Mana, to się dziwię. To jest, przeniesiony na scenę, podrasowany nieco, monolog pijanego pod sklepem. Tak z grubsza. On się odwołuje do emocji i myśli, których normalny człowiek nie ma, ale mają je ludzie wychowani przez kabarety, emitowane nieprzerwanie już dwadzieścia pięć lat. Sprawdziłem – Michał Wójcik skończy w tym roku pięć dych. Stand up nie jest bowiem żadną sztuką, jest kolejnym etapem dewastacji języka i dewastacji komunikacji pomiędzy ludźmi w Polsce. Ja wiem, że można o tym zrobić numer kabaretowy i jeszcze mrugnąć do publiczności, że tak naprawdę, tak naprawdę, ale tak naprawdę serio…to liczy się tylko prof. Bralczyk i to co on powie w filmie wyemitowanym między łowieniem wielkich na noga jazgarzy i renowacją chłodnicy w ulicznym warsztacie w Bombaju. Myślę nawet, że wielu artystów kabaretowych zdaje sobie sprawę, w jakiej znajdują się pułapce. I widzą też, że nie ma z niej wyjścia. Stand up jest tańszy, bardziej agresywny, łatwiejszy w promocji, a do tego standuperem można pogardzać. On nic nie zrobi, nie będzie się odwoływał, nie będzie się rzucał jak wesz na grzebieniu, a taki kabareciarz, szczególnie jak coś zarobił, może się postawić i menedżerowi i sponsorowi.

Mamy więc pewien obszar kokieterii medialnej, który łatwo może zamienić się w obszar opresji. Władza, którą reprezentują artyści estradowi, każe nam się uśmiechać, teraz już z najgłupszych żartów i bluzgów, które składają się na polski stand up. Te występy spreparowane są w opozycji do kogoś, ale do końca nie wiadomo kim jest ten ktoś. Wyobraźmy sobie, że to jest jedno ramię takiego chińskiego wysięgnika, który zgarnia różne śmieci i wrzuca je do machiny przerabiającej je na drobno posiekany złom.

Drugim ramieniem są aktorzy zawodowi. Wczoraj Olgierd Łukaszewicz oznajmił, że już się zaszczepił pisowską szczepionką i teraz ludzie uważają go za zgniłą elitę. Tak powiedział – zgniłą elitę. Rozumiem więc, że świat artystów stoi w opozycji do jakiejś nie-elity, którą wskazują palcem Man z Bralczykiem. No, ale widzimy, że artyści stoją w kupie – Łukaszewicz, Janda, kabareciarze i stand up, który przeklina jak pluton ruskiego wojska pozbawiony gorzałki przez atakiem na bagnety. Ci ludzie reprezentują kulturę. Kto w takim razie jest barbarią? No chyba tacy frajerzy, jak my, czyli ten mityczny, chory z nienawiści internet. Z faktu, że teraz wszyscy jesteśmy w internecie, wymienione osoby nie wyciągają żadnych wniosków. Nie rozumieją, że ich pozycja została zrównana z pozycją krewetek zakładanych na haczyk przez wietnamskiego wędkarza. I moim zdaniem to dobrze.

O ile na estradzie zachowane są jeszcze jakieś pozory, których utrzymaniem zajmują się Man z Bralczykiem, o tyle w książkach żadnych granic nie ma. Oglądałem sobie wczoraj różne oferty i wnioski wyciągnąłem następujące: segmenty rynkowe to pułapka. One niczego nie sprzedają, a kolejni autorzy kryminałów służą tylko do konserwacji rur, przez które płynie ten cały propagandowy szlam. Są przepychaczami ułatwiającymi przepływ komunikatów zgniatających mózgi. Niektórzy działają w systemie finansowanym przez państwo, zwanym edukacją. Coś mnie wczoraj podkusiło i zajrzałem na allegro, żeby sprawdzić po ile chadzają teraz książki Szczygielskiego, partnera Tomasza Raczka, a być może już kogoś innego, bo ten świat zmienia się przecież bardzo dynamicznie. Cena jak cena, nie przekracza nigdy 30 zł za egzemplarz, czyli w tym lansowanym przez nich obłędzie, druk sprzedawany w tej cenie ma trafić do mas, w dodatku młodocianych. O wiele ciekawsze są okładki i tytuły. Sami sobie sprawdźcie. Szczygielski to deprawator i reprezentant taniego bardzo satanizmu, jego książki są lekturami szkolnymi, ale nikomu to nie spędza snu z powiek, bo chodzi przecież o dobrą zabawę. Mnie zmroził jeden tytuł – Tuczarnia motyli. Możecie mi nie wierzyć, albo wierzyć trochę, możecie uważać, że książki Szczygielskiego to świetna zabawa, ale ja i tak pozostanę przy swoim. To jest zaprzeczenie misji, którą rzekomo podejmuje nasze i każde inne państwo w Europie, to znaczy podnoszenia jakości komunikacji i wychowania nieletnich obywateli. To jest wyraz jakiegoś animalistycznego kultu, który Szczygielski sam sobie wymyślił, dostał nań gwarancje dystrybucyjne i teraz nie ma mowy, by jakiś urzędnik za to odpowiedział. Albowiem zwrócenie uwagi na ten szlam, będzie natychmiast okrzyknięte prześladowaniem mniejszości. Tak, tak wiem, jestem frajerem…to pewne, ale cyrografu nie podpiszę. Mowy nie ma.

Na koniec coś absolutnie ekstra – link do zeskanowanej rozmowy pomiędzy Żakowskim a Gadaczem. Obaj należą do zgniłej elity, obaj robią w kulturze, obaj załatwili sobie szczepionkę, a w tygodniku Polityka, demonstrują swoje widowiskowe bardzo wyrzuty sumienia i porównują całą sytuację do Auschwitz i holocaustu. Nie wiadomo co właściwie powiedzieć. Może tak – dla aktorów, profesorów i Żakowskiego szczepionek na pewno wystarczy. Z kabareciarzy to może dostanie to Górski, Wójciki i Kołaczkowska, jak się mocno pokręci. No, a stand up, mimo swoich niewątpliwych zasług dla szerzenia kultury języka polskiego, w całości pójdzie do Bakutilu.

https://www.facebook.com/photo?fbid=3756488644402460&set=pcb.3756488797735778



© Gabriel Maciejewski
4-6 stycznia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz