WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Appendix do lektur szkolnych o życiu konsekrowanym, dostawach dla tureckiego wojska i „Lalka” 2.0: Łęcka była prostytutką i kokietowała się ze Starskim

Organizacja dostaw dla tureckiego wojska


Problem organizacji dostaw dla wojska był tu poruszany kilkakrotnie. Jeden z ulubionych, moich tytułów, które wymyśliłem brzmiał: Idiotyczne decyzje generałów, a koniunktury na rynku tkanin. Dziś też chciałem poruszyć podobny temat, albowiem organizacja armii, wpływa na koniunktury tekstylne zarówno w czasie wojny, jak i w czasie pokoju. A skoro tak, pokusa, a właściwie przymus wynikający z morderczej konkurencji, każe w taki sposób kierować polityką produkcyjną, by zapewnić jej stałych i pewnych odbiorców, którzy w dodatku płacą gotówką. Jeśli to sobie uświadomimy, przyjdzie nam stwierdzić, że to nie z chęci lepszego kamuflowania żołnierzy na polu bitwy wymyślono mundury feldgrau i khaki. Wprowadzono je do użytku dlatego, że barwy te i używane do barwienia preparaty, były tanie, łatwe do zastosowania w masowej produkcji, a kontrakty opiewające na umundurowanie armii, podpisywane mogły być na bardzo wysokim szczeblu i zabezpieczone poważnymi gwarancjami. Jeśli zaś jakaś armia, niespodziewanie zupełnie wybiegała w pole w czerwonych portkach, w czasie kiedy wszyscy inni „zlewali się z tłem”, bo założyli zielone albo szare, to znaczy, że negocjacje nad umowami o dostawę umundurowania nie przebiegały gładko i trzeba było też dać zarobić konkurencji. Tak to, jak przypuszczam, wyglądało w czasach nam bliższych.

Dawniej jednak było jeszcze ciekawiej. W książce Franza Babingera o sułtanie Mehmecie II znajdują się treści wprost paraliżujące, które autor rzuca nam, ot tak, jak zabawkę dziecku. Ja znalazłem, na przykład, taką oto informację: sułtan co roku musiał dostarczać całemu korpusowi janczarów nowe umundurowanie. No, żesz….! Nie znam człowieka, który by się nie zastanawiał nad tym dlaczego tureckie wojsko zwane jeni ceri idąc do bitwy wygląda jakby wybrało się na paradę równości. Ilość łachów jakie ci ludzie dźwigają na sobie jest porażająca. Dziwaczne czapki, w które nie sposób nie trafić z arkebuza lub muszkietu, wszystko z jedwabiu i bawełny, żeby nikt sobie nie myślał, że te łachy były tanie. I to raz na rok było zmieniane w całym, liczącym od 6 do 7 tysięcy ludzi, korpusie janczarskim na koszt sułtana!. Od razu rodzą się pytania – kto odbierał stare, drogie jak jasna cholera sorty i gdzie je upłynniał? Przecież, jak nie było wojny, to te łachy nie były zniszczone. Kim był dostawca, który podpisał tak intratny kontrakt i jakie miał gwarancje, że sułtan go nie zmieni? Czy gwarancje te były zabezpieczone pychą i próżnością „nowego wojska”, które – o czym pisze Babinger – jak nie dostawało nowych ubrań na paradę równości, wszczynało natychmiast bunt i domagało się nie tylko odzienia, ale także podwyżek – pół aspra na dzień. Janczarzy byli znacznie lepiej opłacani niż genueńscy kusznicy, mimo iż tamci musieli się sami odziać i wyekwipować. To samo było z landsknechtami, załatwiali sobie całe wyposażenie we własnym zakresie. Cesarz dostarczał im tylko pikę, co umówmy się, było wydatkiem niewielkim. Poza tym dostawca pik, mógł być co najwyżej zatrudnionym w cesarskich lasach nadmyśliwym, który taksował młode jesiony pod kątem ich bojowej przydatności i kazał je potem wycinać okolicznym chłopom. Kontrakt na tekstylia, w dodatku tekstylia w takim fasonie i wykonane z tak drogich tkanin, to sprawa poważniejsza. Tym poważniejsza, że był to kontrakt odnawialny i gwarantowany. Jeśli ktoś go podpisywał, to znaczy, że jego rola na dworze sułtańskim nie ograniczała się tylko do tych dostaw. Za tym musiała stać jakaś organizacja, konsorcjum włókiennicze, które miało także wpływ na inne dziedziny dworskiego i wojskowego życia. Być może, nie wiem tego z całą pewnością, organizacja ta stała w ogóle za pomysłem stworzenia nowego wojska zwanego po turecku jeni ceri. Wojska bardzo porządnie odzianego, wojska, które ma dobrą broń i nosi tej broni przy sobie bardzo dużo, a do tego jest rekrutowane w sposób, który uniemożliwia sułtanowi wpływanie na postawę całego korpusu. No, dobrze – poważnie ten wpływ ogranicza. Janczarzy byli wyobcowani w tureckim społeczeństwie, stanowili siłę znaczącą, w istocie wrogą dworowi, której przychylność trzeba było sobie kupować, nie tylko za pomocą drogich ubrań. Struktura korpusu na pewno była rozwarstwiona i szeregowi janczarzy, żyjący ze sobą w grzesznych, homoseksualnych związkach, nie mieli za dużo wspólnych tematów z korpusem oficerskim, z którym omawiana tu organizacja z całą pewnością była w kontakcie nieustającym. Polityka bowiem korpusu wyraźnie, w wielu bardzo kluczowych momentach, odstawała od polityki dworu.

Babinger pisze, że sułtan Mehmet, kiedy przybył do Adrianopola, by objąć władzę po swoim zmarłym ojcu, przede wszystkim musiał kupić sobie przychylność janczarów. Ci zaś domagali się pieniędzy i nowych łachów. Mehmet, niechętnie, ale musiał przystać na ich propozycje. A nie był to człowiek łatwy i skłonny do zgody. Zamordował swojego młodszego brata, którego kazał utopić w kąpieli. Jego starszy brat, ulubieniec ojca, Alladin Ali, mężczyzna potężny, wyróżniający się wzrostem, siłą i energią, został pewnej nocy uduszony wraz z dwoma synkami. I co? I nie wiadomo co, bo choć Babinger podaje imię zabójcy nie raczy napisać, co się z nim stało. A dość szczegółowo opisuje los wszystkich zamordowanych z rozkazu sułtana ludzi. Widocznie morderca Alladina Alego żył dalej w najlepsze. Świadom swojej mocy Mehmet staje wobec otwartego buntu janczarów i nie każe kawalerii rzucić się na nich, ale grzecznie otwiera portmonetkę i wypłaca gażę każdemu.

Z grubsza więc sytuacja wygląda tak – w kastowym, wyrosłym na ponurych stepowych zwyczajach społeczeństwie tureckim, które buduje wewnętrzną hierarchię w oparciu o coraz bardziej przeskalowany rabunek, w społeczeństwie klanowym, w którym wierność rodzinie jest rzeczą najistotniejszą, bo nikomu nie można ufać, ktoś wpada na pomysł, by stworzyć elitarny korpus w armii. Wojsko to, nie dość, że nie składało się z Turków, to jeszcze rekrutowane było z ludów otwarcie Turkom wrogich. Ich lojalność wewnętrzna oparta była na znanej od starożytności obyczajowej patologii. Zewnętrzna lojalność zaś oparta była na poczuciu wybraństwa, jeszcze większej kastowości w silnie kastowym społeczeństwie, wynagrodzeniu za służbę, które było absolutnie ekstra i ekstrawaganckim odzieniu, które gwarantowało zaspokojenie wszystkich deficytów mężczyzny żyjącego w koszarach i wyobcowanego, ale także bardzo pewnego siebie. Nie gwarantowało tylko bezpieczeństwa na polu bitwy. Wręcz było gwarantem tego, że jak ktoś w coś trafi, to na pewną w tę wysoką, kretyńską czapkę. To gwarantowało z kolei rotację wewnątrz korpusu i pozwalało na usuwanie jednostek krnąbrnych i nielojalnych. Wobec kogo? This is the question. Nie wobec sułtana przecież, bo wywołanie buntu, nawet przeciwko komuś takiemu jak Mehmet było dla janczarów betką. Już prędzej wobec tego dostawcy kolorowych, jedwabnych mundurów dla wszystkich skoszarowanych wojaków. Taka koncepcja do przemyślenia na dziś.

Wracam do pracy.



O życiu konsekrowanym i wspólnotowym


Nie jestem w tej kwestii żadnym autorytetem, ale lubię rozmyślać i wypowiadać się na temat życia konsekrowanego i wspólnotowego. Sam z całą pewnością nie mógłbym w nim uczestniczyć, ale co sobie pogadam, to moje.

Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że życie konsekrowane uważane jest za fenomen właściwy dla chrześcijaństwa. Pisząc życie konsekrowane, mam na myśli właśnie ten sposób życia, ale też po części, życie wspólnotowe, którego żaden świętych charyzmat nie dotyczy. Dlaczego tak? Albowiem przypuszczam, że życie konsekrowane było w rzeczywistości odpowiedzią chrześcijaństwa, na pogańskie wspólnoty tajne, które w zhierarchizowanych społecznościach miały istotną funkcję do spełnienia. Wspólnoty żyjące w klasztorach zakładanych przez św. Benedykta na wzgórzach nie były czymś nieznanym, były ujawnieniem i zawłaszczeniem pewnej starej bardzo idei i praktyki, bez której zorganizowane życie ludzkie w ogóle nie może istnieć. Jeśli sobie dokładnie uświadomimy konsekwencje takiego sposobu interpretacji, włosy powinny nam się zjeżyć na głowie.

Co ja właśnie napisałem? Powtórzę – zorganizowane życie ludzkie nie jest możliwe, bez życia wspólnotowego. Chrześcijaństwo, świadome tego, albowiem było ono na początku w całości życiem wspólnotowym, rozwijając się z bożą pomocą i z bożej inspiracji, stworzyło kilka instytucji, które były, nie kopią może, ale naśladownictwem instytucji pogańskich o charakterze tajnym. Zostały one w chrześcijańskim świecie ujawnione i konsekrowane właśnie, a ludzie, którzy zdecydowali się na życie według reguły, stawali się świętymi i stawiano ich za przykład innym. Wspólnoty chrześcijańskie działały na obszarze kontemplacji, ale także produkcji. To istotne, albowiem wszystkie one miały także, prócz duchowej, funkcję świecką i, jakby to rzec, ziemską. Z tej funkcji właśnie uczyniono potem zgromadzeniom zarzut. Chodziło o to, że za mało się modlą, a za wiele czasu poświęcają sprawom doczesnym. Ponieważ jednak są to wspólnoty konsekrowane, świeckich nie powinno interesować w jakich kierunkach się one rozwijają, byle tylko pełniły przepisane regułą i misją funkcje. No, ale nie tylko świeccy atakowali zgromadzenia, w czasach kiedy zostały one ogłoszone głównymi wrogami ludzkości. Czynili to także hierarchowie. Dlaczego? Ponieważ niektórym z nich zaproponowano przystąpienie do życia wspólnotowego w starym, dobrym, pogańskim stylu, tyle że nowocześniej trochę zaaranżowanym. No i oni na to poszli, z przyczyn rozmaitych, które nie są przedmiotem dzisiejszych rozważań. A skoro tak, życie konsekrowane stało się natychmiast ich największym wrogiem.

Wróćmy jednak do czasów dawniejszych. Powstawanie zgromadzeń i wspólnot zakonnych miało, tak sądzę, zawsze funkcję praktyczną i takiż cel. My tego nie rozpoznajemy, albowiem nie mamy wglądu w działalność odpowiadających chrześcijańskim zakonom, instytucji pogańskich o charakterze niejawnym. Można oczywiście powiedzieć, że nigdy ich nie było, albo, że ich egzystencja zakończyła się z chwilą kiedy religią panującą w cesarstwie rzymskim stał się Kościół Chrystusowy. Mniemam jednak, że było inaczej i pozwolę sobie upierać się przy tym. Zastanówmy się, czysto hipotetycznie, czym mogły zajmować się organizacje wspólnotowe o charakterze niejawnym w świecie antycznym i średniowiecznym? Sądzę, że kontrolowaniem produkcji i dystrybucji. Także produkcji i dystrybucji, która funkcjonowała w dobrach kościelnych i w diecezjach. Odpowiedzią na owe próby zawłaszczenia procesu produkcji i kanałów sprzedaży oraz kreowania cen i wynagrodzeń, były konsekrowane wspólnoty, które najpierw modliły się na wzgórzach, pracując przy produkcji żywności, potem zeszły w doliny i zajęły się kolonizacją wewnętrzną, czyli eksploatacją nieużytków. To w istocie nie były nieużytki, ale tereny, których nie można było zagospodarować ze względu na braki technologiczne. Potrzebny był nadzwyczajny wysiłek i nadzwyczajna organizacja. I ona się wyłoniła z Kościoła. Potem zaś, kiedy udało się zająć wzgórza i doliny, wspólnoty konsekrowane zaczęły zagospodarowywać nadwyżki, które były efektem gospodarczej prosperity. Powstanie zakonów żebraczych nie było fanaberią, ale koniecznością. Gdyby one nie powstały nadwyżki produkowane w gospodarstwach cysterskich zostałyby przejęte przez inne wspólnoty o charakterze niejawnym, które przekupując dwory i hierarchów, a także siły zewnętrzne, wykorzystałby je przeciwko Kościołowi.

Myślę, że przynajmniej do czasów jezuitów wszystkie wyłaniane z Kościoła wspólnoty miały bardzo jasno i trzeźwo określony cel. Być może było tak także później, ale ja tego nie potrafię stwierdzić, albowiem misja Kościoła, wskutek gwałtownej działalności jego przeciwników przestała być czytelna dla wielu wiernych, a hierarchia zaczęła się po prostu opędzać od wrogów. Wśród tych wrogów pogańskie organizacje o charakterze niejawnym, były czynnikiem przemożnym. Korzystały one z tego, że Kościół pozwolił na atakowanie zgromadzeń i ich likwidację pod idiotycznymi pretekstami, które wyłożył swego czasu biskup Ignacy Krasicki – kury gdaczą, świnie kwiczą, na ołtarzu jajca liczą.

Dziś wszyscy zachowujemy się tak, jakby zgromadzenia zakonne to był jakiś niedzisiejszy folklor, który w zasadzie nikomu nie jest potrzebny, nawet samym zakonnikom, którzy przecież nie robią dziś nic szczególnego. Modlą się tylko, ale ich ziemska funkcja, wszystkie te sprawy, o które mieli dbań, poszła w zapomnienie. Są oczywiście siostry uczące religii, ale nie ma już sióstr posługujących w szpitalach. Są siostry, które pomagają w hospicjach i opiekują się ludźmi starymi, ale to w zasadzie wszystko. Kto w takim razie pełni wszystkie funkcje, które z takim trudem, przez tysiąclecia Kościół przejmował na chwałę bożą z rąk pogańskich organizacji o charakterze niejawnym? Jak to kto? Te właśnie organizacje, które przecież nie przerwały swojej działalności ani na moment. Nikt ich nie zlikwidował i nie doprowadził do upadku. Ktoś może zapytać w jaki sposób utrzymały one swój niejawny charakter? Normalnie, za pomocą parawanów takich jak ministerstwo zdrowia, albo partia chłopska, istniejąca w sytuacji, kiedy jedynymi poczuwającymi się do etosu rolnika ludźmi, są urzędnicy nie posiadający ziemi, albo potomkowie chłopów robiący kariery na uniwersytetach. Wszystkie te instytucje, gwarantują, że to co się za nimi kryje, będzie, jak w czasach Piotra z Werony, kontrolować produkcję, dystrybucję i przejmować nadwyżki wypracowane przez ludzi, którym się zdaje, że posiadają własność nieruchomą.



Lalka. Wersja 2.0


Ponieważ nie mogę już, zmęczony pracą, oglądać nawet kawałków seriali na Netfliksie, postanowiłem przypomnieć sobie serial Lalka, według prozy Bolesława Prusa. Dojechałem na razie do odcinka paryskiego, kręconego, jak przypuszczam we Wrocławiu i włosy zjeżyły mi się na głowie. Coś tam pamiętałem, piąte przez dziesiąte, z dawnych czasów, kiedy to oglądałem, ale teraz serial ten po prostu mną wstrząsnął. Sprawy zasadniczo mają się tak.

Korzystając z aspiracji i niedołęstwa, a także ambicji niektórych ziemian, brytyjska agentura czynna w Rosji, drenuje ich budżety i doprowadza do ruiny podsuwając same chybione inwestycje. Operatorem tajnych brytyjskich interesów jest niejaki Kazimierz Starski, który pojawia się w filmie znienacka, a wraca z Londynu. Wcześniej zaś bawił w Chinach, wysłany tam z jakąś opiumową misją. Jest, jak wszyscy twierdzą, bankrutem, ale to nie przeszkadza mu jeździć salonkami do Paryża w ślad za głównym bohaterem powieści i serialu niejakim Wokulskim. On z kolei został zainstalowany przez kupców żydowskich współpracujących z reżimem carskim, a to znaczy po prostu kupców warszawskich, stojących w opozycji do gadającej w jidisz niemieckiej agentury z Łodzi, jako główny rozgrywający na rynku warszawskim.

Kluczowe dla sprawy są nieruchomości bankrutującego Łęckiego i prezesowej Zasławskiej. Biedny Ignacy Rzecki, alter ego Prusa, opisuje to wszystko tak, jakby chodziło o żeniaczkę i handel detaliczny, bo dalej nie sięgają jego horyzonty. I taką wersję wypadków proponuje się też dzieciom w szkole, ze wskazaniem na punkt kulminacyjny, jakim są rozważania, czy Wokulski był romantykiem czy pozytywistą. To nie ma żadnego znaczenia i stanowi jeden z fikcyjnych problemów, którymi przez 150 lat miał się zajmować stwór zwany polskim inteligentem. Rzeczywistość jest jednak inna. Żeby nie stracić kolejnych nieruchomości, które Anglicy przejmą, zamienią na pieniądze, a następnie wynagrodzą nimi swoich agentów, Szlangbaum z Wokulskim przeprowadzają następującą operację – za pieniądze z kasy ochrany, ale też z kasy Rotszylda, przy udziale niejakiego Suzina, który jeździ w zagranicznych misjach do Francji, kupują najbardziej luksusowy sklep w Warszawie i maskując swoje posunięcia rzekomym sukcesem tego sklepu, finansują przejęcie majątku Łęskiego i Zasławskiej.

Tło do tego wszystkiego tworzy grupa polskich ziemian, przedstawiona w książce i filmie, jako banda głupków, nie rozumiejąca niczego. W rzeczywistości panowie ci mają dobre rozeznanie i właściwy instynkt i za Boga nie mogą zrozumieć, dlaczego Wokulski chce wozić drogi, moskiewski perkal do Warszawy, zamiast tani łódzki do Moskwy. Godzą się na tę spółkę, bo uważają, że to ich patriotyczny obowiązek. Mają duże zasoby i nędzne 30 tysięcy rubli ulokowane w interesie Wokulskiego, który jest najwyraźniej kryty przez jakieś potężne siły, nie robi im różnicy. Czekają co będzie. Tymczasem Wokulski udaje, że zakochał się w pannie Izabeli Łęckiej, kompletnej kretynce, która nie może wyjść za mąż, bo wydaje jej się, że dobrą dla niej partią, może być albo książę krwi, albo włoski aktor. Nikt inny nie wchodzi w grę. Tą całą miłością zabezpiecza się główny bohater na wypadek, gdyby angielska agentura wywołała nad Wisłą jakieś antyżydowskie rozruchy i stary Szlangbaum stał się ich celem. Wokulski prze więc do ślubu, a jednocześnie rozwija znajomość z prezesową Zasławską, która – o czym wszyscy wiedzą, ale nikt nie mówi – była kiedyś zakochana w jego stryju. Montaż jest gruby, ale też i bezczelność Anglików czynnych w Rosji przekracza wszelkie granice. Do tego kolega Wokulskiego z czasów, kiedy obaj zostali zesłani na Syberię i tam z buntowników przekonwertowali się na wiernych poddanych cara, niejaki Suzin, dostaje nową misję. Trzeba jechać do Paryża, albowiem kroi się nowe rozdanie w Europie. Konieczne jest porozumienie się z Francuzami przeciwko Niemcom. Anglicy są tego świadomi dlatego wysyłają do Warszawy tego całego Starskiego, żeby osłabił pozycję negocjacyjną Rosjan i przy okazji skroił trochę kasy Polakom. Korona nie może przecież płacić za działalność swoich agentów, kto to słyszał…Starski pojawia się, wyskakuje niczym diabeł z pudełka i od razu postponuje Wokulskiego, przechodząc w jego obecności na angielski podczas rozmowy z tą idiotką Izabelą. Nie wie, że Wokulski poinstruowany przez Szlangbauma już dawno uczy się angielskiego i wszystko rozumie.

Do Paryża wyruszają obydwaj, ale w osobnych wagonach. Wokulskiego informuje o obecności Starskiego doktor Michał Szuman, czyli w rzeczywistości doktor Słonimski, ojciec Antoniego Słonimskiego. Wokulski nie wydaje się zaskoczony. Nie wie jednak, że jest w pułapce. Szuman to człowiek Rotszylda, który musi pilnować, żeby wszyscy opłacani przez niego ludzie, nie pozabijali się z powodu pieniędzy, kobiet, sensacji politycznych i alkoholowych. W Paryżu Wokulski deponuje swoje aktywa w banku Rotszylda, o czym mówi wprost w rozmowie z niejaką baronową, osobą wyglądającą na kochankę Cecila Rhodesa, albo na luksusową burdelmamę, co w sumie na jedno wychodzi. Suzin, kolega Wokulskiego, spotyka się w Paryżu z politykami i kupuje od kochanki Rhodesa informacje o ich przykrych nawykach. Wokulski zaś ma się rozglądać za wojennym now how. Obiecano mu za to 50 tysięcy rubli. W czasie tych czynności spotyka niejakiego Geista, który mami go bujdami o chemii związków wodoru. W rzeczywistości ma do sprzedania jakiś prototyp C4, który – z chwilą kiedy pojawia się Wokulski – łatwo sprzedaje Anglikom. Wcześniej nie mógł, bo nie było konkurencyjnych wobec Anglików kupców, to znaczy byli, ale czekali, aż autor wynalazku zwariuje, albo umrze. Wtedy chcieli przejąć materiał wybuchowy za darmo. Nie zrozumieli, że jest ów Geist częścią projektu Rotszylda, a on nie chce, żeby ktoś zabierał jego ludziom pomysły za darmo. I to jest właśnie trzecie dno misji Wokulskiego w Paryżu. Rotszyld za pomocą Suzina, który jest bezradny wobec pieniędzy, kwartetów smyczkowych i kurew udrapowanych na wielkie damy, ściąga znanego z zamiłowania do nauk kupca ze wschodu, o którym krążą spreparowane legendy i w ten sposób zmusza anglo-amerykańską spółkę do zakupu tego prototypu C4. Z chwilą kiedy do tego dochodzi, Geist traci zainteresowanie dla Wokulskiego i, jak to brzydko mówią na Marymoncie, spuszcza go po drucie. Wokulski idzie do hotelu i marzy o pracy naukowej dla dobra ludzkości. Jest bowiem jednym z tych ludzi, którzy uczestnicząc w jakichś aranżacjach ni cholery z nich nie rozumieją. I wtedy dostaje list od Szlangbauma podpisany rzekomo przez prezesową Zasławską, który jest oczywiście szyfrowany. List wzywa go natychmiast do Polski, konkretnie zaś do majątku Zasławskiej, w którym zaczyna się dziać coś niedobrego. Wokulski podejmuje błyskawiczną decyzję i jedzie na dworzec kolei północnej. Za nim, niczym cień, albo tajemniczy Don Pedro, szpieg z krainy deszczowców, podąża Kazio Starski.

CDN

A teraz coś extra. Animowana zapowiedź książki o żydowskich fechmistrzach. https://www.youtube.com/watch?v=RbP2Jt6Fjxg&feature=youtu.be



Izabela Łęcka była prostytutką i kokietowała się ze Starskim w wagonie kolejowym.
Lalka ciąg dalszy


Tytuł już raz, a może dwa, był przeze mnie użyty, ale co zrobię kiedy mi się podoba. Pochodzi on z autentycznego wypracowania na temat Lalki Bolesława Prusa, które powstało może ze 30 lat temu.

Obejrzałem dalsze odcinki serialu, w którym główną rolę gra Jerzy Kamas i jestem zdumiony, że ktokolwiek może traktować moją interpretację jak żart. Oto Wokulski zmierza do majątku prezesowej Zasławskiej, gdzie nudzi się doborowe towarzystwo. Przede wszystkim zaś niejaka Wąsowska, adorowana przez Kazia Starskiego. Ten zdążył już wrócić z Paryża, gdzie był w tym samym czasie co Wokulski i korzysta z uroków wsi. Po co oni tam siedzą, w dodatku, jak wyznaje Rzecki, we wrześniu, kiedy już jest po wakacjach? Odpowiedzi na to pytanie udziela nam sama prezesowa. Wokulski pyta ją, po co go wezwała, ale tak naprawdę, a ona mówi, że chciała się poradzić, albowiem każą jej budować cukrownię.

Czym jest cukrownia wie każdy uważny czytelnik II tomu Baśni socjalistycznej. Do czego służyły cukrownie w czasie rewolucji roku 1905, też się wszyscy dobrze orientują. Prezesowa nie zdradza, kto każe jej budować cukrownię, ale my się domyślamy, że to pomysł Starskiego, który udaje tylko bawidamka, a rzeczywistości ma inną misję. Czeka też na zapis, który ma na jego rzecz uczynić prezesowa, czyli jego cioteczna babka. Liczy, że przejmie cały majątek razem z tą nowo powstającą cukrownią i uczyni zeń punkt kolportażu ludzi i idei rozwalających miejscowe stosunki własnościowe i polityczne. No, ale zjawia się Wokulski, który udaje zainteresowanie Izabelą Łęcką, czeka aż ona przybędzie do majątku prezesowej i oceniając towarzystwo i okolice fachowym okiem, mówi, żeby cukrowni nie budować. To jest jasne, dlaczego. Wokulski występuje bowiem jako pełnomocnik kół rządowych moskiewskich i petersburskich. One zaś nie chcą, by w Królestwie powstał kolejny zakład nadający się do przerobienia na fabrykę zbrojeniową.

Błąd Starskiego polega na tym iż uważa on Wokulskiego za człowieka serio zainteresowanego Łęcką. Postanawia więc ją uwieść, a do tego jeszcze zbałamucić Wąsowską, młodą wdowę, która także ma spory majątek.

Tymczasem w Warszawie wszyscy już wiedzą, że Wokulski zamierza sprzedać sklep Szlangnbaumowi. W rzeczywistości nie chodzi o sprzedaż, ale o ujawnienie istotnego stanu rzeczy. Wokulski działa na styku interesów warszawskiej diaspory i kół moskiewskich, Żydzi uczynili go swoim pełnomocnikiem, który przysłania ich rzeczywiste interesy. Te zaś dotyczą przede wszystkim przejęcia spółki do handlu ze wschodem, kamienicy i majątku Łęckich i wykolegowania kapitału brytyjskiego, który reprezentuje Starski, czyhający na majątek swojej ciotecznej babki.

Wszystkie te cele realizowane są po kolei, ale nie wszystko się udaje. Wokulski kupuje co prawda kamienicę Łęckich w imieniu Szlangbauma, co zorganizowane jest tak, by wszyscy myśleli iż jest na odwrót, ale za kulisami tej transakcji dokonuje się grube wymuszenie. Baronowa Krzeszowska odkupuje, ze stratą dom. Dlaczego? Albowiem mieszka w nim francuska agentka, niejaka Stawska, która kolportuje po mieście hagadę, że jej mąż zaginął bez wieści. Krzeszowska zaś z nią współpracuje. A obie udają wobec siebie niechęć.

W rzeczywistości zaginiony mąż, oskarżony o zamordowanie jednego z niemieckich agentów posiadających spore znajomości w carskiej policji, musiał być ewakuowany za granicę. Jego żona zaś pozostała i udając naiwną gęś, przekazywała dalej informacje do Paryża. Proces z Krzeszowską o Lalkę kupioną w sklepie Wokulskiego, jest przykrywką dla tej działalności i dla przejęcia kamienicy przez Francuzów czyli przez Krzeszowską i jej zwariowanego męża barona. Nowa właścicielka wyrzuca od razu studentów, ale Szlangbanum instaluje ich tam znowu, a kretyn Maruszewicz, nie rozumiejący co się dzieje, idzie do niego na skargę, że tamci strzelają do niego jarzębiną przez rurkę.

Rzecki, dawny francuski agent, teraz już spalony, usiłuje jeszcze wrócić do gry i snuje swoje napoleońskie plany. Wydaje mu się, że namawia Wokulskiego do rozpoczęcia poszukiwań tego męża. Ten zaś rozpoczyna je rzeczywiście, już w Paryżu, ale czyni to z polecenia Suzina, Stawski bowiem za dużo wie, a Suzinowi zdarzyło się raz i drugi wziąć jakieś honorarium z Berlina. Rzecki myśli, że Wokulski chce się ożenić ze Stawską, ale on, czyniąc takie wrażenie, usiłuje ukryć, że jak tylko Ludwik Stawski zostanie odnaleziony, natychmiast każe go zabić. I rzeczywiście, odnajdują go w Algierze, jest oficerem Legii Cudzoziemskiej i ginie w nierozpoznanych okolicznościach, choć jest mężczyzną młodym i silnym.

Po przejęciu sklepu, Szlangbaum lekko przejmuje spółkę do handlu ze wschodem, z której, bez podania przyczyny, wycofuje się Wokulski. Ta przyczyna jest jasna, owa spółka była od dawna szykowana jako narzędzie dla Szlangbauma, który – współpracując z moskiewskimi kołami władzy – musi jednak ominąć wszelkie dotyczące Żydów zakazy, jakie ograniczają ich działalność w Rosji. Nikt nie potrafi zrozumieć postępowania Wokulskiego, a człowiek Rotszylda, czyli Michał Szuman uważa, że to on pociąga za wszystkie sznurki i kiedy Szlangbaum proponuje mu udział w sklepie Wokulskiego, zgadza się bez wahania. Okazuje się jednak, że Henryk S, tak go tu będziemy nazywać w skrócie, potrzebował trochę gotówki, którą wydusił ze współwyznawcy, nie bacząc, że jest on koordynatorem Rotszylda, a do tego jeszcze musiał pokazać, kto naprawdę rządzi w warszawskim handlu detalicznym. Owa chwilowa spółka z Henrykiem S., wywołuje w doktorze Szumanie niezwykłą przemianę. Nazywa on Rzeckiego romantykiem, wręcz frajerem i mówi, że polski system jest skazany na zagładę, a żydowski będzie triumfował. Kiedy jednak okazuje się, że Henryk S., zrobił go w bambuko, zmienia śpiewkę i nie mówi już o Żydach inaczej jak parchy. Wywołuje to wielką wesołość Rzeckiego.

Układ moskiewsko- żydowski, któremu patronują Suzin i Wokulski wydaje się triumfować. Wokulski dokonuje nawet pewnej niebezpiecznej demonstracji, wręcza kluczową dla wojennego now how zabawkę czyli metal lżejszy od wody, Izabeli Łęckiej, odgrywa przy tym łzawą scenę, ale chce żeby ona pokazała to Starskiemu, który musi zrozumieć, jak daleko zaszli Wokulski z Suzinem i powinien odpuścić, pozwalając Rosji odgrywać w tajnych negocjacjach przeciwko Niemcom rolę kluczową. To jest trochę nieodpowiedzialne, bo Francuzi nie po to mu powierzyli próbkę metalu, żeby szpanował nią przed drugorzędnymi angielskimi agentami, ale żeby dotarł z tym do ministerstwa wojny w Petersburgu. Tak kretynka Izabela jednak gdzieś tę blaszkę gubi. No i w ogóle nie rozumie o co chodzi. Wokulski o tym nie wie i rozgłasza po mieście, że żeni się z Izabelą. Udaje przy tym człowieka szczęśliwego. Stary Łęski, który ma trochę ziemi pod Krakowem i siostrę w samym mieście, zostaje wezwany przez austriacki wywiad i pod pretekstem odwiedzin tej siostry jedzie do Krakowa. Po drodze austriaccy agenci zamierzają zgładzić Wokulskiego i przejąć Starskiego, któremu, tak jak Suzinowi z Berlina, zdarzyło się parę razy brać honoraria z Wiednia. Starski uważa, że powinien zdewastować plany Wokulskiego i najlepiej zrobi to uwodząc Izabelę. Ta jest oczywiście bardzo zainteresowana, albowiem nie rozumie co się dzieje dookoła, a Wokulskiego po prostu nie znosi, choć zamierza się zań wydać.

I wtedy dochodzi do sceny, którą dawno temu pewien uczeń opisał zdaniem – Izabela Łęcka była prostytutką i kokietowała się ze Starskim w wagonie kolejowym. Kiedy oboje myślą, że Wokulski śpi dochodzi do tak zwanych śmiałych scen eortycznych. A Łęcka i Starski gadają przy tym po angielsku, myśląc, że nikt ich nie rozumie. Wokulski siedzi spokojnie i tego wszystkiego słucha, ale kiedy okazuje się, że ta idiotka zgubiła próbkę metalu lżejszego od wody, nie wytrzymuje. To była bardzo cenna rzecz i obawia się, że Francuzi, którzy uważali go za człowieka poważnego, po prostu każą go odstrzelić. Sprawa jest grana serio, a więc Wokulski odgrywa scenę zazdrości, każe udać dróżnikowi, że przyszedł do niego telegram, a potem popada w histerię, czemu nie należy się dziwić, albowiem przez wiele miesięcy żył w wielkim napięciu. Próbuje nawet popełnić samobójstwo, ale na szczęście zapomina, że na dworcu w Skierniewicach, gdzie dawniej car przesiadał się do powozów i automobilów, w drodze do Spały, wszyscy dróżnicy, to agenci ochrany. On zaś nawet jednego z nich, Kacpra Wysockiego, którego wylali z roboty za pijaństwo, kazał tam przyjąć z powrotem. Samobójstwo się nie udaje, ale metal lżejszy od wody przepadł. Wokulski aranżuje całe przedstawienie, które nosi nazwę – wyzwoliłem się z okowów toksycznej miłości – i na razie nie zdradza, co się stało z próbką. Musi jednak działać szybko. Za pomocą niejakiego Węgiełka więc, który kiedyś, realizując histerie prezesowej Zasławskiej, rył jakieś napisy w kamieniu pod zamkiem, aranżuje samobójstwo. W istocie wyjeżdża do Moskwy, a potem na daleki wschód, gdzie ochrana instaluje go w branży handlu jedwabiem. Pieniądze, które pozostały na jego kontach w Warszawie dzieli między swoich, nie świadomych w czym brali udział, współpracowników.

Szlangbaum triumfuje. Żeby pokazać po czyjej stronie stoi, denuncjuje swoich byłych współpracowników, studentów, których policja aresztuje za strzelanie do Maruszewicza ze świstuny. Wyrzuca ze sklepu socjalistę Kleina, ale zatrzymałby chętnie antysemitę Lisieckiego. Ten jednak czując pismo nosem i nie chcąc być marionetką w rękach Henryka S., wymyśla mu od czosnkowych i wychodzi z godnością. Szlangbaum jest niepocieszony. Taki fantastyczny okaz autentycznego antysemity…Gdzie on znajdzie drugiego takiego? Postanawia za pomocą prowokacji zrobić antysemitę z Rzeckiego. Umawia się z nim, że stary zrobi mu nową wystawę, po godzinach, ale zostawia w sklepie niejakiego Gutenmorgena, nowego subiekta, żeby pilnował czy stary nie kradnie. No, ale chce też, żeby się w pewnym momencie ujawnił i sprowokował Rzeckiego do jakichś ekscesów. I tak się rzeczywiście dzieje, ale Ignacy Rzecki jest już za stary na zabawy w antysemityzm. Urażony we własnej dumie, ciężko chory, umiera w końcu na zawał.



Appendix do lektur szkolnych


Z coraz większym zdumieniem obserwuje niektóre reakcje na teksty, będące uzupełnieniem Lalki. Szczególnie mam tu na myśli pana, który podpisuje się nickiem tradicjon, co wskazuje na jego moralną i religijną postawę. Otóż człowiek ten, stręczył mi wczoraj powieść Popioły, napisaną przez Stefana Ż. Uznałem to, za pewien ważny przykład. Oto całe pokolenia Polaków wychowywane są na postawach bohaterów lektur szkolnych i 99,9 proc. tych Polaków postawy te odrzuca, albo wyszydza. Pozostały ułamek procenta akceptuje je, ale w taki sposób jak to czyni pan tradicjon – w oderwaniu od rzeczywistego życia. Tak więc szkoła ze swoim całkowicie oszukanym programem wychowawczym udaje, że coś robi, ludzie reagują na to prawidłowo, ale są tacy, którzy uważają, że umysły młodzieży, odrzucającej lekturowe fałsze, trzeba jednak dodatkowo dociążyć. Mówią ci ludzie mniej więcej tak – to są rzeczy piękne, ale w innym wymiarze, którego wy chamy, nie rozumiecie. Dlaczego ja tak twierdzę? Już tłumaczę. Gdybym wpadł na pomysł, żeby swoją osobę podpisać nickiem tradicjon i czynić bliźnim uwagi na temat ich postawy względem Kościoła, w czasie lektury Popiołów Stefana Ż., przede wszystkim rzuciłby mi się w oczy entuzjazm autora dla postępowych zarządzeń francuskiej władzy okupacyjnej w Hiszpanii, która uwolniła wreszcie mieszkańców tego kraju spod jarzma jakie nałożył na nich Kościół, polikwidowała klasztory i pozwoliła wreszcie Hiszpanom oddychać pełną piersią. Takie rzeczy są w tej powieści, ale są też gorsze. Tego komentator o nicku tradicjon nie widzi, albowiem rozumuje on tak, jak jeden z bohaterów sztuki Mrożka zatytułowanej Emigranci. Konkretnie zaś ten, który zjada psie konserwy. Tłumaczą mu, że to dla zwierząt, a świadczy o tym obrazek na puszce, ale on wie swoje i mówi, że obrazek jest po to, żeby było ładnie. Wielu ludziom w Polsce wydaje się, że lektury szkolne są po to właśnie, żeby było ładnie, że ubogacają duchowo młodzież i czynią ją piękniejszą. To nieprawda. Te lektury to psie żarcie. Zostało ono wprowadzone do duchowego menu Polaków po to właśnie, by ich zdegradować wewnętrznie i uczynić bezradnymi wobec wyzwań tego świata. Więcej, owe lektury utrwalają jeszcze postawę głupiego uporu, czyli wiary w to, że jak będziemy się tępo trzymać wzorów osobowości wykreowanych przez autorów, którzy są albo oszustami jak Stefan, albo ludźmi naiwnymi jak Prus, to nie wszystko w nas umrze. Lektury szkolne w polskim systemie edukacji to elektryczny pastuch uniemożliwiający ucieczkę z łąki, za którą budują rzeźnię. Łatwo się o tym przekonać wskazując na to co jest rzeczywistym awansem dla polskich uczniów liceów ogólnokształcących. Jest nim udział w olimpiadzie z języka angielskiego, gdzie trzeba odpowiadać na pytania z tak zwanej kultury. To jest horror indoktrynacyjny, ale dzieci uczą się tego chętnie i chętnie te wszystkie niepotrzebne szczegóły zapamiętują, bo im się to, jeszcze, kojarzy z sukcesem. Polska kultura kojarzy im się wyłącznie ze śmietnikiem, na który ktoś wyrzucił same niepotrzebne rzeczy. Trzeba niestety się z tym panoptikum zapoznać, ale jeśli uda się stamtąd uciec, należy to zrobić jak najszybciej. Polski uczeń kojarzy system edukacji kulturowej w kraju z degradacją, a to co proponuje system brytyjski, z sukcesem. To jest wystarczający powód, by zabrać się za prawdziwą reformę edukacji.

Czy to znaczy, że z lektur serwowanych w szkole nie można wycisnąć nic, żadnej wartościowej treści? No właśnie po to napisałem dwa teksty o Lalce, żeby przekonać wszystkich, że można. Okazało się jednak, że wszyscy się pośmiali, ale do rewizji postaw i krytycznej oceny jest jeszcze daleko. No to spróbujmy dziś dodać kilka szczegółów, nie tylko do Lalki, ale do innych lektur, tych wymienionych wczoraj przez pana o nicku traficjon. Popioły już były. Jest to komunistyczna, antykościelna agitka, przerobiona i przepisana z autentycznego pamiętnika, który poszedł w zapomnienie. Pisaliśmy już o tym i Hanka Kossobor dokładnie pamięta czyj to był pamiętnik. Sam z siebie Stefan, mógł wymyślić jedynie Dzieje grzechu, czyli prequel współczesnych Przygód Józi w burdelu.

W Lalce uderza nas kilka jeszcze ważnych szczegółów. Oto Wokulski, jak mówi Węgiełek Rzeckiemu, kupił w Dąbrowie kilka funtów dynamitu. O jasny szlag…!Pojechał do wsi Dąbrowa i w sklepie mydlarskim u Żyda, kupił kilka funtów dynamitu?! Czy ten Prus w ogóle wie co pisze? A może kupił ten dynamit u kogoś innego, kogo istnienia nawet nie podejrzewamy?

Samo to zdanie warte jest półrocznych rozważań na temat realiów życia w Królestwie i realiów współczesnych i warto temu poświęcić niejedną lekcję. To lepsze niż zastanawianie się, czy Wokulski był romantykiem czy pozytywistą. Po co mu był ten dynamit? Upozorował za jego pomocą samobójstwo, ale nie tylko. Zawalił także wejście do studni na zamku w Zasławiu. W tej studni miała spoczywać, według legendy, królewna. Nie wiemy, co tam było, ale skoro bohater tak wyrazisty, związany ze sferami finansowymi, wysadza szyb w górze, na której stoi zamek, to możemy być pewni, że nie chodzi o królewnę. Już prędzej o rudę jakiegoś bardzo potrzebnego cywilizacji metalu.

W powieści Noce i dnie Marii Dąbrowskiej, właściciel majątku, w którym gospodarują Niechcicowie, Daleniecki, sprzedaje ten majątek. Kupcem jest człowiek, który ma jak najlepsze wobec Niechciców zamiary, ale – o losie – zostaje zastrzelony z broni krótkiej w pociągu. Tak po prostu. Jechał sobie pociągiem i ktoś go kropnął. Jeśli dochodziło do takich rzeczy, a Maria Dąbrowska opisywała to tak spokojnie, to znaczy, że moje rozważania na temat przejmowania, dewastacji, parcelacji i wymuszeń których celem były majątki ziemian polskich, nie są takie znowu oderwane do życia, jak się zdaje ludziom deklarującym przywiązanie do tradycji katolickiej. Kto ma uszy niechaj słucha…

No i generalnie kojarzenie faktów jest cenną umiejętnością. Podam przykład. W pierwszym tomie Baśni polskich opisałem sprawę zamordowania księcia Druckiego-Lubeckiego. Do zbrodni doszło w Teresinie. Jej tła nie wyświetlono, ale pojawiły się plotki, że książę miał w swojej bibliotece rzadki egzemplarz Talmudu, którego nie chciał odsprzedać wileńskim Żydom, a ci wynajęli człowieka, żeby go ukradł. Książę zjawił się nie w porę i zginął. To jest bardzo malownicze wyjaśnienie, ale musimy je porzucić, albowiem we wspomnieniach Mieczysława Jałowieckiego, zatytułowanych Na skraju imperium, występuje ten właśnie książę Drucki-Lubecki i zajmuje się on, ni mniej ni więcej, tylko wykupywaniem parcelowanych na Litwie majątków. O tych parcelacjach pisał także Hipolit Milewski i wskazywał na to, jakie ciśnienia wokół tego narastały. My się nie zajmujemy analizą tych zjawisk, albowiem pochłonięci jesteśmy rozważaniami dotyczącymi ideowych postaw bohaterów naszych lektur, którzy mają służyć za wzór naszym dzieciom.

O literaturze romantycznej szkoda w ogóle pisać, podobnie jak o Gombrowiczu. To jest celowo aplikowana trucizna, która ma sparaliżować trwale pokolenia wchodzące w życie. Celem zaś owych działań jest hodowanie w Polsce ludzi jakoś tam zaradnych, którzy po zorganizowaniu wokół siebie wszystkiego i lekkim wzbogaceniu się, zostaną ograbieni albo ograbieni i wybici, a winę za to złoży się na ich romantyczne usposobienie. Nie ma końca temu obłędowi, ale nie sposób nikomu wytłumaczyć, że wychowanie jakie odbieramy w szkole jest po prostu katastrofą. Ocaleją tylko ci, którzy te brednie odrzucą instynktownie. No i ci, którzy kształceni są w domach, ku postawom właściwym, gwarantującym im zajęcie w tym nieszczęśliwym – jak pisał Prus – społeczeństwie, pozycji gwarantującej panowanie. Są tacy ludzie, wierzcie mi.

Myślę ponadto, że lektury szkolne i związany z ich obecnością zamęt w głowach, są także gwarancją trwały podziałów w społeczeństwie. Podziałów o wiele głębszych niż te, na które wskazywał Prus w Lalce. Nie ma już ani księcia, ani barona Krzeszowskiego, nie ma nawet Wokulskiego, który deklarował chęć dogłębnej przebudowy społeczeństwa. Za zwolenników tradycji, własności i konserwatyzmu uchodzą dziś potomkowie socjalisty Kleina, którego Szlangbaum wyrzucił z pracy jako pierwszego, tuż po przejęciu sklepu. Antysemita Lisiecki ewakuował się na margines życia dobrowolnie. Pozostali tylko panowie Gutmorgen, Zięba i Maruszewicz, czyli złodziej, lizus i denuncjator. Prezes Szlangbaum zaś pilnie baczy, by mieli oni cały czas zajęcie, a także by myśli ich zajęte były po godzinach pracy czymś naprawdę wzniosłym, jakąś, prawda, budującą i umacniającą ducha lekturą.


© Gabriel Maciejewski
19-24 stycznia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz