WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Kozietulski, Jan Leon Hipolit

Pułkownik Jan Leon Hipolit Kozietulski herbu Abdank urodził się 4 lipca 1778 roku w Skierniewicach jako syn Antoniego Kozietulskiego z Kozietuł i Marianny Grotowskiej z Grotowic. Do historii Polski wdarł się dosłownie, i w dodatku galopem, bo to on dowodził pamiętaną do dziś szarżą polskich szwoleżerów na przełęczy Somosierra w Hiszpanii w 1808 roku. Natomiast Francuzi pamiętają go jako jednego z najwierniejszych żołnierzy cesarza Napoleona, który nawet specjalnie nauczył się poprawnie wymawiać jego nazwisko…

Pomimo, że upragniony cel wskrzeszenia Rzeczypospolitej wydawał się wówczas tak blisko, wraz z upadkiem Napoleona nastąpił koniec marzeń o niepodległości i płk. Jan Kozietulski – podobnie jak wszyscy jemu współcześni Polacy – nigdy nie doczekał się odrodzenia Rzeczypospolitej. Zmarł 3 lutego 1821 roku w okupowanej przez Rosjan Warszawie.





Naprzód, psiekrwie! Cesarz patrzy!


Legendarną szarżą pod Somosierrą dowodził trochę przypadkowo – jako jedyny z oficerów był pod ręką. Kapitan miał udział w unieszkodliwieniu pierwszej z czterech hiszpańskich baterii, zaraz jednak zabito mu konia, a on sam doznał kontuzji. Dzieła dokończyli podwładni. Pan Jan mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak znikają we mgle, spowijającej zbocze.

Trumna była otwarta i każdy z obecnych na żałobnym nabożeństwie mógł podziwiać galowy mundur nieboszczyka i szablę pradziadka – uczestnika bitwy pod Wiedniem. Pułkownik zmarł w sobotę 3 lutego 1821 roku w Warszawie, krótko przed północą, w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Leszno 659. Świadkami agonii byli jego matka, służący i młody medyk Jan Bem. Z pogrzebem czekano do czwartku, 8 lutego. Wzięli w nim udział prymas, zwierzchnicy Jana Kozietulskiego na czele z wielkim księciem Konstantym Romanowem oraz tłumy mieszkańców stolicy.

Z kościoła ojców kapucynów przy ulicy Miodowej, ulubionej świątyni elit Kongresówki (jak nazywano kadłubowe Królestwo Polskie, złączone unią personalną z rosyjskim cesarstwem), trumnę przewieziono do pałacu w Małej Wsi koło Grójca. Gospodynią była tu młodsza siostra Jana, Klementyna. To ona zdecydowała, że słynny kawalerzysta zostanie pochowany w rodowej krypcie Walickich w pobliskim Belsku Dużym i ufundowała epitafium z czarnego marmuru, które można podziwiać w kościele świętej Trójcy do dzisiaj.

Jeździec bez głowy?


Pogrzeb Kozietulskiego można uznać za symboliczny koniec epoki szwoleżerów. Bohater spod Wagram i Somosierry nie dożył 43. urodzin.

Umarł przedwcześnie i zarazem w samą porę. Nie doczekał najgorszego: śmierci Napoleona Bonaparte, ostatecznej kompromitacji jego nadwiślańskich akolitów, a przede wszystkim końca złudzenia, że pokoleniu naznaczonemu tragedią rozbiorów uda się odbudować Polskę niepodległą.

Zdumiał by się ów człek poczciwy, mężny i ojczyznę szczerze kochający widząc, jak mądrale identyfikujący bezrozumną brawurę jako grzech narodowy, wycierają sobie gębę jego nazwiskiem. Jeszcze bardziej zdziwiłoby go, że „kozietulszczyznę” biorą w obronę podwładni generała Wojciecha Jaruzelskiego. Spór o żołnierzy Napoleona, który wybuchł za późnego Władysława Gomułki, jak wszystko w PRL był zastępczy. Mówiło się o Księstwie Warszawskim, a myślało o Polsce Ludowej. Jedni szukali w historii argumentów dla usprawiedliwienia własnej, antyromantycznej i antybohaterskiej postawy, drudzy próbowali zmyć z siebie piętno sługusów Moskwy i wpisać Ludowe Wojsko Polskie w patriotyczną tradycję. Partyjna propaganda nie omieszkała przypomnieć o pierwszej zdradzie Zachodu, czyli Francji, która wykorzystała zapał naszych zuchów do zniewolenia Hiszpanów i Murzynów z Santo Domingo.

Kpiny z „kozietulszczyzny” miały też społeczne podglebie, świadcząc o postępującym zmieszczanieniu polskiej elity. Szlachecko-rycerskie cnoty nie po raz pierwszy stawiano pod pręgierzem. Dość wspomnieć publicystyczne boje, jakie galicyjscy konserwatyści toczyli z tromtadratami Franciszka Smolki. Trudno też powiedzieć, by Andrzej Wajda swoją ekranizacją „Popiołów” sprzeniewierzył się Stefanowi Żeromskiemu. Pisarz miał nader sceptyczny stosunek do napoleońskiej legendy, co jednak nie przeszkodziło mu poprzeć w 1914 roku legiony Józefa Piłsudskiego.

Bezlitosny czas zrobił swoje. „Huragan” i inne powieści Wacława Gąsiorowskiego, na których wychowały się pokolenia, trącą myszką. Książę Józef Poniatowski, patron wojska II Rzeczpospolitej, we współczesnych rankingach sławnych Polaków spadł na odległą pozycję. Kozietulski nigdy nie był jego podkomendnym, ale znali się dobrze. Obaj nie stronili od kart, kobiet i wina. Zdarzyło się nawet, że ich pomylono. Zacznijmy jednak od początku.

Szarża we mgle


Jan Nepomucen Antoni Leon Kajetan Kozietulski herbu Abdank urodził się i wychował na ziemi łowickiej (za sąsiadkę miał przyszłą metresę Napoleona, panią Marię Walewską). Jego ojciec, zubożały szlachcic, z trudem wiązał koniec z końcem.

Pierworodny szansy na karierę mógł szukać tylko w Kościele, albo w wojsku. Po zniknięciu Rzeczpospolitej z mapy, lata nauki w Szkole Rycerskiej można było uznać za stracone. Jan, jeśli nie chciał dołączyć do pruskiej armii, mógł jedynie zostać klientem Czartoryskich albo Radziwiłłów z pobliskiego Nieborowa. Przed tym losem uratowała go siostra, która wyszła za bogatego wojewodzica rawskiego Józefa Walickiego i wzięła małżonka pod pantofel.

Bez finansowego wsparcia Klementyny Jan nie zaistniałby na warszawskich salonach, nie stać by go też było na hulanki w towarzystwie rówieśników. W 1803 roku złoci młodzieńcy, skupieni wokół Wincentego Krasińskiego, stworzyli Towarzystwo Przyjaciół Ojczyzny. Nie była to organizacja zbyt poważna, lecz prowadziła z niej prosta droga do powołanego przez Napoleona 1 Pułku Lekkokonnego Polskiego Gwardii Cesarskiej. Chrzest bojowy Kozietulski zaliczył pod Nasielskiem i Pruską Iławą. Jako szwoleżer towarzyszył Bonapartemu przez następnych siedem lat.

Legendarną szarżą pod Somosierrą dowodził trochę przypadkowo – jako jedyny z oficerów był pod ręką. Z jego ust padła słynna komenda: „Naprzód, psiekrwie! Cesarz patrzy!”. Kapitan miał udział w unieszkodliwieniu pierwszej z czterech hiszpańskich baterii, zaraz jednak zabito mu konia, a on sam doznał kontuzji. Dzieła dokończyli podwładni. Pan Jan mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak znikają we mgle, spowijającej zbocze. Nie wspominał tej kampanii dobrze również dlatego, że zapadł na żółtaczkę i ledwo się wykaraskał. Walcząc pod sztandarem „boga wojny” odniósł niejedną ranę. Szarżę pod Wagram przypłacił częściową utratą słuchu.

Nasz bohater był człowiekiem szabli, nie pióra. Pozostała po nim garść listów, pisanych częściowo po polsku, częściowo po francusku. Wyłania się z nich postać człowieka zacnego, przywiązanego do rodziny, lojalnego wobec towarzyszy broni, ale mało skorego do zwierzeń i głębszej refleksji.

Sytuację ratują pamiętnikarze, którzy szwoleżera znali, jednak podziwiać należy kunszt Mariana Brandysa, który z tych okruchów zdołał ulepić frapującą całość. Książka „Kozietulski i inni”, której pierwsze wydanie ukazało się w 1967 roku, jest więcej niż biografią dzielnego oficera. To panorama polskich losów w epoce napoleońskiej, która mimo upływu lat wciąż pozostaje obowiązkową lekturą wszystkich zainteresowanych ojczystą historią.

Za biedny na męża


Nie miejsce tu na wymienianie wszystkich batalii i potyczek, w których pan Jan brał udział. Znany był z tego, że rwał się do bitki. Koledzy przezywali go „gorączka”. Kapitan Tomasz Łubieński, niby przyjaciel, pisał z przyganą: „Kozietulski, zawsze młody i lekkomyślny, jak tylko się trochę napije, nie umie panować nad sobą”. W pamiętnym roku 1812 jako pierwszy konno przeprawił się przez wezbraną Wilię. Zasłużył więc w pełni na pochlebną wzmiankę w „Panu Tadeuszu”.

Książę Józef osobiście monitował Paryż o nagrodę dla szwoleżera, dodając, że „ta poprawa losu ułatwi mu korzystny mariaż”. Trafił w czuły punkt. Choć w Księstwie Warszawskim aż roiło się od panien na wydaniu, gwardzista Napoleona nie był wystarczająco dobrą partią. Z powodu fanfaronady dowódcy Wincentego Krasińskiego, który powiedział cesarzowi, że Polacy pójdą za nim z patriotyzmu, nie dla pieniędzy, przez długi czas szwoleżerowie nie dostawali żołdu. Dama serca kapitana, Emma Potocka, zniecierpliwiona czekaniem i lekturą nieporadnych wierszy, pisanych po francusku, wybrała w końcu innego kawalerzystę. Pan Jan źle wybierał obiekty swych uczuć. Wcześniej podkochiwał się w Zofii Czartoryskiej (wkrótce Zamoyskiej), ale były to dlań za wysokie progi.

Zasługi Kozietulskiego w końcu doceniono. Został baronem cesarstwa, co wiązało się z wieczystą rentą, wypłacaną z przyznanych mu dóbr pod Hanowerem. Zanim jednak zdążył się wzbogacić, ruszył z Napoleonem na Moskwę.

Wybuch nowej wojny nie wszyscy przyjęli z entuzjazmem. Sam przemarsz Wielkiej Armii był plagą gorszą niż szarańcza. Stosunek do Bonapartego dzielił Polaków. Szwoleżerów nazywano najemnikami nie tylko na kresach wschodnich (co jeszcze można by zrozumieć), ale nawet w Warszawie Kozietulskiego spotykały afronty. Namawiano go nieraz, by szeregi francuskie opuścił.

Słomka na mundurze


W Rosji gwardziści nie raz ratowali cesarzowi skórę. Napoleon w końcu nauczył się poprawnie wymawiać nazwisko „Kozietulski” i mianował swego wybawcę majorem. Pan Jan, poważnie ranny, wrócił do kraju w lekarskiej kibitce. Jego kurtka, przebita kozacką piką, jest dziś perłą zbiorów stołecznego Muzeum Wojska. Pozostał wierny Bonapartemu aż do końca. Bronił Paryża przed wojskami sprzymierzonych z większą determinacją niż Francuzi, którzy mieli już dość swego cesarza i szybko miasto poddali.

Po abdykacji Napoleona szwoleżerowie zgodzili się przejść pod sztandary jego pogromcy, cara Aleksandra I, obiecującego rekonstrukcję Królestwa Polskiego. Kozietulski dowodził pułkiem ułanów stacjonującym w Augustowie, a potem w Krasnymstawie. Niby nic nowego, pod koniec napoleońskiej epopei częściej szkolił rekrutów niż walczył w polu, jednak to „zesłanie” świadczy, że nie był entuzjastą nowych porządków. Szybko popadł w konflikt z wielkim księciem Konstantym, który traktował żołnierzy jak zabawki. Poszło o to, że jeden z ułanów podczas defilady miał słomkę na mundurze. Humorzasty Konstanty w pierwszym odruchu wpakował bohatera spod Somosierry i Wagram do aresztu. Potem jednak zorientował się, że palnął głupstwo i odznaczył go orderem świętej Anny z diamentami.

Pułkownik Kozietulski, będąc w sile wieku i pozostając w czynnej służbie, de facto stał się reliktem czasów minionych. Nie wziął przykładu z kolegów, którzy w służbie cara robili kariery i pomnażali majątki. Doświadczenia weterana przelał na papier, pisząc „Naukę wojowania jazdy” oraz „Przepisy jeżdżenia na koniu i robienia pałaszem i lancą dla lekkiej kawalerii”. Popadł jednak w coraz większą melancholię. Pobyt w odległych garnizonach skazywał go na starokawalerstwo. Do tego doszły kłopoty ze zdrowiem.

W czasach pokoju pan Jan czuł się jak ryba wyjęta z wody. Musztry i defilady Konstantego pewnie go nudziły. Wiedział, że tacy jak Wielki Książę mocni są tylko w gębie. Pruski król Fryderyk Wilhelm I, fanatyczny wielbiciel wojskowego drylu truchlał na myśl, że tresowanych przez siebie żołnierzyków mógłby rzucić do prawdziwej walki. Zrobił to dopiero jego syn-intelektualista, Fryderyk Wielki. Podobnie było z Konstantym: jako wódz nie umiał podjąć żadnej decyzji.

Chęć do życia ostatecznie odebrała Kozietulskiemu defraudacja pułkowych funduszy, której dopuścił się jego adiutant. Z kasy zniknęło 80 tysięcy złotych polskich. U pana Jana wszystko opierało się na zaufaniu, zaniedbał dokumentację i choć wszyscy wiedzieli, że jest do złodziejstwa niezdolny, jako szef to on ponosił odpowiedzialność. Pieniądze wyłożyła niezawodna siostrzyczka, lecz pułkownik ciężko odchorował aferę. Odezwały się dawne rany. Urlopy zdrowotne i kuracja w Wiedniu nie pomogły. Człowiek, który przetrwał piekło hiszpańskie i rosyjskie, umarł w ramionach matki.

Bokobrody i ordery


Wracając w 1814 roku do kraju, szwoleżerowie zabrali z Lipska zwłoki Józefa Poniatowskiego. Podczas uroczystości pogrzebowych w Warszawie Kozietulski dostąpił zaszczytu niesienia trumny. Trzy lata później odprowadzał szczątki narodowego bohatera do wawelskiej katedry. Po drugiej wojnie światowej w Niemczech znaleziono popiersie, które polski ekspert uznał za podobiznę księcia. Być może sugerował się portretami, na których wódz armii Księstwa Warszawskiego ma bokobrody i kędzierzawą perukę.

W rzeczywistości był to pomnik pana Jana, który w 1930 roku odsłonił w suwalskich koszarach sam prezydent Ignacy Mościcki. Kozietulski patronował stacjonującemu w mieście pułkowi szwoleżerów. Pomyłkę odkryto, kiedy popiersie ustawiono w Parku Łazienkowskim w Warszawie, w pobliżu Pałacu Myślewickiego, w którym mieszkał książę Józef. Dziś gwardzista Napoleona ma trzy pomniki. Oryginał wrócił do Suwałk, w Warszawie została kopia. Drugą zafundowały sobie Skierniewice, gdzie pułkownik się urodził i patronuje uliczce, którą można dojść do ulicy Piłsudskiego.

Faleryści zwracają uwagę, że spiżową pierś kawalerzysty zdobią dwa francuskie medale i polski Krzyż Kawalerski Virtuti Militari. Brakuje rosyjskiego orderu świętej Anny.


© Wiesław Chełminiak
5 lutego 2021
źródło publikacji:
www.Tygodnik.TVP.pl






Ilustracje:
fot.1 © domena publiczna / Archiwum ITP²
fot.2 © domena publiczna / Archiwum ITP²

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz