WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Dzieje pewnego pojęcia / chroniczny anachronizm: państwo zakonu krzyżackiego i „Złe czasy”

Dzieje pewnego pojęcia. Ciąg dalszy


Na początku ogłoszę jeszcze raz, że termin konferencji, dzięki uprzejmości zarządu hotelu Król Kazimierz, został przesunięty z 7 listopada na 23 października bieżącego roku. Niech nikt nie jedzie do Kazimierza 6 marca, bo nie zastanie tam żadnego z prelegentów. Zresztą obostrzenia pewnie zostaną wznowione po niedzieli i kraj znajdzie się znów w czerwonej jeśli nie czarnej strefie. Mam sporo tematów do poruszenia, dla których można zarezerwować określenie „głębokie”, dziś jednak będzie bieżączka, dotycząca tych właśnie obostrzeń.

Jako człowiek prostoduszny i głupi w istocie często staram się nie zauważać rzeczy w najoczywistszy sposób wołających o pomstę, a czynię to dla ocalenia tak zwanych celów wyższych. Każdy dobrze wie do jakich aberracji prowadzi takie zachowanie i w zasadzie trzeba by było opracować jakąś specjalną terapię psychologiczną dla ludzi tym syndromem dotkniętych.

Wczoraj, na przykład, okazało się, że rząd wprowadził z dnia na dzień, a raczej z nocy na dzień, nowe obostrzenia. Wśród nich znalazło się też jedno dotyczące kasyn. Oto premier postanowił, że od wczoraj nie można w kasynach serwować napojów i posiłków. Podszedłem do tej informacji tak, jak to opisałem wyżej, czyli w uznałem, że nie trzeba na nią zwracać uwagi, albowiem chodzi przecież o ochronę ludzi przed pandemią. Dopiero wieczorem doszło do mnie, że to jest przecież jawny skandal. Zamknięte są restauracje, hotele, Krupówki, Morskie Oko, stoki narciarskie, konferencja jest przesuwana co pół roku, a kasyna w najlepsze działają, a nie dość tego, że działają to jeszcze można tam wypić i zakąsić. Przyznam, że konstatacja ta zrobiła na mnie duże wrażenie i długo nie mogłem się pozbierać, także z tego względu, że odbyły się tu ostatnio dwie poważne dyskusje o tym czy słuszną linię ma nasza partia, czy też może błądzi. No więc ja zostawiam wszystkich z tą informacją, ze wszech miar prawdziwą i niech każdy rozstrzygnie w swoim sercu, czy rząd troszczy się o obywateli, czy też nie.

Można powiedzieć, że się troszczy, albowiem uczciwy Polak nie szlaja się po kasynach i nie zostawia tam ciężko zarobionych pieniędzy, które mógłby przeznaczyć na edukację dzieci. W kasynach siedzi tak zwany element i rząd akurat nie może ponosić odpowiedzialności za to co ten element tam robi. Chce jeść? Niech żre. Chce pić? Niech chla. Niech się zaraża covidem i pomiędzy sobą tę zarazę roznosi, a my patrząc jak powoli kurczą się zasoby tegoż elementu, będziemy zacierać ręce z uciechy, że nam społeczeństwo moralnie zdrowieje. Taka idea mogła przyświecać rządowi Mateusza Morawieckiego, kiedy ministrowie decydowali, że góralskie restauracje, dla dobra samych górali, muszą być zamknięte, a kasyno w byłym pałacu prymasowskim ma działać w najlepsze. Tylko czy to aby na pewno prawda, bo przyznam, że opadają mnie różne wątpliwości. Może te kasyna z wyszynkiem działają od zeszłego roku, bo siedzą w nich sami Azjaci? Takie informacje dostałem wczoraj. A skoro sami Azjaci, to także nie ma się czym przejmować, bo co nas obchodzi los dorosłych w końcu ludzi z innego kręgu kulturowego, którzy postanowili, sami z siebie pozarażać się covidem i umrzeć w cierpieniach. Niech cierpią, jak chcą, jeśli hazard sprawia im tyle frajdy, że nie zamierzają liczyć się ze zdrowiem.

Jest jeszcze trzecia możliwość, przyznam, że nie dopuszczam jej nawet do siebie. Może nasz rząd nie zdał wcale egzaminu z covid na 4+, jak to powiedział na łamach pisma Karnowskich prezydent Andrzej Duda, ale postanowił, poprzez te kasyna, zintensyfikować sprzedaż akcyzowego alkoholu i trochę na tym zarobić? Nie, to chyba niemożliwe. Przecież premier Morawiecki nie należy do ludzi aż tak małostkowych. On może jest trochę małostkowy, może na jakieś dziwne nawyki, ale przecież takie, pardon, gównozjadztwo, nie leży w jego naturze. No i najważniejsze – gdyby coś takiego w ogóle mogło być pomyślane, media wrogie rządowi rozszarpałyby premiera na ćwierci. Wszak codziennie donoszą nam one o tym ile to chorych ludzi chodzi do kościołów nie przejmując się zdrowiem bliźnich, byle tylko zaspokoić swoją egoistyczną potrzebę pobycia z Bogiem. Jeśli więc rząd te kasyna utrzymywałby z powodu wódki, TVN na pewno dobrałby się do wszystkich ministrów naraz i do każdego z osobna.

Mogło być jednak także inaczej. Oto wyrazy „nasz rząd” są pewną formułą umową, którą my przyjmujemy na wiarę. Z podobną wiarą traktujemy skuteczność ludzi, którzy się za tą formułą kryją. W rzeczywistości zachowujemy się jak dzieci, nie rozumiejąc, że rząd, rządem, ale są jeszcze spore grupy ludzi, które się za tym niby rządem kryją i one nie były do końca przekonane czy rzeczywiście jest sens zamykać te kasyna. Pamiętam, jak dawno temu pewien kolega, zwolennik Unii Wolności tłumaczył mi, że podwyżki dla posłów nie mają znaczenia w budżecie państwa, bo stanowią jego mikroskopijny ułamek. I to jest oczywiście prawda. Podobnie kasyna nie mają znaczenia, albowiem do zakażeń dochodzi głównie w innych miejscach i innych lokalach. A skoro tak, nie ma wyraźnego powodu, by ich działalność ograniczyć. Tym mniej jest tych powodów im więcej ludzi kryjących się za formułą „nasz rząd”, czerpie zyski z ich funkcjonowania. Ja, przyznam, nigdy nie byłem w kasynie, hazardem się brzydzę, nie mam smykałki do gier i uważam, że marnotrawienie czasu na coś tak absurdalnego to grzech ciężki. No, ale nie wszyscy tak myślą. Wielu ludzi jest przekonanych, że to chodzenie do Kościoła powoduje wzrost zakażeń, a już wypad w sobotę do jakiejś knajpy, nie mówię, że od razu w górach, nawet tu na Mazowszu, znalazłoby się coś interesującego, to wręcz przyczyna rozwoju epidemii czarnej śmierci.

Wczoraj na przykład „nasz rząd” zamknął powiat nidzicki i bartoszycki, a także miasto Olsztyn. Przyczyna jest jasna, pojawiła się tam brytyjska mutacja wirusa. Że też „nasz rząd” zawsze umie dostrzec mutację wirusa pochodzącą z Wielkiej Brytanii, a brytyjsko-ukraińskiej unii celnej nie widzi. To musi być wynik jakiejś infekcji oczu, a być może zakażenia ośrodkowego układu nerwowego. Boję się nawet myśleć czym. Nie wiem czy w tym Olsztynie jest jakieś kasyno, ale wszystkim, którzy się tam wybierają w weekend, przypominam, że od wczoraj flaszkę i kanapki trzeba przynosić ze sobą, ale w Black Jacka można grać jak dawniej, w szczerej komitywie z miejscową wietnamską diasporą. Życzę więc szczęścia wszystkim hazardzistom, a także „naszemu rządowi”.



Chroniczny anachronizm


W książkach dotyczących historii i historii kultury występuje zjawisko, które można nazwać chronicznym anachronizmem. Niektórzy autorzy piszą co prawda o anachronizmach w ujęciu pewnych zjawisk, ale o chronicznym anachronizmie nie pisze nikt. Jestem pierwszy. Najlepszym, współczesnym przykładem chronicznego anachronizmu jest książka Waltera Isaacsona, zatytułowana Leonardo da Vinci. Autor powtarza w niej wszystkie stojące w sprzeczności z faktami banały i uważa, że stymuluje w ten sposób emocje czytelnika, a także zaciekawia go niezwykłą postacią, jaką był wybrany przezeń bohater. I teraz ważna rzecz – chroniczny anachronizm występuje w dwóch wersjach. Pierwszą ochrzcimy mianem biedny dureń, a drugą cwana gapa. Isaacson jest niewątpliwie cwaną gapą, która udaje, że nie widzi tego, co widzą wszyscy, a mianowicie braku realizacji projektów Leonarda, który powoduje, że mit skuteczności tego człowieka potrzebny jest komuś do czegoś, a stanowi fakt bezsporny. Nie ma bowiem żadnego istotnego powodu, by Leonarda w ogóle go wspominać.

Chroniczny anachronizm jest więc narzędziem stosowanym planowo, służącym do odwracania uwagi. Są oczywiście badacze, którzy ujmując różne zjawiska syntetycznie i interdyscyplinarnie wskazują na występujące w metodach innych badaczy anachronizmy, ale nie rozumieją oni dlaczego te anachronizmy tam są. Otóż one muszą tam być. Nie są wynikiem ograniczeń umysłowych autorów, ale powoduje je ciśnienie zewnętrzne, wywierane przez hierarchię, albo zła wola. Czasem zdarza się, że ktoś porzuca myślenie anachroniczne i łącząc spostrzeżenia dotyczące różnych dziedzin życia i aktywności zawodowej już to artystów, już to kogoś innego, tworzy opis nie dość, że przekonujący, to jeszcze uwodzicielski. Co się wtedy dzieje? Jeśli gość ma dobre plecy ogłasza się, że jest geniuszem, po czym robi się zeń wariata, wywierając różne naciski, albo wskazując mu towarzyskie lub hierarchiczne uzależnienia, powodujące iż jego teorie nie mogą być głoszone ot tak, powodując dewastację całej, pracowicie budowanej wiedzy anachronicznej. I takim człowiekiem był Jacob Burckhardt, niewątpliwy geniusz, któremu ktoś w pewnym momencie powiedział, żeby przestał robić te swoje odkrycia i zaczął pisać normalnie, jak każdy zatrudniony na uczelni człowiek, który zamierza zająć jakieś miejsce w hierarchii pobierającej państwowe apanaże. Nie wiem jak toczyło się życie Burckhardta i nie chce mi się tego sprawdzać. Wiem, że to co napisał w dalszej części swojej książki Kultura Odrodzenia we Włoszech jest po prostu straszne. A nie dość, że straszne to chronicznie anachroniczne, ale jego niestety nie możemy nazwać już cwaną gapą, jak Isaacsona. Jacob Burckhardt to na nasze nieszczęście wzorcowy typ biednego durnia.

Zacznę od definicji obszaru, na którym występowało zjawisko określane jako Odrodzenie, a nazwane potem przez Vasariego renesansem. Większość autorów pisze o Italii, biorąc przy tym całkiem nieuprawniony i bardzo szeroki zamach. Nie ma żadnej Italii. Odrodzenie to Toskania, podporządkowane Florencji miejskie kalifaty zwane republikami kupieckimi i Rzym, w którym papieże postanawiają przebudować i na nowo urządzić Bazylikę św. Piotra. Czynią to inspirowani przez Florencję, która coś im obiecuje, ale nikt nie pisze dokładnie co. Ja mogę dodać tyle, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Odrodzenia nie ma w Mediolanie, bo Leonardo namalował tam tylko jeden obraz. Nie ma go w Wenecji, choć to miasto Burckhardt entuzjastycznie pod definicję Odrodzenia podciąga, zaraz wyjaśnię dlaczego. Nie ma go też w Neapolu, gdzie rządzi jakiś Żyd, podający się za Ferdynanda Aragońskiego. Człowiek ten ma ksywę Ferrante i poczyna sobie bardzo dzielnie, dopóki zza wzgórz nie wyłoni się francuska kawaleria. Burckhardt nazywa go wprost marranem i ani myśli przestać. Nie ma Odrodzenia także w Ligurii. To są wszystko średniowieczne miasta, które zaczną zmieniać swój wygląd dopiero w stuleciu XVI i to nie pod wpływem idei renesansowych bynajmniej. Najgorsi według Burchardta są Genueńczycy. To jest banda wsioków, chciwych na pieniądze, która nie rozumie, że oto nadchodzi nowy świt ludzkości, który przyniesie powszechne szczęście. Genueńczycy się od tego wszystkiego odcinają i w ogóle nie chcą o tych dyrdymałach słuchać. Tak to opisuje Burckhardt, dodając jednocześnie, że Wenecjanie byli pełni ogłady i poważni, rozumieli nowe idee, ale pozostawali w stosunku do Florencji w pewnym zapóźnieniu intelektualnym. Przy tej formule zastygłem w bezruchu. I jeszcze raz pogratulowałem sobie w duchu, że nie czytałem tych bredni na studiach. Miasto, które trzęsie połową znanego świata i posiada największą na Morzu Śródziemnym czynna flotę, miasto, które rzuca wyzwanie Turkom, potajemnie z nimi paktując, miasto, które wynajęło swego czasu ludzi do zdobycia i zniszczenia Konstantynopola, pozostaje w zapóźnieniu intelektualnym wobec Florencji, która gdzieś około 1490 roku zdecydowała się wreszcie wysłać dwie galery do Aleksandrii. To samo jest z Genueńczykami. Ich decyzje, intrygi, flota, armia najemników, umiejętność prowadzenia polityki w warunkach rzeczywistej, mediolańskiej okupacji, to jest pikuś wobec florenckiego wysublimowania intelektualnego, które nie może niestety przekroczyć granic Toskanii, bo uwodzicielski geniusz Leonarda, na nikim nie zrobił wrażenia.

Wróćmy teraz do Wenecjan. Burshardt czyni z nich jakichś intelektualnych wice Florentyńczyków, albowiem czynią oni, w nieco mniejszej skali, to co we Florencji robione jest systemowo, planowo i masowo. Chodzi i prowadzenie statystyk dotyczących wszystkich obecnych w mieście jakości i wartości. Florencja produkuje statystyki, Wenecja także, a w tych statystykach widać, co ile kosztuje i ile kto ma. I to jest według Burckhardta podstawa do tego, by nazwać miasto renesansowe dziełem sztuki. Jest ono bowiem zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach i zbudowane zostało na logicznych, a do tego widocznych podstawach. Nie mogę….Na widocznych podstawach. Czyli Burckhardtowi zdawało się, że te statystki były do wglądu? Albo, że były publikowane i rozprowadzane wśród mieszkańców? Z całą pewnością były tajne i służyły tylko jednemu – umacnianiu władzy tyranów. Pięć stron wcześniej, kiedy Burckhardt jeszcze nie zaczął okazywać oznak obłędu, napisał wprost, że to jest system muzułmański. Potem jednak zmienił zdanie i uznał, że to jest sztuka, inspirowana antykiem. Niestety nie wskazał żadnego starożytnego miasta, które by było zbudowane w taki sposób i za podstawę swojej egzystencji uznawało totalną inwigilację majątku obywateli ujętą w statystykach. Nie zauważył, że jego myślenie i sposób opisywania to chroniczny anachronizm, w dodatku, jak przypuszczam, wymuszony.

Ciekawą kwestią pozostaje, kogo Burckardt uważał za zwolenników obywatelskich wolności. Ponieważ dla mnie te kwestie są stosunkowo świeże, byłem trochę zaskoczony. Na pierwszym miejscu jest oczywiście Dante, cesarski propagandysta. I to jest coś niesłychanego – tyrania, wzorowana na afrykańskich emiratach, która zacznie używać sto lat po Dantem propagandy rzekomo wzorowanej na antyku – jest zwalczana przez człowieka pragnącego odnowy imperium. Postać Dantego jest moim zdaniem opisywana i interpretowana źle, ale próby wskazania dlaczego tak myślę, to byłaby chyba z mojej strony za duża bezczelność. Pozostańmy więc przy tych naszych zabawach. Wybór w Toskanii, bo nie w Italii przecież, jest więc następujący – albo tyrański, arabski fiskalizm, albo cesarstwo. Wszystko byle nie powrót do systemu feudalnego. To jest zdaje się istotą promocji, która służy do dziś dnia wciskaniu nam tego całego renesansu, jako źródła nowoczesności i wszystkich rzekomych udogodnień, jakimi możemy się dziś cieszyć. W istocie nie są to udogodnienia, ale ograniczenia, tylko my nie możemy ich tak nazwać, albowiem chłoniemy wiedzę chronicznie anachroniczną. Jeśli, jak chcą uczeni historycy i antropolodzy, miasta Toskanii XV wieku były wzorem dla współczesnych ustrojów, to nie ma powodu, byśmy zamykali granice przed uchodźcami. Niech przybywają, będzie jak dawniej, u początku wielkiej kariery zjawiska, zwanego, nie wiedzieć czemu nowoczesnością. Nowoczesność, jako szczyt anachronicznego myślenia o historii. Taką formułę proponuję na dziś. Na tym kończę, przyjedzie tu dziś nakład naprawdę niezwykłej książki, który będę musiał sam rozładować niestety, a jest ten nakład bardzo duży. Po południu będzie w sprzedaży. Dodam do niej jeszcze jeden ciekawy produkt, a teraz już idę robić pompki, żeby się rozgrzać przed rozładunkiem.



Państwo zakonu krzyżackiego w Prusach, jako dzieło sztuki renesansowej


Nie wiem kto pierwszy wymyślił ten upiorny koncept – państwo jako dzieło sztuki. Nie wiem też kto wymyślił logiczną konsekwencję tej bredni czyli wojnę rozumianą jako dzieło sztuki. Sam jednak pomysł, by w epoce zwanej nowożytną, zrezygnować z twórczości na chwałę Pana Boga i zastąpić ją państwem jako dziełem sztuki i wojną jaką dziełem sztuki, jest znamienny i wiele wyjaśnia. Na przykład to, skąd się biorą tak zwani ludzie renesansu. To są wysłannicy piekieł, siewcy zła i zawodowi destruktorzy, którzy próbują podporządkować lokalne hierarchie skupione wokół myśli o zbawieniu duszy, jakieś idei prowadzącej ludzi wprost na zatracenie. Jak sobie wpiszemy w googla frazę państwo jako dzieło sztuki. Wyskoczy nam książka niejakiej Guczalskiej o Heglu. I to jest fakt sam w sobie demaskatorski, bo dla starego Hegla dziełem sztuki było państwo stworzone przez Fryderyka Wielkiego. Do jakich tradycji nawiązywało to państwo, nie muszę nikomu mówić, podobnie jak nie muszę wskazywać gdzie znajdowała się kolebka tego państwa i jakie były jego początki. Moment na opisywanie tego rodzaju zależności jest dobry, albowiem ziemia Prusów i biskupstwo warmińskie znów są dziś na ustach wszystkich. Z innego co prawda powodu, ale jednak….

Jeśli przyjmiemy, że ojcem kultury renesansowej był Fryderyk II Hohenstauf, a możemy tak zrobić, bo wskazał nam ten moment stary Jacob Burckhardt, to nie możemy pominąć człowieka, który stał przy boku cesarza do samej swojej śmierci w roku 1239. Człowieka nazywanego przyjacielem cesarza, jego powiernikiem, druhem, tajnym radcą, istotą posiadającą wszelkie klauzule najwyższego uprzywilejowania i zaufania. Chodzi mi oczywiście o biednego rycerza z Turyngii, znanego jako Hermann von Salza. Został on w pewnym momencie wielkim mistrzem Zakonu Najświętszej Marii Panny. Przy Fryderyku II pełnił rolę wykonawcy poleceń i zamierzeń najśmielszych i najtajniejszych. Do takich należał projekt utworzenia zakonnego państwa gdzieś w Europie, które podporządkowane byłoby wyłącznie cesarzowi (jeśli cesarz podporządkowałby sobie papieża) i mogłoby prowadzić akcję ewangelizacyjną, a w istocie zdobywczą, w dowolnym miejscu globu, posiadając na to legitymację władzy uniwersalnej. Czymże innym jest renesansowa koncepcja państwa jako dzieła sztuki i wojny jako dzieła sztuki? To jest dokładnie to samo, zdjęcie z fiskalizmu, podboju, tyranii, zbrodni i terroru, odium grzechu i nadanie im nowego znaczenia, już to jako przejawom władzy najwyższej, realizującej na ziemi swój tajny plan, już to jako idei pięknej i groźnej, która może istnieć dla samej siebie, albowiem została przemyślana, zaplanowana i oparta na logicznych i jasnych zasadach. Hegel nam to tylko potwierdza i utrzymuje nas w przekonaniu, że mamy rację, albowiem pomiędzy państwem Fryderyka II Hohenstaufa, a państwem Fryderyka II Hohenzollerna istnieje ideowy pomost. Nikt tego nie zamierzał nigdy ukrywać, ale dla nas, ludzi, którym ta koncepcja sprawiła najwięcej kłopotu i zmieniła całkowicie historię, jest to niezrozumiałe. My szukamy sensów w swojej historii całkiem gdzie indziej, nie pojmując, że w ten sposób nie możemy się skutecznie przeciwstawić tym wszystkich wojenno artystycznym manewrom, jakie niemiecka doktryna wykonywała przed nami przez wieki całe. Bo nie rozumiemy co się z czym łączy.

Kantorowicz bardzo ostrożnie, jak na niego, opisuje sytuację, w której zdecydowano o utworzeniu państwa krzyżackiego. Oto w zimie, na przełomie lat 1225 i 1226, Konrad Mazowiecki złożył ustną obietnicę, przekazania krzyżakom ziemi chełmińskiej. Wszyscy, którzy byli na konferencji w Turznie i słuchali wykładu o biskupie Christianie, powinni teraz zastrzyc uszami. Ja już nie mam niestety tej książki, ale radzę jej poszukać na allegro i w wydawnictwie Verbinum. Nikt tak naprawdę nie wie, jak wyglądały okoliczności złożenia owej obietnicy i kto w istocie zaatakował Konrada Mazowieckiego tamtej zimy. Kto wystraszył tego niełatwego przecież i nieobliczalnego człowieka tak bardzo, że złożył on pochopnie taką obietnicę? Trzeba by się też zastanowić, jaki był stosunek księcia do Duńczyków, którzy w owym czasie reprezentowali nad Bałtykiem siłę wierną papieżowi, a także jak sytuował on swoją własną osobę w chrześcijańskim universum władzy? Czy w ogóle coś z tego rozumiał? Bo, co do tego, iż Hermann von Salza i Fryderyk II rozumieli dokładnie wszystko, nie można mieć wątpliwości. Ustna obietnica wystarczyła, by natychmiast właściwie ruszyły prace, nad szczegółowym opracowaniem planu dotyczącego tego państwa. Fryderyk II zaś wydał dokument zwany złotą bullą z Rimini, w którym sam siebie ogłosił władcą całego chrześcijańskiego świata, zakonowi zaś krzyżackiemu nadał wszelkie możliwe przywileje dotyczące własności ziemi i metod jej pozyskiwania. Krzyżacy mogli zdobywać tereny także na władcach chrześcijańskich, a to oznacza wprost, że mogli ją odbierać książętom polskim.

Ujmijmy rzecz następująco; przedstawicielami cesarza na północy mają być Krzyżacy, przedstawicielami papieża na tym samym obszarze są Duńczycy, podporządkowujący sobie Pomorze i cystersi, którzy zakładają klasztor w Oliwie. Jaka rola przypada więc książętom polskim? I dlaczego papież nie inwestuje w nich ani grama złota? Zapewne od czasów śmierci biskupa Stanisława, dobrze jeszcze wtedy pamiętanych, papież jest bardzo ostrożny jeśli idzie o władzę osadzoną w Krakowie. Polacy też, w przeciwieństwie do Duńczyków nie mają okrętów wojennych, a więc z punktu widzenia walki i władzę nad światem chrześcijańskim są bezużyteczni. Nie pojawią się nagle na swoich okrętach w porcie neapolitańskim i nie zaczną dyktować warunków znajdującej się tam cesarskiej załodze. Duńczycy też tego nie zrobili, ale mieli przynajmniej potencjał. Tak więc w stuleciu XIII, w drugiej jego połowie sprawy mają się tak, że jednym prostym ruchem cesarz Fryderyk wyjmuje spod kontroli papieża całą północną Europę, instalując tam ludzi, bezwzględnie mu wiernych, wrogich wszystkim dookoła, dobrze uzbrojonych i posiadających legitymację lokalnego księcia, który najwyraźniej nic nie rozumie.

Obecność cystersów na tym terenie i ich akcja misyjna nic nie obchodzą ani cesarza Fryderyka, ani Hermanna von Salza, albowiem ludzie ci walczą o to, by cały świat był urządzony, tak, jak później urządzano te rzekome, włoskie republiki, będące w istocie emiratami. Podstawą organizacji tego państwa było wyobcowanie i wymieniany już tylekroć tutaj arabski fiskalizm. Podobnie jak w Italii Fryderyka Hohenstaufa, opanowanej przez Saracenów działających w imieniu cesarza, wszystkie umocnione obiekty są państwowe. Nie ma żadnych prywatnych warowni, a cała ludność sprowadzona jest do roli bydła roboczego. Tak było zorganizowane państwo zakonne, my to wiemy, ale nie wiemy jednego – Krzyżacy byli w Prusach tym, czym w Apulii była saraceńska gwardia cesarza. Byli tym, czym później, w rzekomych włoskich republikach, byli kondotierzy i ich oddziały. To jest ta sama tradycja i ta sama metoda, wywodząca się wprost z północnej Afryki, przeniesiona do Europy przez emirów Sycylii i Bari, a potem utrwalona przez Fryderyka II Hohenstaufa.

Najgorsze co mogło nas, Polaków w owym czasie spotkać, to sojusz papieża i Krzyżaków, który w końcu i tak doszedł do skutku. Żeby skutecznie walczyć z zakonem, należało wyprodukować, w porozumieniu z cystersami, dokument stwierdzający faktyczną bezbożność rycerzy zakonnych i wykazać diaboliczny charakter ich misji. Następnie, wziąć w Wenecji kredyt i zająć się werbunkiem ludzi w Czechach, na krucjatę przeciwko fałszywym chrześcijanom. Do tego potrzebny był prawnik i władca z horyzontami dalece wykraczającymi poza horyzonty takiego Konrada Mazowieckiego. Było to po prostu niemożliwe, o czym wiemy, ale możemy się przecież zabawić wymyślaniem takich koncepcji. Pomijam już fakt nieistnienia królestwa w tamtym czasie.

Wobec tych rozważań, inaczej zupełnie wygląda sprawa wygnania Krzyżaków z Węgier. Przyjmuje się dziś powszechnie, że złota bulla z Rimini jest antydatowana i tak naprawdę wydano ją po śmierci Hermanna von Salza w roku 1239. No nie wiem, ale jeśli tak było, to rzeczy mają się następująco: najazd mongolski, który położył kres rozważaniom kto jest lepszy papież czy cesarz, był logiczną konsekwencją rywalizacji o władzę nad chrześcijańskim światem. Próba stworzenia zakonnego państwa na Węgrzech, zakończona fiaskiem i druga próba – stworzenia takiego państwa w Prusach, na pewno zostały zauważone w Wenecji, gdzie znajdowała się przecież siedziba zakonu. Złota bulla, jeśli była antydatowana, wygląda na próbę zabezpieczenia swojej władzy przez Fryderyka, na terenach, które już za chwilę, z inicjatywy, poirytowanych, żeby nie powiedzieć wkur…onych Wenecjan znajdą się pod władzą mongolską. Nie mogło być bowiem tak, że na Adriatyku operuje flota, pieniądze przelewają się w bankach, a o tym kto ma władzę nad światem decyduje dożywotnie wybierany papież albo cesarz, który ciągle potrzebuje pieniędzy, a jego największym marzeniem jest zostać władcą, bogiem i bankierem w jednym. Jeśli bulla z Rimini nie jest antydatowana i powstała w roku 1226, wyobrażam sobie rzecz całą następująco: widząc porażkę koncepcji państwa zakonnego na Węgrzech, podporządkowanego cesarzowi, który jest władcą wszystkich krajów chrześcijańskich przecież, a to oznacza, że także Wenecji, doża zadzwonił do swojego człowieka zainstalowanego w jednym z portów nad Morzem Kaspijskim. Polecił mu, w krótkich słowach, by wysłał telefonogram do wielkiego chana w Karakorum i do inżynierów pracujących w hutach północnych Chin. Sprawy dojrzały do tego, by rozpocząć przygotowania, albowiem Bóg jeden raczy wiedzieć co temu durnemu, zakolegowanemu z Arabami cesarzowi wpadnie jeszcze do głowy. Jedno państwo na Węgrzech, z którego Wenecja jakoś go wykolegowała, a teraz drugie w Prusach. Zaraz wymyśli trzecie na Krymie i będzie pozamiatane.

W odpowiedzi na telefonogram wielki chan przysłał gołębia pocztowego z jednym tylko pytaniem – Arabowie tyż? – Musowo – odpowiedział doża. Od razu ruszyły przygotowania do akcji w całych Chinach, a w stepach Mongolii zaczęto koncentrować wielkie stada koni i bydła pod przyszłą inwazję, szkoląc jednocześnie chłopców siedmioletnich w walce z siodła.

Na dziś tyle zabawy, bo okazało się, że wczoraj przyjechała tylko część nakładu książki

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/

A dziś przyjdzie reszta. Tak więc kolejny dzień rozładunku.



Złe czasy. Fragment. Pożyczka amerykańska


Postanowiłem umieścić tu dziś fragment wspomnień Stanisława Karpińskiego, które od przedwczoraj są w naszym sklepie. Jest to bezcenny dokument epoki, ze względu na umiejscowienie autora w międzywojennej hierarchii urzędniczej. Oto przed Państwem dyrektor Banku Polskiego spółki akcyjnej vs urzędnicy odrodzonej ojczyzny.

***

3 kwietnia 1927.

Byłem wczoraj na śniadaniu u posła amerykańskiego Stetsona. Wyprawiał je dla ambasadora amerykańskiego w Berlinie, Shurmana, który na krótko zawitał do Warszawy. Przy czarnej kawie rozmawiałem z nim długo, po niemiecku. Pan Shurman wypytywał mnie szczegółowo o pożyczkę, jaką nasz rząd pragnie obecnie zaciągnąć w Ameryce. Otwarcie zaznaczyłem, że warunki bankierów amerykańskich wcale mi się nie podobają, gdyż nie chcą nic dać na potrzebne nam koleje, ani na potrzeby długoterminowego kredytu, natomiast pragną nas uszczęśliwić 70 mil. dol. nieomal wyłącznie na stabilizację naszej waluty. Powiadają, że dopiero jak to będzie zrobione, napłyną nowe pożyczki dla zaspokojenia potrzeb czysto gospodarczych. Nie ukrywałem przed ambasadorem mojej niewiary w obietnice przyszłości i wyraziłem się, że waluta biednej Polski wcale nie potrzebuje bogatego złotego pokrycia. Własnemi wysiłkami wygrzebaliśmy się [już] z największej biedy, gdyż budżet mamy już zrównoważony, a zatem walucie naszej największe niebezpieczeństwo – niedobór Skarbu – nie grozi. Nasze zapasy kruszcowo-walutowe wynoszą już przeszło 350 mil. zł. w złocie, co najzupełniej wystarczy, jeśli tylko pomożemy rozwinąć się przemysłowi i rolnictwu.

Banki amerykańskie tak daleko posuwają swoją troskę o naszą walutę, że z udzielanej pożyczki przeznaczają aż 75 mil. zł. na powiększenie kapitału zakładowego i zapasowego Banku Polskiego, co uważam za zupełnie zbyteczne.

Pan Shurman zgodził się ze mną, że dla kraju biednego pożyczka czysto stabilizacyjna jest za kosztownym zbytkiem.

– A jak się Pan zapatruje na plan reparacyjny w Niemczech?

– Przewiduję dalszą jego rewizję w krótkim czasie – odpowiedziałem.

– A to dlaczego?

– Nie sądzę, aby Niemcy chcieli w ogóle płacić.


Na tę moją uwagę pan ambasador kwaśno się uśmiechnął.

W końcu wypytywał się o stosunki rosyjskie i dziwił się, że przewiduję powrót cesarstwa.

– Czy według Pana i w Niemczech możliwą jest restauracja cesarstwa?

– To Panu ambasadorowi lepiej musi być wiadome.


10 kwietnia.

Fatalne warunki pożyczki amerykańskiej, przyjęte już przez delegatów Rządu (F. Młynarski i prof. Krzyżanowski), mają ulec poważnej zmianie na lepsze. Wdał się w tę sprawę Prezydent Mościcki.

[23 kwietnia.

Święta Wielkanocne żona spędziła na wsi u Hanki, oczekując narodzin wnuka, ja znowu byłem na wsi, w Kotkowie, u brata Jerzego. Było brzydko i zimno: palono w piecach, jak w grudniu. Wróciłem przeziębiony.

W rosyjskiej książce Kiełczewskiego: Poslje uragana – znajduję dość trafną charakterystykę Polaków:

„Mówią że Polacy to Francuzi północy. Główne podobieństwo między niemi w tem się przejawia, że każdy Francuz i każdy Polak rozmiłowany jest w sobie, że pierwszy zakochany jest miłością szczęśliwą i spokojną, drugi miłością wstrząsaną wątpliwościami i zazdrością. Obaj lubią mówić o swych zaletach, ale pierwszy czyni to z rozbrajającą dobrodusznością, która nie pozostawia w rozmówcy ani cienia wątpliwości, drugi z rozdrażnieniem, z góry obrażając się na możliwość niedowierzania lub ironji.”]

3 maja.

Zarówno przedwczorajsze święto robotnicze, jak i dzisiejsze narodowe przeszły bez nastroju świątecznego. Nic dziwnego, bo pierwsze przepojone jest nienawiścią, drugie zakłamaniem, święto narodowe powinno być obchodzone 11 listopada, gdyż ten dzień (kapitulacja Niemiec na froncie francuskim) dał nam niepodległość. [Ale cóż, kiedy ten dzień przywłaszczają sobie nasi legjoniści, którzy będąc w czasie wojny sojusznikami Niemców, nie mają do niego prawa.

Wciąż zimno i dżdżysto. Dobrego urodzaju już być nie może.]

11 maja.

Chociaż na rautach urzędowych staram się bywać jak najrzadziej, jednakże wczoraj musiałem pójść do kardynała Kakowskiego na przyjęcie, urządzane z powodu przybycia prymasa Anglji, kardynała Bourne’a. Jak zwykle, Piłsudski przybył dopiero po Prezydencie. Mnie już wówczas nie było. Trzeba przyznać naszemu duchowieństwu dużą umiejętność uprzejmości, dzięki której przyjęcie odbyło się w dobrym nastroju.
[15 maja.

Wciąż mamy zimna. Wczoraj kilkakrotnie padał śnieg z gradem. Palimy w piecach. Urodzaje będą słabe.]

25 maja.

Władysław Grabski wydał grubą książkę o swoich dwuletnich rządach w Polsce. Nie wątpiłem, że winę za spadek złotego zwali na Bank Polski, nie sądziłem jednak, aby sobie nie przypisał żadnej winy, aby nie przyznał się do żadnego ze swych licznych błędów. [Przecież niewątpliwie jest niepoślednim człowiekiem.] Niestety, upór i miłość własna przygłuszyły w nim widocznie [najprostsze] poczucie sprawiedliwości, gdyż na przestrzeni 370 stronic wszystkich oskarża z wyjątkiem siebie!

Ponieważ w stosunku do Banku Polskiego okazał się już zanadto nieścisły, przeto nie mogłem jego książki pozostawić bez odpowiedzi. W drukowanem Wyjaśnieniu, rozesłanem wczoraj do ważniejszych pism, banków i osób urzędowych niesłuszne twierdzenia Grabskiego zostały sprostowane, mylne zarzuty rzeczowo odparte.

31 maja.

[Staraniem 10-go pułku piechoty z Łowicza wzniesiono na Powązkach nagrobek w miejscu pochowania żołnierzy pułku, poległych w obronie praworządności, w maju ub. r. Napis brzmiał:

Pierwszym obowiązkiem żołnierza jest niezłomne dochowanie wierności, ślubowanej w przysiędze wojskowej. Tu spoczywają żołnierze i t. d.

Przed samem poświęceniem zjawili się na cmentarzu żandarmi wojskowi i zamazali kitem i farbą pierwszy ustęp napisu.

Wreszcie od wczoraj mamy ciepło.

Wielki i usprawiedliwiony w świecie entuzjazm: amerykanin Lindbergh przeleciał Atlantyk ze Stanów do Paryża, nigdzie po drodze nie lądując, w przeciągi 35 godzin!]

Mussolini, przy wnoszeniu do parlamentu włoskiego projektu radykalnej zmiany konstytucji, wygłosił znamienne przemówienie: dziś, dnia 26 maja, grzebiemy uroczyście kłamstwo powszechnego demokratycznego głosowania.

Oczywiście o tem nie wspomniał, że jednocześnie powstało obrzydliwsze kłamstwo, [jako czynnik konieczny rządów dyktatury] towarzyszące rządom partyjnej dyktatury.

7 czerwca.

19-letni rosjanin Kowerda zastrzelił na dworcu kolejowym posła sowieckiego Wojkowa, który podobno był jednym z morderców cara i jego rodziny. Poznałem go na zebraniu u Prezydenta. Robił istotnie wrażenie zakonspirowanego bandyty z romansów kryminalnych.

[Wizytowałem oddział Banku w Płocku. Miasto pięknie położone i korzystnie wyróżnia się od innych czystością.

Na Zielone Świątki jeździliśmy z żoną do Hanki, aby powitać wnuka, który przybył na świat 29 kwietnia.]

12 czerwca.

[Przeziębienie i zgryzoty bankowe osłabiły mnie do tego stopnia, że trzy dni nie opuszczałem łóżka.]

Fatalna pożyczka amerykańska, po półrocznych rozmowach zbliża się do końca. Warunki bardzo upokarzające i ciężkie. Przedwczoraj był u mnie minister Czechowicz z dyrektorem departamentu, Barańskim. Usiłowali wymóc na mnie całkowitą zgodę na wszystkie żądane przez zagranicznych finansistów zmiany statutu Banku Polskiego. Pomimo że byłem chory, nie ustąpiłem w zasadniczych punktach, skutkiem czego obydwaj panowie wyszli rozżaleni, utwierdzając mnie w przekonaniu, że przy rozstrzyganiu spraw państwowych rzadko kiedy decyduje rozsądek.

18 czerwca.

[Szczęśliwie, że Kowerda nie został skazany na śmierć, lecz tylko na bezterminowe więzienie.]

Układy w sprawie nieszczęsnej pożyczki zagranicznej, ciągnące się od pół roku w jak największej konspiracji, zbliżyły się wreszcie do tego punktu, kiedy trzeba było oficjalnie zakomunikować o wszystkiem Radzie Banku. Wczoraj właśnie odczytałem na posiedzeniu Rady t.zw. plan stabilizacyjny, podyktowany przez bankierów amerykańskich, a przez nasz rząd przyjęty. Plan poza dziedziną Skarbu, obejmuje najżywotniejsze interesy Banku, zmienia obieg pieniężny, narzuca Radzie zagranicznego doradcę, tymczasem Rada nie była nawet proszona o wyrażenie swej opinji, czyli że postawiono ją wobec faktu dokonanego; macie przyjąć do wiadomości i uchwalić podyktowane zmiany statutu, bo tego żąda Rząd. Zlekceważona Rada wcale się nie obraziła i wszystko załatwiła zgodnie z wolą Rządu. Jeden tylko Tadeusz Tomaszewski z godnością wystąpił przeciwko podobnemu załatwieniu sprawy, pozostali członkowie albo niesmacznie schlebiali rządowi, albo milczeli, nie chcąc mu się narazić. Nie dość na tem: w tych punktach, które ja starałem się poprawić, nie popierano mnie, wbrew oczywistemu interesowi Banku i Skarbu.

Takie postępowanie nie powinno być dla mnie niespodzianką, bo przecież nigdy nie obiecywałem sobie wiele z urojonej samodzielności i niezależności władz jakiejkolwiekbądź spółki akcyjnej w Polsce. Chociaż staraliśmy się ściągnąć do Rady Banku Polskiego czołowych przedstawicieli życia gospodarczego, jednak wszyscy oni są zależni od Skarbu w mniejszym lub większym stopniu i właściwie niczem się nie różnią od delegatów rządu.



Złe czasy. Fragment. Ewakuacja złota w 1939


Proszę Państwa, plan jest taki, żeby II tom Kredytu i wojny ukazał się w maju, a więc muszę trochę nadgonić. Będę dalej normalnie pisał teksty, ale jak będzie coś nowego, tak ja teraz, gdy ukazał się tom wspomnień Złe czasy, raz czy dwa posłużę się gotowcem. Także ze względów promocyjnych,. Robiłem tak już wcześniej, ale dziś tłumaczę się z tego albowiem jestem niezwykle podekscytowany różnych odkryciami dotyczącymi II tomu książki o herezji, od której nie mogę się oderwać. No, ale wróćmy do rzeczywistości, czyli do tego co jest. Postanowiłem dziś umieścić tu fragment dotyczący wywozu polskiego złota, we wrześniu 1939, który znalazł się w liście przesłanym Stanisławowi Karpińskiemu, przez jego syna Henryka. To jest istotny fragment, albowiem prócz relacji, z drugiej ręki, Stanisława Mackiewicza, a także samego Ignacego Matuszewskiego, chyba jedyny. Ja sam rozpocząłem blogowanie, od napisania bardzo wyidealizowanej historii wywozu polskiego złota, które przecież wróciło tu po wojnie w trumnie Żeligowskiego. To mogłoby się wydawać zabawne, gdyby nie było tak straszne w swojej wymowie i tak demaskatorskie dla kadry oficerskiej międzywojnia. Fragment jest krótki, lapidarny i raczej daleki od idealizmu. Autor mimo naiwnej wiary w przyszłość, by jednak człowiekiem trzeźwym i otaczającą go rzeczywistość oceniał przytomnie.

***

3 lutego 1940.

Mróz wciąż trwa: dziś 23 stopnie. Z węglem bardzo źle: za tonę płacą powyżej 300 zł, przyczem trudno dostać, większość mieszkań bez opału.

Nasz dom opalany ledwo-ledwo.

Henryk często pisze i obficie zaopatruje swoich w gotówkę. Nadesłał nam też krótki dzienniczek swej ewakuacji służbowej ze skarbcem Banku Polskiego. Przytaczam go:
6-9-39. Komunikaty lepsze, miny mieszkańców Warszawy dobre, w [biurze] Banku panika: ewakuacja. Wracam do domu i zabieram teczkę z jedną zmianą bielizny, aby po drodze nie stwarzać popłochu. Żony nie pożegnałem – była na mieście. Z trudem uzyskałem połączenie telefoniczne z Babicami i zawiadomiłem Fraulein o wyjeździe. Cały dzień trwa ładowanie do pociągu. Dwa naloty. Przeczekaliśmy pod wagonami. Pozostawiona [w wagonie] gazeta podziurawiona jak rzeszoto. Wieczorem 10 wagonów zostało załadowanych. Do telefonu daleko. Godzina 23 odjazd. Im kto stanowiskiem wyższy, tem solidniej zaopatrzony w bagaż. Część pojechała samochodami. W wagonie, który konwojowałem, 15 osób, oprócz bagażu. Wszystkich osób 117.

W dzień stoimy, w nocy jedziemy. Podczas stale towarzyszących nam nalotów, [nad ranem] rozpierzchujemy się po polu lub lesie. Dęblin, Lublin, Trawniki, Chełm, Kowel. Rządzi nami władza wojskowa, to znaczy trzeba prosić o dyspozycje [drżących ze strachu] wyższych oficerów.


9-9 Cofnięto nas do Łucka. [Jest dyrekcja.] Przykro patrzeć na malujący się na twarzach strach. Doły w dobrym nastroju, ranni żołnierze w cudownym. Łatam but, bo wziąłem stare. Jest tu rząd i nasza dyrekcja.

10-9 Zygmunt od paru dni w drodze z głównym ładunkiem, kieruje się na Rumunję. My wieziemy pozostałe 74 skrzynki głównego ładunku i inne skrzynie. [Prezes wraz z innymi zajmuje się grabieżą: w Łucku „wymienił” złote 10 tys. dol., podobnie robił w trzech innych miejscowościach.] Jedziemy na Równe, Jeziorany. W dzień wagony stają pojedynczo lub grupami. W nocy wymiana strzałów z dywersantami.

11-9. Dubno. Kąpiel w Skawie, wczoraj w Styrze.

12-9. Wyładunek do położonych o 5 klm. lochów zamku. 25 ludzi wraz ze mną wyznaczonych konwojentami. [reszta, przeważnie obarczeni rodzinami, jazda do Demidówki o 28 klm. Robię drugą łatę w bucie, obstalowuję nowe, będę za tydzień, dałem na poczet 20 zł.]

13-9. Pozwolono depeszować do Warszawy: nadaję dwie depesze. Dyżury i pogotowie nocne. Tytoniu zupełny brak. Mam zapas na tydzień. Wiadomości brak: podobno i podobno. Stoi tutaj naczelna wojskowa administracja, Ministerstwo S.W. Są znajomi. Mnóstwo żon oficerskich. Armja zamienia się na abisyńską. [Pułkownik Gebel z rodziną już w Rumunji.] Rekwizycja białego towaru dla szpitali. Opatrunków brak. Nie spodziewano się, że w czasie wojny będą ranni. Naloty ciągłe. Szkody materjalne małe. Psychika u dowódców zupełnie złamana. 12 osób wraz ze mną wyznaczono do dalszego konwoju, reszta 3-miesięczna odprawa i róbcie co chcecie. Ładowanie na otwarte samochody ciężarowe. Jedziemy. Większość [towaru] ładunku została oraz 2 kolegów, którym dano dyrektywy, niemożliwe do wykonania. [Dowódcą naszym jest personalny Cz., jedzie oczywiście z rodziną, dużo na przedzie.] Widzimy kopanie okopów. Krzemieniec, Zbaraż, Tarnopol, Trembowla. Jazda tylko nocą. Ruch olbrzymi w jednym kierunku. [W Krzemieńcu uroczystość ślubna p. M.S.W.] Szosy miejscami zniszczone bombami. Jedno auto wywaliło się do rowu. Deszcz. Są papierosy. [Przed oczyma mam chude nogi Stasia – na dobrą wróżbę.]

Benzyny brak. Czortków ślicznie położony. Uścieszko, Horodenka, Śniatyń. Walki po drodze z dobierającymi się do naszych samochodów. W te strony jadą tylko wybrani: [ministrowie] dygnitarze z żonami, pieskami, kanarkami. [Dużo dygnitarzy, żydów z rodzinami w limuzynach. Podobno że, podobno… a konkretnych wiadomości brak.]


17-9. Około 13-ej bramka graniczna, uczucie straszne. Początkowo tylko nas puścili, później od razu wszystkich. Sowiety zajmują Polskę od wschodu. W nocy przybywamy do Czerniowic.

18-9. W nocy przed Czerniowcami połączyliśmy się z inną naszą grupą kolumny samochodowej. W Czerniowcach parę dni. [Pełnię taką lub inną służbę.] Polaków mnóstwo. Żołnierzy widzimy idących oddziałami, ale rozbrojonych. Większość wojska to oddziały tyłowe, sztabowe. Jest też sporo wojsk lotniczych. [Sam naliczyłem wczoraj 127. Jest ich dużo więcej.] Spotykam znajomych, między innymi Stachów Dygatów. [Orędzie Ignaca: dla honoru i godności zdecydował się wyjechać.] Otrzymaliśmy dalsze 3-miesięczne pobory, łącznie z Warszawą wziąłem za 7 miesięcy. Rewizja u niższych konwojentów: ukradli blisko 2 mil. zł. W Czerniowcach są ulice Mickiewicza, Słowackiego, Goethego. Okres dojrzewania winogron.

24-9. Za 5 dni imieniny Misia. Jesteśmy w Bukareszcie. Ładunek składamy do piwnic. Jest nas 230 ludzi, w czem 90 to towarzyszące rodziny. Ładunku naszego wywieźć nie wolno, lecz ładunek Zygmunta jest poza Rumunją w bezpiecznem miejscu.

2-X. Pracujemy w kurzu, w piwnicach.

19-X. Wyjazd do Francji bardzo utrudniony.

25-X. Dostałem pierwszą wiadomość o Marynce przez Rzym. Staram się o przydział w Ymci do pracy w obozach. Stosunek władz Rumuńskich do nas zmienny. Ambasada nasza obsadzona jeszcze dawnemi ludźmi. Na listy moje, często wysyłane do rodziny, nie otrzymuję odpowiedzi.

2-XI. Chodzę na kursy dla kierowników świetlic i kantyn.

5-XII. Płacą tu na czarnej giełdzie za dolara 510 lei, za funta 1800, za złotego 3,2.

5-I-40. Mam nie wiarę, lecz pewność, że wszystko dobrze się skończy, chodzi tylko o czas. Powszechnie przewidują koniec wojny w tym roku, a nawet na wiosnę, niektórzy za 2-3 lata. Spodziewamy się rozpalenia granic od Syrjj, Afganistanu i Japonji. Jakkolwiek góra nasza nie zdała egzaminu, wierzę w doły. Przypuszczam że w lutym wyjadę do Francji.



© Gabriel Maciejewski
24-28 lutego 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz