WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

O estradowym charakterze solidarnościowych legend i publicystyki historycznej w Polsce czyli ubóstwo menstruacyjne: aktor rozbiera cebulę na polu bitwy i Polska jako format publicystyczny jak u Bułhakowa

Charyzmat na polu bitwy


Dziś już dużo lepiej. Bardzo się przestraszyłem, że się rozchoruję i nie dokończę w terminie II tomu Kredytu i wojny, a mam już cztery gotowe rozdziały i dwa rozpoczęte. Czekam jeszcze na kilka tłumaczeń i różne francuskie materiały, które dostanę w drugiej połowie miesiąca. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Podczas wczorajszej lektury naszyły mnie myśli takie oto. Wielokrotnie szydziliśmy tu z ludzi, którzy usiłując syntetyzować różne kwestie i podnosić sobie samoocenę powołują się na myśli Sun Tsy i oczekują za to oklasków. Nie zauważyłem jednak nigdy, by ktoś, choć jedną z tych myśli spróbował przełożyć na praktykę wojny w takim, na przykład, średniowieczu. Oczywiście, wszyscy mędrcy, chcący zwrócić na siebie uwagę taplają się we współczesnych porównaniach – USA, Chiny, Rosja, etc., etc. To nie ma sensu z istoty, albowiem ani ich zdanie nie ma znaczenia, ani współczesna praktyka wojny nie wygląda tak, jak to opisują media, z których mędrcy ci czerpią informację. No, ale można się rozerwać poszukując praktycznych zastosowań myśli chińskiego stratega w czasach dawniejszych, gdzie hierarchia była jawna, wyraźna i zniszczenie jej powodowało klęskę w wojnie, najczęściej nieodwołalną. Co było na samym jej szczycie? Pomazaniec, albo relikwia – mówię o świecie chrześcijańskim. O tym często zapominano, dla tak zwanych zdobyczy nowoczesności, czyli dla pieniędzy po prostu, które ktoś tam komuś obiecał. Strategia zaś wrogów chrześcijaństwa polegała, w myśl zasad sformułowanych przez Sun Tsy, na zniszczeniu artefaktu lub osoby, dla państwa i kultury najważniejszych. I temu była podporządkowana. Nie należy więc szukać przyczyn klęsk na polu bitwy, choć można szukać tam zdrajców. Uważam bowiem, że każda batalia i każda kampania, nawet ta wyglądająca na spontaniczną szarżę poirytowanego bezczynnością rycerstwa, była dobrze zaplanowana wcześniej. Celem zaś zawsze jest to samo – zdjęcie zabezpieczeń z charyzmatu lub osoby, a potem ich zniszczenie. I temu stratedzy wrodzy krajom chrześcijańskim poświęcali swoje nieprzespane noce. Przypomnę teraz wydarzenie, o którym pisałem już kilka razy. Dawno, dawno temu, kiedy wszyscy wierzyliśmy jeszcze w różne niesprawdzone pogłoski, a Anita Czerwińska nie była posłanką, wybrałem się na zorganizowane przez nią spotkanie z Jerzym Robertem Nowakiem i jakimś Węgrem, który miał nam opowiedzieć o Orbanie i jego partii. Igor Janke nie napisał wtedy jeszcze swojej książki Napastnik i wszystko wyglądało inaczej. Nowak pieprzył bez sensu, jak to on, oczekując, że sala będzie podziwiała jego erudycję. Trwało to ze dwie godziny. Potem ten Węgier zaczął coś mówić, ale nie było to wcale lepsze. Na końcu były pytania. Wstałem i zapytałem, kiedy przywrócą królestwo. Skoro korona jest w parlamencie i stanowi najważniejszy charyzmat państwa, nie ma się co, pardon, opierniczać, trzeba przywrócić królestwo. Ten Węgier, o mało nie wlazł pod stół. – Republika! – zaczął wołać, w konstytucji zapisane jest, że Węgry zawsze będą republiką! Jerzy Robert Nowak zaś wyjaśnił mi, że jestem głupi, niczego nie rozumiem, a myśli moje biegną ku manowcom, albowiem Węgrzy nie lubią monarchii, albowiem kojarzy im się ona z Habsburgami. Usiadłem i już się nie odzywałem. Na tronie węgierskim zasiadało siedem dynastii, Węgrzy więc mają z czego wybrać, jeśli nie podobają im się Habsburgowie czy Jagiellonowie, mogą odwołać się do dynastii rodzimej, mogą przypomnieć Luksemburgów, albo Wittelsbachów. Chodzi o to, by istniało przekonanie, bardzo poważne, że charyzmat, jakim jest korona, to nie gadżet z odpustu.

Istotne jest to, gdzie jest ów charyzmat, bo miejsce to jest uświęcone. Jego zniszczenie zaś odejmuje wrogowi poważną ilość punktów w tej strategicznej grze i osłabia jego pozycję, nawet jeśli początkowo wygląda na wielki sukces. Dlatego nie można – to ważne – obawiać się dewastacji otoczenia charyzmatu wraz z nim. Bo odpowiedzialność za to poniesie wróg, który nie działa w próżni, on dewastuje jakiś układ. Żeby to zrobić bezpiecznie musiał wcześniej komuś zapłacić za pozwolenie. Zwykle nie obejmuje ono takich rzeczy jak niszczenie charyzmatów, albowiem mało kto chce naprawdę zniszczenia państwa, które jest częścią systemu stabilizacji. Zwykle chodzi o poważne osłabienie, ale nie starcie z mapy. Owo zniszczenie, bo czasem przecież ono następuje, odbywać się musi zawsze etapami, tak jak rozbiory Polski. Dopiero na jednym z kolejnych etapów przychodzi refleksja, by układ całkowicie zmienić. W Polsce charyzmat władzy i ciągłości państwa nie istnieje, stąd każdy może – za pomocą publicystyki – przekonywać innych, że jest rzeczywistym jej depozytariuszem. Dlatego właśnie w Polsce nie można zachowywać się w taki sposób, by dla publicystyki i wyczynu, którego nikt nie doceni, niszczyć całe miasta, gdzie w dodatku nie ma żadnego charyzmatu władzy, jak to się stało z Warszawą w roku 1944.

Wróćmy na Węgry. W roku 1526 charyzmatem była osoba króla i demaskacja strategii tureckiej wobec Węgier, nie powinna polegać na tym, by analizować posunięcia wojsk sułtana pod Mohaczem, bo to jest głupia zabawa, ale by wskazać człowieka, który doradził królowi Ludwikowi opuszczenie Budy i wyruszenie w pole z niewielką armią. Naprawdę groźne dla kraju, tradycji, kultury i wolności jest rozdzielnie charyzmatu i miejsca gdzie się go przechowuje. Człowiek zaś, który namówił króla Ludwika do wyjścia w pole, to był ten Sun Tsy właśnie, przysłany tam przez Turków i Niemców, którzy – przypominam – wkroczyli na Węgry, by uniemożliwić sułtanowi przekroczenie Dunaju, czyli złamanie postanowień, które były wcześniej ustalone. Osoba króla i zamek budziński, były w tamtym czasie ważniejsze niż wszystko, niż cały kraj wydany na pastwę Turków, były cenniejsze niż wszystkie zasoby. Trzeba było go bronić, tak jak później Zrinsky bronił Szigetvaru. To się zawsze opłaca, nawet w przypadku klęski totalnej. Nie można bowiem później szafować odpowiedzialnością, winny jest tylko jeden.

Poza tym, zwykle jest tak, że gdy ofiara robi unik, kaci wpadają na siebie z toporami i robi się naprawdę ciekawie. No, ale strategia dla Węgier została wymyślona z daleka od pól pod Mohaczem i wprowadzona w życie z dużą bardzo konsekwencją. No i rzecz jasna świadomie. Nie jest bowiem tak, że ja to wszystko wymyślam, a w rzeczywistości sprawy toczyły się jakimiś przypadkowymi torami, bez świadomości i intencji głównych aktorów dramatu.

Przyjrzyjmy się teraz losom relikwii prawdziwych, na przykład drzewu prawdziwego krzyża, które zostało w roku 1187 wyniesione z Jerozolimy i znajdowało się w królewskim namiocie Gwidona Luzyniana, kiedy wraz z niewielką armią maszerował on na Tyberiadę. Zaginęła owa relikwia po bitwie tyberiadzkiej, którą można opisać dokładnie w ten sam sposób w jaki opisałem bitwę pod Mohaczem, to znaczy, jako element czystej, ujętej w niezmienne, niczym prawa fizyki, zasady strategii. Najpierw trzeba oddzielić charyzmat od jego otoczenia, a następnie zniszczyć go, przejmując potem bez walki miasto. Ktoś powie, że to jest obraz wyidealizowany, albowiem do przeprowadzenia tej akcji trzeba mieć jeszcze wysoko postawionych agentów w obozie przeciwnika. No tak, ale to niczego nie zmienia w opisie, żeby poruszyć Ziemię, jak ponoć mówił Archimedes, trzeba mieć punkt podparcia i wystarczająco długi kołek. Żeby zniszczyć Królestwo Jerozolimskie nie wystarczyło zgromadzić armię i wyjść z nią w pole. Trzeba było mieć w Jerozolimie kogoś, kto przekona króla Gwidona, że tylko relikwia wyniesiona z miasta zapewni armii sukces. Wcześniej zaś trzeba było tego Gwidona zrobić królem, na co nikt z baronów nie chciał się zgodzić, a jednak się udało, choć biedny Gwidon miał opinię gwałtownika i durnia nie rozumiejącego absolutnie niczego. Sztuka walki bez walki, jak mawiał Brus Li. Dla Arabów w końcu XII wieku odzyskanie Jerozolimy było absolutnym priorytetem, a umowa jaką zaraz po jej zdobyciu zawarli z cesarzem Bizancjum Izaakiem, dotycząca opieki ortodoksyjnych mnichów nad świętymi miejscami, wskazuje, że Konstantynopol nie pozostawał obojętny wobec tych planów. Była to poważna operacja strategiczna, w której wzięło udział wiele wpływowych osób, a wszyscy zachowywali się, jak zahipnotyzowani. Nikt nie wie, co się stało z drzewem prawdziwego krzyża, a bez niego Jerozolima, była tylko jednym z wielu miast na wschodzie. Przekonanie zaś baronów, że nie muszą jej posiadać, skoro nie ma relikwii, że wystarczą im pieniądze, które zarobią na przeładunku towarów w Tyrze, było już stosunkowo proste, choć oczywiście nie obyło się bez kilku kampanii prowadzonych na palestyńskim wybrzeżu.



W jaki sposób aktor rozbiera cebulę tekstu czyli uboczne skutki akcji mee too


torów kasę za rzekome studia w rzekomej szkole, która ich utrzymuje. W ramach nagrody i rekompensaty za wpłacone pieniądze, dostają możliwość publikacji – w drodze konkursowej – swoich produkcji w kwartalniku, do którego nikt nigdy nie zajrzy. Nawet ci, co go wydają. To jest mistrzostwo świata.

Czasem przychodzą mi do głowy myśli okropne, takie, że lepiej chyba jak państwo polskie nie istnieje, bo wtedy przynajmniej Polacy robią coś naprawdę i zostaje po nich jakiś ślad. Jeśli zaś mają państwo, zaczynają uprawiać jumę, w najróżniejszych nieraz bardzo wyrafinowanych formach i ukrywać ją a to pod ekologią, a to pod patriotyzmem, a to pod szkołą mistrzów. I nie ma siły, żeby to zmienić, albowiem, jak coś jest za darmo, to należy się po to ustawić. Do ustawienia się zaś nic, poza dupą we właściwym miejscu nie jest człowiekowi potrzebne. Środek ciężkości jest najważniejszy.

Zainteresowałem się tą stroną także z tego powodu, że jeden z wykładowców, aktor Ferenc, którego nie widziałem nigdy w żadnej produkcji ani filmowej, ani telewizyjnej napisał tam zdanie:
W Szkole Mistrzów spróbujemy wyjaśnić, w jaki sposób aktor rozbiera cebulę tekstu, jak odsłania jego warstwy, jak tłumaczy słowo pisane na słowo mówione.
Aktor rozbiera cebulę tekstu….? To jest metafora fantastyczna zupełnie i bardzo adekwatna do sytuacji. Kiedy się już bowiem cebulę całkiem rozbierze, zostaje nicość. Nie ma tam nic w środku tej cebuli, perły i klejnoty są w innych organizmach o budowie warstwowej, a cebulę można sobie co najwyżej posiekać i usmażyć na patelni. A jak ktoś nie jest wegetarianinem, może do niej dorzucić wątróbkę. Nie inaczej jest z tymi tekstami ze szkoły mistrzów.

Nie ma się co natrząsać z mistrzów i wskazywać im, że ich droga, to jawne oszukiwanie kursantów, którzy po tej całej szkole nie dostaną tak naprawdę niczego. To nie ma sensu, albowiem wszyscy o tym doskonale wiedzą i, jak mniemam, na kursach pojawiają się ludzie, którzy zostali tam skierowani przez inne instytucje państwowe, po to, by coś tam sobie dopisać w CV i poprawić stanowisko w hierarchii. Znaczenia to żadnego nie ma, ale stymuluje system przepływu państwowego grosza. Nie udało mi się niestety znaleźć informacji ile kosztuje kurs w szkole mistrzów. Chciałem za to pokazać jak wygląda okładka jednej z dwóch, póki co, wydanych przez szkołę książek. O tak: http://www.sm.uw.edu.pl/sukcesy-absolwentow/

Nazwanie tego szajsem, to jest wręcz komplement i obelga dla szajsu jednocześnie. Można by to nazwać nawet anty systemowym happeningiem, gdyby nie fakt, że system to finansuje. No, ale czy ktoś pamięta jeszcze jakieś anty systemowe działania, które nie byłyby finansowane z systemowego budżetu? Przypominam, że żyjemy w kraju, w którym z całym spokojem, a nawet pewnym podziwem i zazdrością, można oznajmić publicznie, oczywiście po odpowiednim ściszeniu głosu, że służby specjalne załatwiły Sumlińskiemu sprzedaż jego książek w Biedronce. To jest coś niesamowitego. Ja, usiłując ratować jakoś powagę misji służb na rynku książki, bo chcę wierzyć, że na innych obszarach wygląda ona jednak inaczej, zapisałbym to zdanie tak: służby specjalnie załatwiły Sumlińskiemu sprzedaż w Biedronce. Zrobiły to zaś po to, by się Sumliński wreszcie od nich odpieprzył, kupił sobie w tej Biedronce flaszkę i ogórki i poszedł konsumować swój wydawniczy sukces, gdzieś za garaże.

Konkluzja będzie smutna niestety. Nikt nie oczekuje, że cokolwiek będzie zrobione naprawdę. Dlatego my tutaj nie osiągniemy nigdy niczego, poza frajdą dobrej zabawy we własnym towarzystwie. Marną pociechą jest to, że oni także niczego nie osiągną. Forsa zaś, którą ciągną z budżetu nijak się ma do możliwości zarabiania na w miarę normalnym rynku książki. No, ale mistrzowie o tym nie wiedzą, a nawet gdyby się dowiedzieli to i tak nigdy nie dopuszczą, by taki rynek powstał, bo wtedy ich na nim nie będzie. Nikt tam bowiem nie wyda ani złotówki na produkcję pana od cebuli czy tego drugiego człowieka sukcesu.

Kiedyś jeszcze się łudziłem, że może w tych całych służbach zrozumieją, iż skuteczna propaganda i jej mierzalne sukcesy zależą od głębokości rynku i możliwości sprzedażowych, a to zaś z kolei oznacza, przyciągnięcie na rynek maksymalnej ilości planktonu wydawniczego i czytelniczego, a następnie stworzenie im jakichś warunków egzystencji, bo tylko dobre tło gwarantuje widowiskowy sukces. Po raz kolejny okazało się, że jestem idiotą. Tłem jest telewizja, a służbom chodzi o to, by każdy emerytowany funkcjonariusz, który czuje jakieś mrowienie w brzuchu, mógł napisać książkę o tym, jak to było fajnie, kiedy miał jeszcze erekcję. Za całą zaś promocję i zaplecze robić może Małgorzata Domagalik. I to się niestety nie zmieni.



Polska jako format publicystyczny


Wiele naszych myśli zmierza w kierunku konkluzji następującej: Polska nie istnieje, bo nie może istnieć, jest jedynie pewnym formatem, który wyświetla się na ścianie wiejskiego domu kultury, przy różnych okazjach. Jest jakimś dodatkiem do prasy codziennej, sportowym, albo rozrywkowym, czasem muzycznym lub propagandowym, a przez ostatnie lata Polska stała się formatem historycznym dołączanym do wszystkich możliwych periodyków.

Jako państwo jednak nie istnieje co najmniej od roku 1772. Omówię dziś z grubsza ostatnie kilka formatów publicystycznych w jakie upakowane zostało zjawisko nazywane Polską. Format przedwojenny, będący realizacją pewnej utopii, która wykoleiła się zaraz na samym początku, przy wyborach roku 1922, zamieniony został na inny. Nazwijmy go naśladowczym. Piłsudski został wodzem, parlament unieważniono, a jego ludzie uznali, że wymyślony przez Henryka Sienkiewicza format Trylogii, jest tym programem, który oni, z zastosowaniem najnowocześniejszych technologii powinni wprowadzać w życie. Nazywali siebie nawzajem zagończykami, albo jakoś podobnie i uprawiali folklor sztabowo-polowy, który w sąsiednich krajach mógł wzbudzać jedynie śmiech. Problem tych ludzi polegał na tym, że nie mogli się oni odwołać do żadnych wzorów z przeszłości, albowiem redakcja tej przeszłości była zrobiona źle, podana źle, a przeszłość kończyła się usunięciem państwa z mapy. Stąd pojawiła się konieczność wiary w utopię. Ta jednak nie istniała. Coś więc trzeba było w jej miejsce podstawić. Trafił się Sienkiewicz. Potem ktoś powiedział sprawdzam i zgasił światło. Po katastrofie, ci co ocaleli wprasowani zostali w kolejny utopijny format, wmówiono im po raz kolejny, że tym razem utopia zaistnieje. Oczywiście nikt nikomu nie zamierzał zdradzać po co w ogóle buduje się utopię. Polacy zaś cieszyli się, że nie mają kołchozów, a Pałac Kultury ma attyki i przez to przypomina renesansowe budowle Krakowa. O istotne sensy jakiegokolwiek pojęcia nie dbano. Po kilkunastu latach okazało się, że utopia nie działa, a więc trzeba było na jej miejsce wprowadzić inny format. Sienkiewicz nie pasował. Całe szczęście w kraju było pełno wojskowych i milicyjnych klubów sportowych. I tak Polska zamieniła się w format dodatku sportowego do poczytnego tygodnika. Można było, oglądając telewizję, nie myśleć o niczym poza zawodami, sukcesami, orłami na koszulkach, medalami i piłką kopaną. I to się utrzymało do początku lat osiemdziesiątych. Nawet stan wojenny tego formatu nie zmienił. Po roku 89, ujawniła się pewna cecha Polski, jako formatu publicystycznego, która widoczna była także wcześniej, ale jej nie zauważano i nie doceniano. Chodzi o wykluczenie. Publicystyczna formuła Polski definiowała sama siebie poprzez wykluczenie. Żeby ocalić format i go uwiarygodnić, a potem dystrybuować z sukcesem, trzeba było kogoś wykluczyć. Piłsudski wykluczył endeków i parlament, uznając, że Polska to on, a jego ludzie wystarczą, by ją obronić. To się nie sprawdziło z przyczyn wskazanych wyżej. Komuniści wykluczyli przede wszystkim wszystko co wiązało się z Piłsudskim, czyniąc go tym samym wielkim, nieobecnym bohaterem, którym nigdy nie był. Metoda wykluczania propagowana przez komunistów miała tę zaletę i była skuteczniejsza niż przedwojenna, albowiem z wykluczania nikt nie robił żadnych przedstawień. Po prostu jakiś format lub osoba, znikały i nie mówiło się już o nich. No, ale okazało się, że wykluczanie jest koniecznie do tego, by publicystyczna formuła Polski się w ogóle utrzymała. Powód jest następujący – państwo istniejące tylko w publicystyce, ma bardzo niewiele do zaoferowania. Nie może więc dawać szansy wszystkim. Ograniczenia są poważne, dlatego konieczne jest wykluczanie – żeby ocalić grupę utrzymującą publicystyczną fikcję. To było w PRL wyczuwane intuicyjnie i ludzie w zasadzie wszędzie, nawet w Kościele czasem, zajmowali się wykluczaniem bliźnich. Wydawało im się to słuszne. Niestety, nawet polityczna utopia nie istnieje w próżni. Z czasem, i to nie raz, okazywało się, że ci wykluczeni trafiali lepiej niż ci zostawieni przy korycie. To budziło różne wątpliwości, ale też głupią wiarę, że uda się coś zmienić i wreszcie wszystko będzie naprawdę, a nie na niby.

Okazało się jednak, że po 89 roku sprawy unormowały się po staremu. Michnik, niczym Piłsudski, wykluczył endeków, komuniści z Kwaśniewskim, żeby przeżyć dwie kadencje, wykluczyli wszystkich. Wałęsa wykluczył Kaczyńskich, a oni jego. Proceder ten przenosił się na grunt towarzyski, gdzie też przecież walczono o różne bezwartościowe ochłapy i wykluczano z udziału w ich konsumpcji nie dość cwanych i przebiegłych osobników. I tak dożyliśmy dnia dzisiejszego. Wielu ludziom w tym mnie, wydawało się, że będzie lepiej i nikt nikogo już znikąd wykluczał nie będzie. To niestety nie jest prawda. Ja to wiem z całą pewnością, albowiem za rządów dobrej zmiany byłem kilka razy na szpitalnych SOR-ach. I nie mówcie mi, że to jest wina poprzednich rządów, albo że to jest trend globalny. To jest nowa odsłona publicystycznego wymiaru istnienia państwa polskiego, które po staremu definiuje się poprzez wykluczenie tych, którzy się nie mogą załapać. Ostatecznie utwierdziłem się w tym przekonaniu oglądając film, w którym pokazują Mateusza Morawieckiego, jako ojca ojczyzny. No więc w ojczyźnie, w której w ten sposób premier odpowiada na poważne pytania obywateli i w ten sposób formułuje się wizje przeszłości i przyszłości, raczej miejsca dla takich jak ja nie będzie. No, ale ja zostałem już wcześniej zaszczepiony przeciwko atakom wirusów tej odmiany. Kiedy Polska była publicystycznym dodatkiem sportowym do nieistniejącego w wymiarze publicystycznym, ale obecnego realnie formatu „Robotnik”, zostałem wykluczony z życia towarzysko-sportowego, przez swoje przyrodzone deficyty i lęki. Jakoś to przeżyłem, na dość głębokim marginesie. Wydaje mi się więc, że i teraz dam radę. Tym bardziej, że łatwo może okazać się iż tym wykluczonym jest lepiej niż przyjętym na SOR. Gdzie lekarstwa ordynuje ojciec ojczyzny w czarnym prochowcu i pantoflach. Poczekam sobie spokojnie, może wreszcie coś się u nas, prócz wojny, zacznie dziać naprawdę.



Jak u Bułhakowa czyli o państwowym mecenacie


Ludziom, którzy czytają nieuważnie, albo emocjami, a ta przypadłość właściwa jest dla każdego w zasadzie kto nie skończył 45 lat, może się zdawać, że Michał Bułhakow występował w swojej prozie w obronie wolności sztuki. To nie jest prawda, a nawet gorzej – to nie może być prawda, bo pan Bułhakow był ulubionym pisarzem Stalina, a sztuka Dni Turbinów, napisana na podstawie powieści Biała gwardia, był wielokrotnie grana specjalnie dla niego. Towarzysz Stalin siedział sam na sali, a aktorzy z pełnymi portkami występowali na scenie.

Człowiek nie rozumiejący takich zależności łatwo się ekscytuje tymi scenami z Mistrza i Małgorzaty, kiedy to Woland, czyli diabeł wcielony, daje popalić grafomanom z MCHAT-u, scena zaś, kiedy udowadnia komunistycznym literatom, że Dostojewski nie potrzebował legitymacji, żeby być pisarzem, jest ulubioną sceną wszystkich aspirujących autorów. Tych oczywiście, którzy wiedzą kim był Bułhakow. O co chodzi w istocie? Przypuszczam, że towarzysz Stalin, był tak mocno poirytowany nieskutecznością i słabą konkurencyjnością swoich propagandystów, którzy jedli za darmo, pili za darmo i jeszcze mieli wczasy na Krymie w ramach jakiegoś abonamentu literackiego, że pewnego dnia poprosił towarzysza Bułhakowa, by dyskretnie napisał coś takiego, co tym bałwanom da do myślenia. Nie, żeby ich od razu wszystkich straszyć zsyłką na Kołymę, ale żeby zrozumieli, że nie można przecież być literatem, nie mając tak całkiem wrażliwości. No i towarzyszy Bułhakow napisał. Treść ta, jak większość treści, które mają więcej niż pięćdziesiąt lat, jest rozumiana opacznie i źle interpretowana. Źle to znaczy poprzez entuzjazm i tak zwane przeżycia osobiste. Każdy bowiem współczesny autor, marzy o tym, by być współpracownikiem szatana i karać ostracyzmem tych, co nie wykazują oznak talentu. No i oczywiście mówić, że bryndza musi być biała, a druga świeżość nie istnieje.

Kłopot pojawia się wtedy, kiedy okazuje się, że bez legitymacji ani rusz. Z taką sytuacją mamy do czynienia, gdy zabraknie towarzysza Stalina. Kiedy go nie ma, nie ma komu wskazać tego, który byłby poza wszelką krytyką i mógł kreować normy własne. Nie łudźcie się bowiem ludkowie, że grafomanów da się wytępić. Tego nie potrafił nawet Soso. On mógł ich jakoś tam dyscyplinować, ale nawet wsadzenie wszystkich do łagru niewiele by zmieniło. Na miejscu tych zamkniętych pojawiliby się nowi, jeszcze bardziej tępi. Chodzi o to, że prawdziwa sztuka nie może istnieć bez prawdziwej władzy. Jeśli takowa sytuacja następuje, są dwie drogi. Jedna prawdziwa, a druga fałszywa. Prawdziwa, to ta, którą kroczą Amerykanie, uznawszy dawno temu, że coś takiego jak branża filmowa, to przemysł. Droga, na której my się znajdujemy jest fałszywa i zmierza wprost do wydawania legitymacji tym ludziom, którzy są za artystów uważani. I my już wiemy do czego to prowadzi – do bryndzy drugiej świeżości. Nie trzeba być naprawdę wybitnym mózgowcem, by na to wpaść. Słabość sztuki, a szczególnie literatury obnaża słabość władzy. Dlatego literatura radziecka i ukradziona przez towarzysza Soso literatura rosyjska, są obszarem, gdzie królują prawdziwe wielkości i dlatego też nasza władza socjalistyczna, by się jakoś uwiarygodnić ukradła przed wojną Sienkiewicza adaptując go do swoich potrzeb, a po wojnie skręciła z tego Sienkiewicza filmy i seriale puszczane dwa razy do roku, jeśli nie częściej. Także w tym samym celu. Współcześni literaci nie mają ani talentu, ani fantazji, a jedyną ich legitymacją jest to, że do niczego innego poza życiem towarzyskim, które owocuje od czasu do czasu opowiadaniem czy książką, się nie nadają. Mają oni za to jedno pragnienie – żeby władza ich uwiarygodniła. I za nic nie zrozumieją, że kiedy to się stanie, ich bezwład i ciężar beztalencia, jaki noszą w tyłku, może tę władzę zatopić. Tego nikt nie bierze pod uwagę. A towarzysz Stalin brał. Dlatego niektórzy literaci jechali do łagrów, ale stamtąd jakoś wychodzili, Gorki był poza konkurencją, podobnie jak Bułhakow, a grafomani mieli o czym myśleć i do czego równać. Myślę, że dzięki tej polityce towarzysz Stalin ocalił komunizm. Gdyby na przykład pozwolił wszystkim pisarzom ZSRR pisać co chcieli, władza radziecka nie utrzymałaby się nawet roku. To samo by było gdyby wszystkim nakazał sławić siebie i komunizm. A on zachował zdrowie proporcje. Podzielił ponadto towarzysz Stalin autorów na dwie grupy, jak zdolny marketingowiec. Część z nich – ci z talentem – była przeznaczona na eksport, owinięta w papierki z napisem „męczennik”, a część na rynek wewnętrzny. To byli co co pisali wiersze o ustach towarzysza Stalina. I w ten sposób rynek propagandy zyskiwał balans i równowagę.

My tego dziś nie mamy, albowiem władza jest wątła. A nie dość tego, wydaje się jej, że umocni się poprzez promowanie pisarzy. Żebyście się nie zdziwili towarzyszu Gliński, jak ta łajba zacznie tonąć. Nie będzie jak wyskoczyć, bo całe morze dookoła, pokrywać będą gęsto głowy grafomanów, którzy się tam dostali wcześniej, a teraz, płynąc rozpaczliwcem, wymachują legitymacjami z napisem „zdolny pisarz, absolwent szkoły mistrzów”.

Polityka kulturalna jest niezwykle istotna i wymaga przygotowania, którego nikt w Polsce nie posiada. To jest widoczne aż nadto. Jednak ostatnimi czasy bezczelność autorów domagających się państwowych pieniędzy przeszła wszelkie granice, podobnie jak formy, w których dokonują oni aktów kreacji. Powtórzę raz jeszcze – nie ma prawdziwej sztuki bez prawdziwej władzy. Nawet jeśli komuś zdaje się, że władza zwalcza sztukę i ją gnębi. W rzeczywistości jej nie zwalcza, ale stymuluje jej rozwój. I to jest łatwe do udowodnienia, albowiem po towarzyszu Stalinie, zostali autorzy tacy, jak Bułhakow, Pasternak i inni. My ich możemy nie lubić, możemy uważać, że oni są w sumie słabi, ale są to jednak autorzy, którzy mają jakiś potencjał. A proszę mi teraz wymienić jakichś pisarzy, którzy zostali po towarzyszu Hitlerze? I można ich ze spokojem i pewnością siebie czytać do poduszki? A polityka towarzysza Hitlera wobec pisarzy niemieckich była inna. On uważał, że opresja nie ma właściwości stymulujących. Traktował ją bardzo serio, ale może czynił to, albowiem nie miał wyjścia. Kto dziś próbuje czytać Tomasza Manna? Albo jego brata Henryka? Ja próbowałem i myślę, że z Kołymy żaden z nich by nie wrócił. Nie o to chodzi w literaturze.

Nasza obecna sytuacja jest tragiczna. Jeśli PiS zacznie wydawać te artystyczne legitymacje i przepchnie ustawę o zawodowych artystach, wszyscy politycy tego ugrupowania mogą już pakować manatki. Nie utrzymają się. Związki twórców zawodowych zatopią tę łajbę. Przekonacie się niedługo.



O estradowym charakterze solidarnościowych legend


Ktoś może pomyśleć, że piszę ten tekst wiedziony emocjami i irytacją, jaką odczuwałby każdy rodzic, który musi zmierzyć się z niepowodzeniem dziecka. Zanim jednak sformułujecie takie oceny poczekajcie do pointy.

Najpierw zrobię jednak spory zamach i obejdę rzecz naokoło. Bardzo lubię przygotowywać sobie różne rzeczy w tajemnicy, a potem patrzeć jaki efekt wywołuje produkt, który pojawia się nagle, w wyniku tych przygotowań. To się nie zdarza często, ale czasem się zdarza. Powód jest taki, że mnóstwo produktów wchodzi na rynek bez żadnych przygotowań. Tak po prostu. W ostatnim czasie podjąłem, a w zasadzie podjęliśmy, dwa duże przedsięwzięcia: Kredyt i wojnę tom II i dwa tłumaczenia z języka angielskiego, które wykonał mój syn. Jedno jest już gotowe i wydane, wszyscy wiecie o co chodzi, o Propozycję poskromienia Hiszpanii, XVIII wieczny anonimowy tekst, wzywający parlament w Londynie do ostatecznego rozprawienia się z imperium hiszpańskim. Drugą książką, jaką Gaga tłumaczył, był znany niektórym z opisów i tekstu toyaha, umieszczonego w III numerze Szkoły nawigatorów, reportaż Roya Moxhama, zatytułowany Wielki indyjski żywopłot. Kupiłem prawa do tego tytułu i zleciłem tłumaczenie synowi, albowiem mam do niego całkowite zaufanie. To ważne, albowiem chodzi o pieniądze, które zarobimy na sprzedaży tej książki. Rzecz jest gotowa i trwają właśnie prace redakcyjne. Książka ukaże się w końcu kwietnia, albo w maju.

W czasie tej niełatwej pracy, nasz tłumacz chodził normalnie do szkoły, prowadził życie towarzyskie, przygotowywał się do matury i do olimpiady z języka angielskiego. Czynił to mimo iż Uniwersytet Warszawski ogłosił iż wyniki tej olimpiady nie będą honorowane przy naborze na studia. Nie wiedzieliśmy dlaczego, ale nas to nie obeszło, albowiem potrzebny był sukces i sprawdzian, który – wydawało się – nie będzie szczególnie trudny. Olimpiadę organizuje szkoła im. Lindego z Poznania, która jest jakąś bardzo znaną i uznaną placówką. Jak większość pewnie wie, a ja dowiedziałem się o tym niedawno dopiero, konkurs ten składa się z dwóch etapów. Pierwszym jest trzygodzinny test obejmujący różne, często bardzo szczegółowe zagadnienia z zakresu historii, kultury i gramatyki języka. Za ten test dziecko moje dostało 83,5 punkty na sto możliwych. Następnym etapem był egzamin ustny, czyli dziesięciominutowa pogadanka przez skype z jakimiś dwoma osobami z wymienionej wyżej szkoły. Na tym etapie oceniano wiedzę o kulturze krajów anglojęzycznych i opanowanie języka. Czyli były to jakby dwie oceny. Dostał z tego egzaminu 8 i 9 punktów. W swojej nieopisanej naiwności sądziliśmy, że po wyciągnięciu średniej, spokojnie znajdzie się wśród najlepszych olimpijczyków w kraju. Po ogłoszeniu wyników okazało się, że zabrakło mu pół punktu. Nie rozumieliśmy jeszcze o co chodzi i jedna z nauczycielek pracujących w szkole, gdzie uczy się nasz syn, napisała do organizatorów prośbę o wyjaśnienie sytuacji, albowiem okazało się, że w grupie osób, które znalazły się wśród 55 najlepszych młodocianych anglistów w kraju są takie, które z pisemnego, trwającego trzy godziny testu, dostały dużo mniej punktów niż nasz syn i jego koleżanka, także w tym konkursie startująca. I nie chodziło o osoby, które miały jeden, albo dwa punkty mniej, chodziło o sześć, siedem punktów. To sporo, jak na tak wyśrubowane kryteria, jakie tam obowiązywały. Myśleliśmy, że to jakaś pomyłka. Okazało się, że nie. Otóż, żeby było „sprawiedliwie”, organizatorzy zrównali wagę trzygodzinnego testu z dziesięciominutowym egzaminem ustnym przeprowadzanym przez skype. Uczynili to wprowadzając mnożnik. Ja nie wiedziałem, co to jest ten mnożnik, ale już wiem. To jest 1/10 maksymalnego wyniku na teście pisemnym. A że w tym roku wiele osób zdobyło na teście 90 punktów, mnożnik wynosi 9. Punktację oblicza się następująco – wyniki egzaminu ustnego, przeprowadzanego przez skype i trwającego 10 minut sumuje się, a potem dzieli przez dwa, wyciągając z nich średnią. Następnie mnoży przez 9 i dodaje do sumy punktów uzyskanych na trzygodzinnym teście pisemnym i mamy laureatów. Samych dobieranych. Kiedy istota tej metody do mnie dotarła, przestałem się dziwić, że UW nie przyjmuje na swoje wydziały tych laureatów. Ktoś, kto nie osiągnął nawet 80 punktów na teście pisemnym, ale spodobał się paniom z drugiej strony skype’a i zyskał nie 9, a 10 punktów automatycznie lądował w pierwszej czterdziestce. I na odwrót, ktoś kto przekroczył 80 punktów na trzygodzinnym teście, ale nie spodobał się paniom ze skype’a, po zamiast powiedzieć o tym, że Ronald Raegan był kolegą Karola Wojtyły przez całe 10 minut opowiadał o tym, jak rozmontował on powojenny konsensus polityczny i gospodarczy, spadał na miejsce 170.

Nie powiem, zdziwiłem się, kiedy to do mnie dotarło. Napisaliśmy do pani, które ten, pardon, cyrk obsługuje, żeby dowiedzieć się, kto też wymyślił tę super metodę wyłaniania zwycięzców w konkursach dla młodzieży. Otrzymaliśmy odpowiedź, że mędrcem tym jest doktor Henryk Krzyżanowski z Poznania. Podane to zaś było w takiej formie, że od samego patrzenia na nazwisko Krzyżanowski, powinniśmy się zamienić w słupy soli, a gdyby ów pan się nam pokazał w całej swojej postaci, ani chybi winniśmy się rozsypać w proch. Wpisałem nazwisko Henryk Krzyżanowski w googla i wyszło mi to:

https://www.youtube.com/watch?v=CBqOg39FwNU

Otwarcie przyznam, że wytrzymałem tylko do pierwszego erotycznego limeryku. Na starość staję się mało odporny. Może Wam się uda wytrwać dłużej, ale ja naprawdę nie mogę. Nie jest to jednak wszystko, albowiem pan Krzyżanowski jest zasłużonym działaczem Solidarności i w dawnych czasach, wraz z Lechem Kaczyńskim, dzielnie walczył o wolną Polskę. Występował w telewizji Trwam i publikował na łamach Wielkopolskiej prasy. Jest zdaje się też jakąś poznańską legendą. Ja oczywiście wszystko rozumiem, SB, wyprowadzanie w kajdankach, podstępy TW i wszystkie gadżety, jakie potrzebne są do tego, by zyskać sławę i poklask, a także tę czarowną legendę, którą buduje Lisiewicz mówiąc, że przeciwnicy Henryka Krzyżanowskiego są dziś bogatymi biznesmenami, a on został akademickim wesołkiem, piętnującym ludzkie przywary. Rozumiem to wszystko, ale czekam kiedy to się wreszcie w cholerę skończy. I kiedy taki Lisiewicz, który miał brata w kancelarii Komorowskiego, przestanie opowiadać swoje czerstwe, niepodległościowe wice.

Gówno mnie obchodzi kim był ten pomarszczony dowcipniś w przeszłości, nie dbam nawet o to, że cała ta olimpiada to konkurs o pietruszkę. Składamy skargę do kuratorium i pismo do organizatorów. No, a potem czekamy aż niepodległościowa, wolna prasa gospodarnej i krystalicznie uczciwej Wielkopolski, nazwie nas czerwonymi hienami żerującymi na legendzie bohatera.

Nie może być bowiem tak, że o ambicjach młodzieży decydować będzie anorektyczny erotoman gawędziarz.

To pisałem ja, Gabriel Maciejewski, starszy.



O estradowym charakterze publicystyki historycznej w Polsce


Znalazłem w sieci jakieś ogłoszenie, z wizerunkiem prof. Marka Chodakiewicza i napisem: Jeśli odkłamiemy historię Narodowych Sił Zbrojnych, najbardziej czarną legendę propagandy komunistycznej, potem padnie już wszystko.

Zdumiewa mnie naiwność i prostoduszność profesora. Nawet więcej, jestem nią przerażony. Na czym bowiem opiera Marek Chodakiewicz to swoje przekonanie? Na wierze, w siłę ośrodków propagandy akademickiej. To one powinny ową czarną legendę odkłamać, a następnie za pomocą serii produktów rynkowych, propagujących postawy reprezentowane przez żołnierzy NSZ, tę nową legendę utrwalić. Gdzie? W głowach młodzieży. Bo to do młodzieży kieruje swój przekaz Marek Chodakiewicz i to młodzież ma być tym nośnikiem, który odkłamane fakty na temat NZS przekaże kolejnym pokoleniom. Jak wiemy ośrodki akademickie nie mają żadnej siły, a ich misja polega nie na tym, by odkłamywać jakieś legendy, ale by je utrzymywać. Jedynym miejscem gdzie toczy się istotna walka o rząd dusz, jest publicystyka i rynek treści. Tam zaś od pewnego czasu reprezentantem NSZ, jest pan Wojciech Olszański, wybitny aktor i aranżer przedstawień ulicznych. Mowy nie ma, by Chodakiewicz, czy ktokolwiek z kamaryli uniwersyteckiej zwrócił uwagę na tego człowieka. Nikt tego nie zrobi, albowiem Wojciech Olszański zaśmiałby im się w nos, i powiedział, żeby swoje ustalenia i inne brednie schowali na pawlacz. Dlaczego tak? Otóż dlatego, że połączył on w swojej aranżacji, bardzo udatnie, choć powierzchownie, kwestie walki na śmierć i życie, toczonej przez żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych z kwestią, także powierzchownie potraktowaną, prosperity, czy też rzekomej prosperity Polaków za PRL. Jego komunikat składa się z dwóch części połączonych przegubowo i brzmi – żołnierze NSZ, ci z jaszczurką na ramieniu, walczyli o Polskę Ludową. To nic, że nie ma to ani jednego punktu stycznego z prawdą. Istotne jest, że pan Olszański został głównym dystrybutorem wizerunku żołnierzy NSZ na warszawskiej ulicy. I tego mu nikt nie zabierze, ani prof. Chodakiewicz, ani prof. Żaryn, ani żaden z prawicowych publicystów. Nawet w sądzie do takiego czegoś nie dojdzie, albowiem zjawią się tam wszyscy sympatycy pana Wojciecha, których przybywa i zrobią demonstrację, która całkowicie unieważni i przykryje wyrok sądu. Tak zwane środowiska akademickie, z prof. Chodakiewiczem na czele, mogą co najwyżej udawać, że Olszańskiego nie ma, albowiem zauważenie go i wskazanie, przysparza mu zwolenników. No, ale – zawoła ktoś – Olszański publicznie mówi, że tylko w PRL Polak był gospodarzem we własnym kraju, a to jest przecież kłamstwo. No jest, ale co to ma za znaczenie, kiedy Olszański robi klikalność, oglądalność i nawet Tomasz Sommer, żeby ratować swój tygodnik umieszcza w nim wywiad z Wojciechem Olszańskim. To wszystko sprawia, że zacytowany na początku fragment wypowiedzi prof. Chodakiewicza ma wyłącznie charakter dziecięcego wyparcia prawdy bardzo prostej. Propagandę robi się na ulicy. I jeden dobry aktor wystarczy, żeby zmienić całkowicie wydźwięk komunikatów produkowanych przez tak zwane poważne ośrodki. A co by było gdyby aktorów było dwudziestu? Oczywiście, można powiedzieć, że Olszański to wariat, albo udać, że go nie ma. No, ale to jest bez sensu, albowiem to on zagospodarowuje wyobraźnię młodych ludzi, którzy wrażliwi są na takie przedstawienia. To on, nie przejmując się niczym, wraz ze swoim kolegą panem Sendeckim, powitał wychodzącego z aresztu Jacka Międlara pieczonym prosiakiem, przyrządzonym na rożnie, wprost na chodniku pod pomnikiem Dmowskiego. Nie było tam ani straży miejskiej, ani policji, a wszyscy grzecznie udali, że tego nie widzą. Spróbowalibyście tam zaparkować samochód…Już słyszę to wycie syren.

Mamy więc, dokonany na naszych oczach, wyraźny bardzo podział stref wpływów. Podział ten jest dyskwalifikujący dla środowisk akademickich. Choć mają one budżety, autorytety, choć stoi za nimi aparat państwowy, nie są w stanie niczego przeciwstawić prezentacjom dokonywanym przez Olszańskiego. On zaś, im bardziej demonstracyjnie się zachowuje, tym więcej ma zwolenników. Dlaczego tak jest? Wpływy instytucji państwowych tym są słabsze, im gorzej traktują owe instytucje sprzedaż swoich produktów. A wszyscy wiemy, jak to tam wygląda – dystrybucja jest ostatnim zmartwieniem, najważniejsze jest pozyskanie grantu. Tam gdzie instytucje państwowe promujące historię wytracają impet, bo już forsa wzięta, książka wydrukowana, paczki rozesłane, Olszański dopiero rozpoczyna swoją misję, albowiem on bardzo serio traktuje dystrybucję swojego wizerunku. Tamci wzruszają ramionami, bo są po robocie, całkowicie nieefektywnej w dodatku, a pan Wojciech dopiero się rozkręca. Poza tym, jako aktywny szef osobistego swojego biura promocji jest wartościowy także dla innych, którzy za pomocą jego występów chcą sobie podnieść wyniki sprzedażowe. Cieszmy się, póki możemy, że pan Olszański nie pisze jeszcze książek, bo pośrednicy by się o nie zabijali.

Ktoś tu ostatnio cytował słowa profesora Szwagrzyka dotyczące identyfikacji szczątków wykopywanych na łączce. To znaczy tego, że tej identyfikacji w zasadzie nie ma. Że te kości czekają na zmiłowanie. Jeśli zestawimy słowa Szwagrzyka ze słowami Chodakiewicza, dopiero zobaczymy w jak czarnej, pardon, dupie się znajdujemy. No, a najcenniejsza zdobycz, jaką mogła sobie wymarzyć IV RP, czyli mit wyklętych, przejmowany jest powoli przez jednego aktora. I wszyscy uważają, że tego nie widzą. Ja może przypomnę, kilka razy już tu umieszczaną scenę z opowiadania Izaaka Babla, zatytułowanego Kolor i linia, czy jakoś podobnie. Oto na placu, zwanym dziś Placem Czerwonym, zebrał się tłum robotników. Wyszedł do tego tłumu Kiereński, poprawił okulary, gdyż był krótkowidzem i mając przed sobą tylko jakąś rozmazaną szarą masę, gdyż tyle widział, rozpoczął przemówienie. Opowiadał o gospodarce, kulturze parlamentarnej, o perspektywach rozwoju, o wolności i sprawiedliwości, a także o współpracy z zagranicą. Był w tym przemówieniu bardzo poważny, ale tłum go nie słuchał, szemrał i co jakiś czas wznosił okrzyki. Robotnicy nie wiedzieli, o co chodzi Kiereńskiemu. Kiedy zszedł on z mównicy, energicznym krokiem, wszedł na nią Trocki. On też miał okulary, ale lepsze. Ogarnął wzrokiem tłum, wziął głęboki oddech i zawołał – towarzysze i bracia!!! Tłum zafalował i ryknął – urrrrrrraaaaaaa!

I tak się właśnie robi promocję.

Mógłbym tu jeszcze, na koniec napisać krótkie opowiadanie o tym, jak będzie wyglądało szukanie winnych, kiedy już wszystko się rozpieprzy, a IPN, zostanie skierowany do pisania laurek funkcjonariuszom aparatu bezpieczeństwa, jak już komuniści wrócą do władzy, ale mam inne zajęcia, tak więc wybaczcie.



Producenci płaskich doktryn czyli ubóstwo menstruacyjne


Skończyłem wczoraj ¼ książki. Nie powiem, mam trochę dosyć, ale dawno nic nie szło mi tak dobrze. Przyznam, że to dzięki nieocenionemu georgiusowi, który podesłał mi sporo ważnych materiałów, a ja je pracowicie, na jesieni jeszcze porządkowałem, po cichutku, układając w osobne foldery. Dziś rozpakowuję je po kolei i spisuję to co mam w głowie od dawna, posiłkując się trochę dokumentami. A przy tym napisałem jeszcze alchemików, fechmistrzów i współpracowałem przy nowym nawigatorze. Czuję się z tym bardzo dobrze, mimo, że musiałem trochę polatać po lekarzach i tak zwana ogólna kondycja nie jest najlepsza. Dziś odpoczywam. A od poniedziałku zabieram się za kolejny kawałek. Pewnie po drodze będzie jakiś poślizg, albo zastój, ale tak jest zawsze i nie ma się czemu dziwić. No, ale sądzę, że na maj zdążę.

Chciałem się dziś odnieść do ogólnych zarysów pierwszego tomu Kredytu i wojny, w kontekstach bardzo współczesnych. Treści bowiem historyczne pełne są paralel i demaskacji różnych idei, dziś na nowo podnoszonych. Jedną z najważniejszych jest pomaganie biednym. Nie ma takiej fałszywej doktryny, która by nie zaczynała od tego, że trzeba pomagać biednym. Nie ma takiej fałszywej doktryny, która by jej nie zaprzeczała, w konwencji libertariańsko-konserwatywnej, obojętnie co by to miało znaczyć. Skazując przy tym biednych na ostracyzm i marginalizację. My, czyli tak zwani zwykli ludzie, musimy się jakoś zmieścić pomiędzy tymi dwoma obłąkanymi trendami.

Wszyscy wiemy, że pod troską o biednych, a tak jest od początku świata, kryją się interesy tak ciemne, jak pazury, palacza ze szkolnej kotłowni. Od werbunku poczynając na uzależnieniu całych pokoleń od kredytu kończąc. Po drodze jest drenaż budżetów i aborcja na życzenie, a także stare, dobre niewolnictwo, które przy wymienionych na początku atrakcjach, wydaje się być czymś w rodzaju Funduszu Wczasów Pracowniczych. Ten jak wiecie niebawem zostanie powołany, jak tylko covid do końca zdewastuje branżę turystyczną. A wszystko oczywiście dla dobra biednych, zniszczonych przez zarazę przedsiębiorców.

Troska o biednych jest najczęściej wciskaną nam fałszywą monetą, dziś może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a dołączanie do niej kwestii związanych z aborcją, stawia współczesny ruch oznaczony strzałką, wprost w tym samym szeregu, w którym stali negatywni bohaterowie cyklu Baśń, jak niedźwiedź. Kredyt i wojna.

Postulaty, mające chronić biednych przybierają najróżniejsze formy, a im bardziej są one idiotyczne z wierzchu, tym podejrzliwiej należy je traktować, albowiem na pewno chodzi w nich o coś innego. I ja mam dziś dla Was zagadkę. Oto do sekretariatu jednej z gmin w Polsce, bynajmniej nie małej, wpłynęła petycja złożona przez organizację Lewica razem. Autorzy petycji domagają się, by urząd zaczął walczyć z ubóstwem menstruacyjnym. Ja, choć zwykle wszystko kojarzy mi się ze wszystkim, ale bynajmniej, nie z jednym, nie potrafię wymyślić, co autorzy chcieli powiedzieć, ale że jest w tym jakiś podstęp, to pewne. Może mają magazyny pełne podpasek? Nie mam pojęcia. Osoba, która mi to pismo przesłała, uważa, że to systemowe dewaluowanie polityki krajowej, który to proces doprowadzi nas w końcu do poziomu psa. To takiego zgłupienia, że ci demonstrujący na ulicach będą już tylko szczekać, a ci, którzy ich w to wrobili, żeby się ich pozbyć, nie będą organizować masowych szczepień na wściekliznę, ale rzucać w tłum kawałki pasztetowej z pinezkami w środku, bo to i taniej i skutecznie. A wszystko w ramach walki z ubóstwem. Być może o to właśnie chodzi, nie wiem. W piśmie tym czytamy między innymi:

Ubóstwo menstruacyjne jest szerokim i kompleksowym problemem społecznym, który pogłębia różnice klasowe. Jest niebezpieczne dla zdrowia oraz godności człowieka. Zapewnienie środków czystości w miejscach użyteczności publicznej oraz budynkiem samorządu, jest wyjściem naprzeciw temu problemowi.

Niżej są linki do zdjęć i informacji, na temat skrzynek z podpaskami zawieszonych w różnych miejscach. Jedno mnie w tym zdumiewa. Sporo znanych mi z dawnych czasów pań, bierze w tym obłędzie udział. Ja na nieszczęście mam dobrą pamięć i nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji, że one, będąc młodymi dziewczynami idą na ulicę demonstrować, albo piszą petycje, żeby popierać darmowe rozdawnictwo podpasek, a już o korzystaniu z tych skrzynek nie wspomnę. Dziś jednak wszystko się zmieniło. Ach, byłbym zapomniał….w petycji określona jest liczba osób w kraju żyjących w skrajnym ubóstwie. Jest ich ponoć 4,2 proc. Co daje jakieś półtora miliona ludzi. Ciekawe ile z tych osób jest menstruującymi kobietami? Bo takich badań nikt już nie przeprowadził, a jeśli jest ich wiele, dlaczego nie wezmą się do jakiejś roboty? W końcu są zdrowe i mogą. Oczywiście wiem, że taki argument to najgorsza obelga dla wszystkich ideowych lewicowców, którzy nie wyobrażają sobie, że ktokolwiek bez ich pomocy, może wymienić sobie tampon lub pampersa. Są bowiem sprawy oczywiste, których się nie dyskutuje. I bezradność tak zwanych ubogich mas jest jedną z tych kwestii.

Być może chodzi – w kolejnej fazie projektu – o likwidację ubóstwa menstruacyjnego w parafiach? Najpierw urzędy, jeden po drugim, wystawią skrzynki z tamponami i podpaskami, w których znajdą się produkty firm, które wzięły udział w przetargach na dostawę środków higieny i korzystają z dobrodziejstwa budżetów samorządowych, a przy okazji coś tam wpada do kabzy pośrednikom z Lewicy Razem. W następnym etapie petycja zostanie wysłana do kurii, a z jakim się tam spotka odzewem, to boję się nawet dziś myśleć. To może być część planu, a za jej realizację weźmie się może wkrótce sam Sekielski, bo biznes pedofilski mocno już kuleje i sensacje, co dla mnie jest dość oczywiste, ale dla tamtych, nie bardzo, są paliwem bardzo nisko oktanowym. Można wręcz powiedzieć, że są to łatwo zużywające się narzędzia rozboju (nie mylić z rozwojem). Im gwałtowniej próbuje się je stosować, tym mniejszy skutek się osiąga, albowiem stępiają one wrażliwość. W końcu ci wszyscy starzy pedofile w sutannach wymrą, a z nowymi nie będzie już tak łatwo. Tego Sekielski na pewno nie wziął pod uwagę. Ogrywanie zaś nieboszczyków jest słabe i nie przynosi ani efektu, ani zysku. Nuda, panie.

Lewica zaś, by żyć, musi mieć stały dostęp do nieswoich pieniędzy i nie należących do niej obszarów decyzyjnych. Być może to ubóstwo menstruacyjne jest wstępem do zagospodarowania takiego obszaru. Najpierw samorządy, które, o czym lewica wie na pewno, pełne są głupich, pisowskich urzędasów, a potem parafie, które – w razie sprzeciwu kurii – oskarży się o to, że wydają pieniądze na różne niepotrzebne rzeczy, zamiast walczyć z tym całym menstruacyjnym ubóstwem.

Na dziś to tyle, wszelkie koncepcje, nawet bardzo odlotowe, będą mile widziane. Pozwolicie, że odsapnę dziś krzynkę i poświęcę się lekturze.


© Gabriel Maciejewski
7-13 marca 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz