WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Promocja fanatyzmu o przedziwnej logice marksistowskich historyków; Żydzi z Madagaskaru, triumf „Odrodzenia”, Renesans i nobilitacja zdrady…

Miłosierdzie jako nobilitacja zdrady


Postanowiłem dziś złamać jedną ze swoich zasad, tę mianowicie, że nie piszę tekstu w Wielką Niedzielę i Boże Narodzenie. Uważam, że jest po temu świetna okazja.

W Wielki Czartek umieściłem tu felieton o wielkim inkwizytorze, a w komentarzach znalazł się link do innego felietonu, napisanego przez człowieka, który aspiruje według mnie do obsady stanowiska wielkiego inkwizytora. Nie mogę dziś odnaleźć tego linku, ale sugestie pod nim ukryte nie dały mi spać, a do tego jeszcze odsłoniły, w mojej ocenie, pewne bardzo niepiękne i coraz bardziej wyraźne intencje. Chodzi konkretnie od odjęcie ludziom, do których kieruje się przekaz ewangeliczny miłosierdzia i zarezerwowanie go wyłącznie dla najbardziej podstępnych i zatwardziałych grzeszników, którzy w dodatku dysponują pieniędzmi. Taki jest bowiem Judasz, jeśli już oczywiście, mamy zamiar opisywać go za pomocą metafor, kleconych dziś naprędce przez wszystkich. To nie jest pogubiony kolega, jak sugeruje nasz inkwizytor, ani ktoś, kto po prostu wypełnia wolę Bożą. Bo, mam wrażenie, być może mylne, że ten układ tak nie hula. Przepraszam za kolokwializmy, ale używam ich celowo i z rozmysłem, tak jak wszyscy katoliccy felietoniści. Także duchowni, którym jest to stale wybaczane, a nie dość, to jeszcze mam wrażenie, że ktoś ich zachęca do stosowania tego rodzaju opisów. To nie było tak, że Pan Bóg mrugnął do Judasza i powiedział mu na ucho, żeby wydał na śmierć i mękę jego syna, a w ten sposób wypełni się to, co zostało napisane. A tak to właśnie usiłują nam przedstawić niektórzy. Ja się dziś powstrzymam od używania nazwisk, bo choć zarzuty dotyczące moich rzekomych ataków, na różne osoby mam w nosie, uważam, że jednak w tak wielkie święto nie wypada.

Judasz podjął poważną decyzję, która zgadzała się z jego ambicjonerskimi priorytetami i z jego paradygmatem życiowym. Nie miał wahań, ani nie miał skrupułów. To są wątki apokryficzne dodane nie wiadomo kiedy, a dziś rozwijane indywidualnie przez publicystów, którzy uważają, że wyjaśnienie postępku Judasza po swojemu, to znakomity pretekst do tego, by usprawiedliwić inne postawy. Czy te postawy mają cokolwiek wspólnego z Judaszem? Moim zdaniem nie, ale ludzie, którzy je reprezentują, a którzy dopuścili się grzechu zdrady, kaliber jest tu obojętny, mają przymus, by tę swoją zdradę nobilitować. By uczynić ją niezwykłą. I do tego potrzebny jest im Judasz, fresk Ostatnia wieczerza namalowany przez Leonarda da Vinci i felieton w katolickich mediach. Zapominają przeważnie o jednym elemencie – o trzosie ze srebrnikami. Ten atrybut w nowoczesnych hagadach dotyczących Judasza pojawia się rzadko, albo wymieniany jest jakoś półgębkiem, jako coś, czego być nie powinno, ale się jednak znalazło.

Uważam, że model relacji Judasz – Jezus, który eksploatowany jest dziś, jest ciężkim nadużyciem. Podobnie jak wszystkie rozsnuwane na podstawie Ewangelii epickie opowieści. Jak wszyscy wiedzą, bo trudno tego nie zauważyć, każdy grafoman, aspirujący do zdobycia laurów literackich, preparuje i instaluje w swojej twórczości wątki ewangeliczne. Bo to mu z miejsca dodaje splendoru i w oczach różnych inkwizytorów, pousadzanych na hierarchicznych drabinach tego świata czyni go lepszym. To jest nadużycie, powtarzam. Tak samo jak nadużyciem jest usprawiedliwianie postaw donosicieli figurą Judasza, oświetloną jakąś dyskotekową lampą, która mruga tak szybko, że właściwie nie wiemy, kogo widzimy, Judasza, króla Juliana z kreskówki, czy może prezydenta Wałęsę.

Proszę Państwa, można pisać dobre rzeczy, bez uciekania się do handicapu, jaki dają wątki ewangeliczne. Pomijam już ryzyko ciężkich grzechów, które się przy takich działaniach nieuchronnie pojawia. I dziwi mnie niezmiernie, że żaden hierarcha nie zabrał jeszcze w tej sprawie głosu. A może zabrał? Jeśli tak chętnie się z tego twierdzenia wycofam.

Teraz kwestia najważniejsza, w mojej subiektywnej bardzo ocenie, oczywiście. Nie można prowadzić działalności misyjnej, kiedy najważniejsi katoliccy publicyści, których czytają dziesiątki tysięcy ludzi, rozmywają oceny postaw jednoznacznych. I czynią to w dodatku dla bardzo doraźnych celów. Nie można nauczać ludu, nie dając mu prostych i klarownych odpowiedzi – tak – tak, nie – nie. To jest, mogę się mylić, droga do zgorszenia.

Najbardziej widoczną konsekwencją takich interpretacji jest wypreparowanie miłosierdzia i zarezerwowanie go dla określonej, wybranej grupy grzeszników. Nie mówcie mi, że tego nie widzicie. Ten sposób pisania, mówienia i interpretacji wątków ewangelicznych prowadzi wprost do zarezerwowania miłosierdzia dla zdrajców jedynie, którzy przeżywają te swoje dylematy, nie mające żadnego związku z ewangelią, Synem Bożym, jego męką na krzyżu i zmartwychwstaniem. Są to zwykłe grzeszki, złośliwych bydląt, nie umiejących poradzić sobie z instynktami i ambicją. Jeśli zaś tak jest, a jest tak na pewno, to ludzie interpretujący postawę Judasza, grubo na wyrost, mogli zostać po prostu przez nich wynajęci. Cóż to bowiem jest, kupić sobie trochę miłosierdzia? Jeśli człowiek dysponuje wpływami i gotówką? Cóż to jest nawet, zasugerować różnym publicystom, by zarezerwowali to miłosierdzie dla określonej grupy? Nic. Co w takim razie zostanie dla innych? Ha, dobre pytanie…myślę, że wszyscy znają odpowiedź, każdy bowiem zrobił w życiu coś nagannego, głupiego, szalonego, nieładnego, albo zwyczajnie słabego. I każdy się tego wstydził, a także po cichu liczył na to, że czyn jego zostanie oceniony, poprzez miłosierne serca bliźnich. Każdego też spotkał srogi zawód, bo albo skwitowano jego wstyd wzruszeniem ramion, albo go wyszydzono, albo spotkał się z pogardą. Miłosierdzie było gdzieś daleko. I generalnie mało się o tym miłosierdziu pisze i mówi. Mam wrażenie, że jest to zabieg celowy, albowiem towar ten choć powinien być powszechnie dostępny, jest mocno reglamentowany. Nie wiemy w zasadzie dlaczego. To temat na poważniejsze rozważania z udziałem osób duchownych. Dożyliśmy dziś czasów, kiedy gołym okiem widać próbę zawłaszczenia miłosierdzia, które ma zostać, przez różnych samozwańców, przystosowane do nobilitowania zdrad. Te zaś muszą być koniecznie porównywane ze zdradą Judasza. Inaczej po cóż by było kraść ludowi miłosierdzie? Ono, w wersji, o której piszę, potrzebne jest nie do ukojenia serc maluczkich, ale do nobilitowania zdrajców. Jego dystrybucją, w sklepach za żółtymi firankami, zajmować się będą ludzie, aspirujący do posady wielkiego inkwizytora, ale posiadający, niestety, kwalifikacje świniopasa.

Na dziś to tyle. Obiecuję, że będę się już trzymał zasad i nie będę nic pisał w Wielkie Niedziele i Pierwsze dni Świąt Bożego Narodzenia. A teraz idę świętować.



O sposobach osłabiania organizacji czyli pokarm ortodoksji


Zwykle nie zwracam uwagi na teksty innych autorów i nikogo nie chwalę, albowiem uważam, że to jest szkodliwe. Rozumiem, że komuś wydaje się, że tak by może było właściwiej, ale zapewniam Was, że nie. Pochwały musicie odbierać od czytelników. Ja jako kierownik tego interesu będę milczał. Nie mogę sobie przypomnieć, bym zebrał zbyt dużo pochwał od ludzi kierujących salonem24, czy też w dawnych czasach od swoich zwierzchników. W zasadzie nie chwalono mnie nigdy, za to często dewastowano moje teksty w sposób okrutny i bezwzględny. Nie licząc się z niczym, a najmniej z moimi uczuciami wobec nich. Uważam to za cenne doświadczenie, które wyzwoliło mnie z głupich przywiązań do tego czy innego kawałka i wypchnęło wprost na ten, hmmmm….publicystyczny ocean, po którym poruszam się dość swobodnie. Bez tego doświadczenia byłoby to niemożliwe. Oczywiście nasze relacje tutaj są inne, ale jeśli chcę być wobec autorów uczciwy i traktować ich serio, nie mogę ich chwalić, bo to stworzy wewnętrzną hierarchię, której najważniejszym wyróżnikiem, będzie jej powszechna nieważność. Musicie to zrozumieć. Jeśli jesteście zainteresowani tym, by Wasze teksty były zauważalne nie możecie budować lokalnej hierarchii. Musicie konfrontować się z hierarchiami dominującymi na wielkim oceanie. To łatwe, albowiem one są, po pierwsze słabe, po drugie, same się takich konfrontacji domagają, albowiem bez tego ich istnienie nie ma sensu. Dlatego właśnie wymyślono twittera, żeby dać ludziom pożywkę dla powierzchownych dyskusji, uniemożliwiając jednocześnie trwałe zdominowanie narzuconej publicystyki, która ma porządkować nasze myślenie. Dlatego też zmarginalizowano blogi, a teraz jeszcze każdy publicysta ma ambicje, by produkować się w nagraniach na YT. Wszystkie te aktywności powodują jedynie dewaluacje podawanych treści i osłabiają ich autora. Komuś może się wydawać, że jest inaczej, ale nie jest. Dlatego ja sam odmawiam udziału w różnych medialnych przedsięwzięciach, które mają rzekomo reklamować moje wydawnictwa i osobę. Po tym przydługim wstępie przechodzimy do konkretów. Pokusa by ulepszać, udoskonalać i zajmować się preparowaniem jakości dla zrozumienia tego świata najważniejszych jest nie do zwalczenia. I wczoraj oraz przedwczoraj mieliśmy tu, na naszym portalu, żywe tego dowody. Można by je nawet uznać za próbę zdewastowania tego blogowiska, gdyby ich autorzy nie byli tak dziecięco naiwni. Chodzi mi oczywiście o teksty blogera smieciu i Adriana Lenza. No i trochę o teksty Kornela, który, jak się zdaje uważa, że kopiowanie żywotów świętych skłoni kogoś do jakichś przemyśleń. Postaram się wszystko wytłumaczyć jak najłagodniej. W sferze, w której się znajdujemy, gdzie jedyną racją, jest inspirowanie bliźnich do różnych przemyśleń, formuła, jaką wybrał Kornel się nie sprawdza. Być może ona daje jemu samemu jakieś satysfakcje, nie wnikam w to, ale jeśli chce on uzyskać jakiś efekt publicystyczny, to raczej musi zrozumieć, że mu się to nie uda. Ponieważ jest tu miejsce dla wielu treści, nie mam zamiaru w żaden sposób Kornela ograniczać. Niech chcę jednak by ktoś pomyślał sobie, że za pomocą treści religijnych, które same z siebie nie odniosą żadnego skutku, wpłynie w jakikolwiek sposób na kształt tego miejsca, albo na mnie. Tak, jak to napisałem Kornelowi w komentarzu, taką postawę obserwuję nie po raz pierwszy. Wszystkie poprzednie były naznaczone fałszem, o czym też go lojalnie uprzedziłem.

Dwaj pozostali blogerzy, których wymieniłem, pojechali po tak zwanej bandzie. Smieciu, nie rozumiejąc wcale, że publicystyka, którą lansuje mieści się w bardzo dobrze rozpoznawalnych w Europie formatach, których nikt nie traktuje serio, a najmniej sami autorzy, rozpoczął coś w rodzaju kampanii przeciwko komentatorom. Dobrze by było, gdyby jednak pojął iż tego rodzaju formaty, są pewną pułapką. Niech sobie przypomni całkowicie absurdalną książkę o całunie z Manopello. Ja wiem, że z Polski jeżdżą wycieczki parafialne do tego Manopello, ale nie znaczy to, że należy się do tego artefaktu, bardzo źle spreparowanego, odnosić w jakikolwiek sposób. Są w historii Kościoła pewne punkty wokół których koncentruje się, zupełnie, jak na twitterze, całą dyskusję. I są inne punkty, znacznie ciekawsze, od których systemowo odwraca się uwagę zainteresowanych, nie tylko wiernych, ale także wątpiących, albo się owe fragmenty naświetla w całkowicie fałszywym, dyskotekowym świetle. Do tych pierwszych należy papież Aleksander VI i cała jego rodzina. Myślę, że uda nam się, w ciągu roku lub dwóch umieścić tu jakieś fragmenty pięciotomowej pracy księdza De Roo, i skonfrontować je z publikacjami pary autorów lansowanych przez smiecia. Specjalnych wysiłków w tym kierunku czynił jednak nie będę, albowiem mam ważniejsze sprawy, których teraz ujawnić nie mogę. Mogę rzec tylko, że z tą historią Kościoła jest trochę jak z informacjami o tym, że Hitler żył do lat siedemdziesiątych w Argentynie. Otóż na pewno tak nie było, ale informacja ta rozgrzewa umysły, niektórych ludzi. I kiedy im się wspomina, że do roku 1979 żył tam Josef Mengele, oni machają rękami i wołają – co tam jakiś podrzędny Mengele, kiedy tu chodzi o samego Hitlera. Tego rodzaju postawy są często spotykane i można je nazwać stanem umysłu. Smieciu jest najlepszym przykładem. Nie wiem doprawdy skąd wzięło się jego przekonanie, że akurat coś takiego będzie tu hulać i wzbudzi zainteresowanie doświadczonych przecież czytelników.

Jeśli chodzi o pana Adriana, sprawa jest beznadziejna. Nie rozumie on bowiem, że nawoływanie do ortodoksji w zakresach indywidualnych, w dodatku czynnej w internecie jedynie, połączone z jawnymi oskarżeniami hierarchii o fałszowanie istotnego dla wiernych przekazu, a do tego podpieranie się przy tym autorytetami, które wyglądają jak sprzedawcy kradzionych samochodów i nie wiadomo czy w ogóle istnieją, może być ocenione jako opętanie. Mógłbym tu wskazywać, swoim zwyczajem, różne ziemskie zależności, dla których nie powinno się promować takich postaw, ale nie ma to chyba sensu. Oskarżenie, które rzucił Adrian Lenz i argumenty, służące do jego podparcia są tak kuriozalne, że w zasadzie nie ma o czym mówić. Pozostaje jedynie modlić się za niego. Jeśli zaś ten numer zostanie powtórzony, pan Adrian po prostu stąd wyleci.

Chciałbym, żeby wszyscy dobrze to zrozumieli. Mniej więcej wiemy, jak działają internetowe narracje, siedzimy w tym już długo i mamy mnóstwo doświadczeń. Nie ruszają nas artefakty takie jak całun z Manopello, a cóż dopiero mówić o demaskacjach tego jakiegoś Chojnowskiego, który reklamuje się, jako autor dwóch książek. Ja napisałem dwadzieścia i właśnie ogłosiłem, że nie będę się produkował w nagraniach innych niż moje własne, służące do promocji tytułów. Chojnowski zaś leci z tym koksem 120 na godzinę i ciągle dorzuca do pieca.

Proszę Państwa, mechanizm rozbijania spójnych opisów, które muszą powstawać, byśmy mogli w ogóle normalnie żyć i myśleć, jest mi doskonale znany. Jeśli ktoś sądzi inaczej, ten pomylił adresy i powinien się wycofać. Jeśli zaś tego nie rozumie, niech zmieni taktykę na bardziej przekonującą, albo zostanie stąd wyrzucony. Nie będę pisał nic więcej, albowiem mam zbyt dużo roboty z tymi opisami, które niebawem zamienią się w książki. Czas leci i trzeba się spieszyć.



Najwybitniejszy brytyjski ornitolog


Prace nad książką Wielki indyjski żywopłot, autorstwa Roya Moxhama są już na ukończeniu. Ja zaś, przeczytawszy ją w całości, chciałem odnieść się tu teraz do pewnej postaci i pewnej metody. Mogę śmiało napisać – metody, albowiem w polityce, jeśli coś zostaje powtórzone raz, na takie właśnie miano zasługuje.

Nie wiem czy wszyscy pamiętają, ale przy okazji książki Irlandzki Majdan, wspominaliśmy tu Jamesa Stewarda Parnella, wybitnego działacza na rzecz irlandzkiej niepodległości, co w jego rozumieniu oznaczało podział latyfundiów szlacheckich i wzmocnienie żywiołu chłopskiego. Tak się to w Irlandii nie nazywało, ale używam tu nazewnictwa polskiego. Ja tego Parnella przedstawiłem w świetle nieładnym, albowiem był to normalnie angielski protestant, który przewodził w Izbie Gmin frakcji irlandzkiej dążącej do autonomii kraju. Jak wiemy dążenia te udało się prawie doprowadzić do szczęśliwego końca, ale nagle wybuchło Powstanie Wielkanocne i szlag trafił autonomię. Irlandia odzyskała niepodległość, a zaraz potem wybuchła wojna domowa. Parnell już tego nie dożył, albowiem zmarł ze stresu, trawiony reumatyzmem, kiedy prasa ujawniła jego romans z byłą żoną oficera huzarów. Tak to jest malowniczo opisywane i pokazywane w serialach. Możemy w tym momencie ziewnąć i odwrócić stronę tej hagady, bo nie jest ona dla nas. W czasie kiedy Parnell rzekomo przejmował się ujawnieniem swojego romansu z kobietą, z którą miał trzy córki, o czym wszyscy wiedzieli, Oskar Wilde romansował z młodym Alfredem Douglasem, a brat tegoż Douglasa miał z kolei romans z premierem Zjednoczonego Królestwa, ożenionym z córką Rosztylda. O czym wszyscy rzecz jasna wiedzieli. Można więc tę dętą historię sobie darować. Nie o Parnellu chciałem jednak dziś pisać, a o kimś kogo życie i los są w pewnych aspektach do życia Parnella podobne. A skoro tak, to mamy ślad pewnej metody.

Oto proszę Państwa Allan Octavian Hume, zwany najwybitniejszym brytyjskim ornitologiem. Pełnił on służbę w Indiach, jako urzędnik cywilny, szybko awansował, a w pewnym momencie stał się głównym nadzorcą wielkiego, indyjskiego żywopłotu, który dzielił kraj na pół i uniemożliwiał 130 milionom Hindusów z Bengalu korzystanie z soli w normalnych cenach.

Allan Octavian Hume zebrał w Indiach imponującą kolekcję ptaków liczącą ponad 60 tysięcy okazów. Wszystko było było opatrzone opisami, a do kolekcji dołączona była obszerna dokumentacja i notatki dotyczące przyrody w Indiach. Jednak pewnego dnia, jakiś zły człowiek wszystko to podpalił. Hume, stracił serce dla ornitologii i całą swoją kolekcję przekazał Muzeum Historii Naturalnej, gdzie znajduje się ona po dziś dzień.

Najciekawsze jest jednak to, że Hume, był jednym z tych urzędników, którym przyszło tłumić tak zwane Powstanie Sipajów, które wybuchło w roku 1857. Była to bardzo krwawa wojna, którą powstrzymano za pomocą dzikich zupełnie represji. Rosyjski propagandysta – malarz Wasilij Wereszczagin – namalował nawet obraz, gdzieniegdzie reprodukowany, na którym widać, jak Brytyjczycy przywiązali do luf armatnich przywódców buntu i zamierzają ich rozerwać na kawałki. Obraz ten nie istnieje już od dawna. Ponoć korona zakupiła go, a następnie został on komisyjnie zniszczony. Nie wiemy czy to prawda, czy jedna z legend dotyczących tamtego czasu. W każdym razie Powstanie Sipajów odbiło się szerokim echem po świecie, a Jules Verne, podmienił nawet głównego bohatera w swojej najważniejszej książce – 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi. W pierwotnej wersji miał on być Polakiem, który uciekł z kraju po Powstaniu Styczniowym, ale w ostatecznej został Hindusem, który uniknął nieludzkiej egzekucji. Piszę o tym, albowiem Hume, który jako urzędnik korony był także sędzią, orzekającym w sprawach dotyczących buntowników. Wsławił się w Indiach pewnym istotnym wynalazkiem. Otóż opracował szubienicę specjalnej konstrukcji, która skracała cierpienia skazańców. Ponoć – tak pisze Roy Moxham – jeśli już chcieli oni składać broń, to właśnie przed Humem, albowiem zapewniał im on uczciwy proces i humanitarną śmierć. Było nawet kilku takich, których Hume nie powiesił, ale skazał na więzienie.

W latach siedemdziesiątych XIX wieku Hume, podobnie jak Parnell w Irlandii, stał się wielkim orędownikiem reform w indyjskim rolnictwie, co oznaczało po prostu parcelację wielkich latyfundiów i wzmocnienie klasy chłopskiej. Był także nadzorcą wielkiego indyjskiego żywopłotu, wokół którego łowił i preparował okazy ornitologiczne w ilościach wręcz nieprawdopodobnych. Szło to w setki sztuk ptaków zabijanych każdego dnia. Allan Octavian Hume doprowadził w końcu do tego, że bariera celna została porzucona, Indie zaś uwolniono z tej morderczej pętli, która dławiła jest przez ponad pół wieku. Czy była to rzeczywiście zasługa Hume’a? Być może. Podobnie jak Parnell w Irlandii, Hume w Indiach przeciwstawiał się partii konserwatywnej, której w jego czasach przewodniczył ten pan https://en.wikipedia.org/wiki/Robert_Bulwer-Lytton,_1st_Earl_of_Lytton#/media/File:Robert_Bulwer-Lytton_by_Nadar.jpg

Roberty Bulwer Lytton, protegowany Benjamina Disraeli, premier i wicekról Indii. Mamy więc teraz pewien, wycinkowy co prawda, ale jednak wgląd w istotę brytyjskiego konserwatyzmu. Teraz zaś wejrzymy głębiej w istotę brytyjskiego liberalizmu. Córka Hume’a, Maria, należała wraz ze swoim mężem Rossem Scottem do okultystycznej organizacji znanej jako Zakon Złotego Brzasku. Informacji na temat tej struktury poszukacie sobie sami, albowiem i tak już włożyłem do tego tekstu zbyt wiele wątków.

Co jest, w mojej ocenie, najważniejsze, w karierze Hume’a? Otóż powszechnie uważa się go za jednego z ojców założycieli Indyjskiego Kongresu Narodowego, partii, z której wyszli Mahatma Gandhi, Jawaharlar Nehru i jego córka Indira, a także wielu innych, mniej znanych polityków.

To jest doprawdy niezwykłe, że człowiek ten, wynalazca humanitarnej szubienicy, sędzia skazujący na śmierć i ciężkie więzienie ludzi walczących z brytyjską dominacją, nadzorca wielkiej bariery celnej i jej likwidator, stał się dziś hinduskim bohaterem, uznawanym za jednego z ojców założycieli niepodległych Indii. Podobnie jak Parnell uznawany jest za jednego z ojców irlandzkiej niepodległości, mimo iż wcale nie był jej zwolennikiem.

Kiedy Allan Octawian Hume umarł, w mieście Etwah, stolicy dystryktu, którym zarządzał, zamknięto na znak żałoby miejscowy bazar.



Podobieństw ciąg dalszy czyli do czego służy talent narracyjny?


Specjalnie nie napisałem literacki, bo to zawęża pole dociekań, a poza tym ludziom niezwykle łatwo jest wmówić, że ktoś ma talent literacki, choć wcale go nie ma. Z talentem narracyjnym jest inaczej, albo ktoś umie opowiadać i inni to widzą, albo nie umie. Jest mnóstwo ludzi obdarzonych talentem narracyjnym, którzy nie potrafią pisać. I mnóstwo literatów, którzy – w przekonaniu, że mają talent – opowiadają historie niesłychanie nędzne. Działają jednak na żelaznej konstrukcji propagandowej, która utrzymuje ich na odpowiedniej wysokości.

Jak wiemy w Polsce jest dokładnie tak, jak napisałem – ludzie bez talentu narracyjnego uchodzą za literatów. Wręcz jest ów brak talentu wyróżnikiem w światku, gdzie rozdaje się nagrody i splendory literackie. Wszystko przez to, że ilość osób czytających po polsku jest bardzo mała, jeśli porównać ją z masą ludzi czytających nie po angielsku nawet, ale choćby po francusku czy nawet włosku. W dodatku większość czytelników jest tak wytresowana, że reaguje wyłącznie na poznane już wcześniej bodźce. Inaczej jest na rynku anglojęzycznym, choć też nie za wesoło. Tam o wiele częściej zdarza się, że człowiek parający się pisaniem zawodowo, jest także dobrym narratorem. Jednego z takich ludzi wspominałem tu raz czy dwa. Chodzi o Paula Wiliama Robertsa, nieżyjącego już dziś Kanadyjczyka, który napisał antykatolicką, ale z punktu widzenia umiejętności narracyjnych znakomitą książkę o Indiach, pod tytułem Imperium duszy. Roberts zmarł w roku 2019, całkowicie ociemniały, a ja wczoraj przypomniałem sobie o nim i przejrzałem jego życiorys, dostępny tylko po angielsku. Był to znakomity narrator. Być może jeden z najlepszych, jacy żyli w ostatnim półwieczu. Wczoraj jednak zamyśliłem się nad tym, do czego w ogóle potrzebni są ludzie obdarzeni aż takim talentem i tak wielką intuicją oraz wyczuciem szczegółu. I tylko jedna, niewesoła myśl, przyszła mi do głowy. Otóż oni są potrzebni do tego, by ich sponsorzy mieli kim uzasadniać oskarżenia o faszyzm kierowane pod adresem swoich politycznych przeciwników. To jest konstatacja ostateczna i bardzo smutna. Dlatego, choć nie mam takiego talentu narracyjnego, jak Roberts, bardzo dziękuję wszystkim, którzy tu przychodzą i kupują książki, bo dzięki temu nie muszę nikomu służyć.

Przypomniał mi się ów człowiek wczoraj, bo po ciężkim bardzo dniu, zajrzałem na Netflix i znalazłem tam serial zatytułowany Wąż. Jest to historia pół Wietnamczyka, pół Francuza i jego kanadyjskiej partnerki, którzy zajmują się okradaniem i mordowaniem młodych, zafascynowanych Azją turystów z zachodu, hippisów po prostu. Na swoje ofiary polują głównie w Indochinach, ale Allain, wcielenie zła, opowiada o swoich podróżach po całej Azji, między innymi o tym, jak próbował dojechać taksówką z Peszawaru do Teheranu. To jest oczywiście niemożliwe, bo Peszawar leży w Pakistanie, a Teheran w Iranie. No i w ogóle nie wiadomo, czy w Peszawarze są taksówki. Pomyślałem najpierw, że historia ta jest dęta, ale zaraz przypomniał mi się Roberts, który opisywał identycznego człowieka, z tym, że nie wspomniał słowa o jego udziale w morderstwach. Facet był zainstalowany na Goa, w kolonii hippisów i tam sprzedawał im, całkiem otwarcie, choć było to nielegalne i karane więzieniem, opium i inne narkotyki. Produkował jest w Kafiristanie na północy Pakistanu, czyli w tym miejscu, gdzie Sean Connery zapragnął być królem, co można było obejrzeć w sławnym filmie nakręconym na podstawie prozy Kiplinga. Produkcja i dystrybucja zorganizowane były na taką skalę, że trudno przypuścić żeby opisywany przez Robertsa człowiek nie miał związków ze służbami. Zajmował się on także porywaniem młodych dziewczyn, które zeszły na złą drogę i instalowaniem ich w haremach pakistańskich gangsterów. Postacie tych panów, z serialu i z książki, są w zasadzie identyczne, jeśli nie liczyć kilku szczegółów. Bohater opisywany przez Robertsa jest także Kanadyjczykiem, tak jak sam Roberts i żona tego pana z serialu. Naturalnym więc pytaniem, jakie należy postawić w tym miejscu będzie kwestia – kim naprawdę są Kanadyjczycy podróżujący po świecie lub ci, którzy na stałe mieszkają w Azji?

Na podstawie tej narracji, jakże przecież spójnej, można prześledzić też sposób organizacji rynku narkotykowego w zamierzchłej epoce, kiedy armii amerykańskiej nie było jeszcze w Azji środkowej, a z Wietnamu właśnie została wyrzucona. Można także zastanowić się nad tym, w jaki sposób akredytowani w Azji dyplomaci i tajniacy, nie wszyscy rzecz jasna, organizowali redystrybucję gotówki wiezionej tam przez kompletnie ogłupiałe dzieci z bogatych rodzin. Pewnie, gdyby ktoś miał odpowiednią ilość danych można by też, za pomocą jakiegoś algorytmu, wykazać ile młodych osób i z jakich klas, zostało zamordowanych lub porwanych w latach siedemdziesiątych, na ternie Indochin i Indii. My zaś możemy się zastanowić nad kwestią następującą – kto tak naprawdę wzbudził koniunkturę na tym rynku? Bo, że nie zrobiła tego wojna to pewne. Zrobili to ludzie głoszący miłość i pokój, czyli ci wszyscy oszuści z indyjskich aśram poprzebierani w pomarańczowe łachy, którzy wyruszyli do Ameryki by ukraść jej dzieci, wmawiając im, że są dystrybutorami i powiernikami prawdy. Roberts świetnie ich opisał, choć sam był jednym z nich. No, ale być może przybył do Indii po to, by powiedzieć, że ich czas się skończył i mają zamilknąć, a jeśli są biali, to muszą wracać na swoje stare śmieci.

Piszę o tym ponieważ, jak ustaliliśmy to wczoraj, dwa bardzo podobne, albo wręcz identyczne przypadki, wskazują na metodę. Nie wiemy ilu takich ludzi było zainstalowanych na terenie Azji i na kogo polowali, można założyć, że prócz zleceń stałych, dano im także carte blanche na działalność indywidualną, albowiem żaden z nich nie został ukarany. Dziś zaś kręci się o nich seriale, tak jakby spod spodu nic nie wystawało, a widzowie byliby pozbawieni pamięci i umiejętności kojarzenia.

Na koniec słowo o innych jeszcze podobieństwach wskazujących na metodę. Wspomniany wczoraj Allan Octavian Hume, zanim postawił się pupilowi Benjamina Disraeli, miał na pieńku z jednym z jego poprzedników – lordem de Mayo https://pl.wikipedia.org/wiki/Richard_Bourke_(6._hrabia_Mayo)

Pan ten był irlandzkim arystokratą, który został wicekrólem Indii. Chyba jednak był nim zbyt długo i nie reprezentował partii konserwatywnej w należyty sposób, albowiem został zamordowany. Do zamachu doszło w czasie wizytacji jednego z zakładów karnych w Indiach. Zamachowcem okazał się jeden z osadzonych. Nie sposób się nie uśmiechnąć w tym momencie. Wicekról Indii zostaje zamordowany w czasie wizytacji więzienia, a sprawcą jest miejscowy, uwięziony za jakieś sprawki zbrodniarz, który przypadkiem ma nóż. Co się z nim stało? Nie wiadomo, pewnie został zabity na miejscu przez ochronę, która nie spodziewała się ataku na wicekróla. Czy coś o tym wiedział Allan Octavian Hume? Nie sposób tego stwierdzić. Można tylko wspomnieć, że w latach 1872 – 1876 Brytania przeżyła kilka kryzysów gabinetowych, które ostatecznie zakończyły się przejęciem władzy przez partię liberalną.

Metoda, którą zastosowano wobec lorda de Mayo, została twórczą rozwinięta w czasie kiedy Indie były już niepodległe i wolne. Nie wykorzystywano jednak już jako wykonawców więźniów. Sprawy te załatwiane były subtelniej, za pomocą zaufanych, w pełni oddanych władcy gwardzistów. W ten sposób zginął Mahatma Gandhi i córka Nehru, Indira, którą pamiętam jak żywą z telewizji. Myślałem zawsze, że będzie żyła wiecznie. To samo co pani Ghandi przydarzyło się Benazir Bhutto, w czasach, nam bliższych, kiedy już nikt nie używał takich archaicznych narzędzi jak oddana władcy, pałacowa gwardia złożona z Sikhów. Premier Pakistanu została zamordowana przez zamachowca z Al Kaidy.



O przedziwnej logice marksistowskich historyków


Tuż po świętach przypomniałem sobie, że muszę jeszcze pomóc przy produkcji nowego nawigatora, a ten powinien ukazać się na przełomie maja i czerwca. Rzuciłem więc wszystko i zabrałem się za jakieś lektury. Będzie to nawigator o profilu tekstylnym, czyli jeszcze nie prezentowanym w żadnej zwartej całości, choć materiały o tekstyliach ukazywały się tu i ówdzie, były też prezentowane na blogu. No i wczoraj trafiłem na rzecz niezwykłą. Są takie książki, które się systemowo omija, albowiem ludzie uważają je za nieciekawe, albo wręcz okropnie nudne. Książki, które zostały wydane, albowiem kiedyś ich autor traktowany był serio i musiał publikować, żeby zostać profesorem. Jego zdanie liczyło się w środowisku, a on sam wychowywał następców. To są czasy minione, albowiem dziś nikt nie będzie wydawał takich książek, a jeśli nawet to w nakładach znacznie zaniżonych, oscylujących wokół 10-20 egzemplarzy, które utoną gdzieś w czeluściach bibliotek i nikt do nich nigdy nie zajrzy.

Na pewno mi nie uwierzycie, ale istnieje dwutomowe, spore wydawnictwo, które nosi tytuł Szkice o manufakturach w Polsce XVIII wieku. Napisał owo dzieło profesor Witold Kula, historyk marksistowski i jest ono pełne informacji, z naszego punktu widzenia rewelacyjnych i wstrząsających. Ja wczoraj przeczytałem ledwie fragment jednego z tych szkiców i siedziałem przez pół wieczoru z szeroko otwartymi ustami nie mogąc dojść do siebie.

Tych szkiców jest mnóstwo i dotyczą one różnych rodzajów działalności. Patrząc na książkę Kuli, człowiek nie może się nadziwić i sam sobie zadaje pytanie – ale jak to? W tej upadającej, nie nadążającej za dynamicznie rozwijającym się zachodem Polsce powstawały jakieś fabryki? No masz, a było ich w dodatku tyle, że starczyło na dwa tomy sensacyjnych opowiadań o przekrętach i rabunku, opartych na źródłach. Ja czytałem akurat o manufakturze sukiennej Radziwiłłów w Nieświeżu. Zaczyna się od tego, że źródła do radziwiłłowskich fabryk, instalowanych w dobrach książęcych do połowy XVIII wieku, w zasadzie przepadły. Zostało chyba osiem tek zawierających bardzo szczątkowe informacje. Kula pisał to w latach sześćdziesiątych, a więc sądzę, że do dziś nie zostało nic. Historycy zaś tradycyjnie zajmują się nie tym co trzeba, usiłując, prawda, jakoś zainteresować ten ciemny lud historią, za pomocą gołej dupy.

Zaczyna swoją gawędę profesor Kula od zdania: Jest faktem aż do banalności znanym, że formy organizacji działalności produkcyjnej, odzwierciedlają niejako charakter aktualnego ustroju społeczno-gospodarczego, a każdy ustrój ma odpowiadające sobie typy działalności wytwórczej.

Po przeczytaniu powyższego od razu wiemy czego się spodziewać. No, ale na następnej stronie już trafiamy na taki oto opis, wzięty wprost z nie istniejącego w obiegu publicznym dzieła księdza Aleksandra Wóycickiego, zatytułowanego Dzieje robotników przemysłowych w Polsce. Tu mała dygresja. Oto w państwie socjalistycznym, jakim była II RP, zajmującym się dolą i niedolą chłopa i robotnika, który jest zdrową siłą narodu, najważniejszą książkę, na pewno najważniejszą, bo gdyby było inaczej to Kula by się na nią nie powoływał, napisał ksiądz. Jest ów ksiądz dziś całkowicie zapomniany i konia z rzędem temu, kto wskaże jego grób na Powązkach. O tym, by na pracę księdza powołał się jakiś lewicowy propagandysta mowy być nie może. Nawet politycy partii masońsko-ludowej tego wysiłku nie podejmą, albowiem ich łączony gutaperką światopogląd rozsypałby się w proch.

No, ale…co tam ten ksiądz nasmarował o manufakturze nieświeskiej? Cytuję za Witoldem Kulą:

Majstrowie tkaccy produkowali tam sukno z książęcego surowca w oparciu o narzędzia pracy będące tylko w części własnością księcia, wyłącznie na potrzeby dworskie i to nie stale, lecz tylko przy doraźnych okazjach. W czasie gdy roboty nie było, otrzymywali z kasy dworskiej zasiłki w formie zaliczek; mam poszlaki wskazujące, że wolno im było wtedy produkować też na własną rękę, sukno na sprzedaż.

Dalej zastanawia się Witold Kula, czy ta manufaktura była wielka czy mała i czy można ją nazwać fabryką. To mnie w ogóle nie interesuje. Opis ten bowiem mówi nam o ważnej bardzo kwestii. Potrzeby dworu, nie były potrzebami byle jakimi, a Radziwiłł nie odziewał ani siebie ani swoich ludzi czy nawet koni w barachło. Tak więc produkcja musiała być jakościowo dobra. To zaś oznacza, że rynek nie przyjmował importu, a jeśli, to właśnie ów import był tandetą, przeznaczoną dla plebsu. Mówimy o księciu Michale Kazimierzu Radziwille Rybeńku. Człowieku, który dysponował własną armią i oddanymi sługami, gotowymi na książęcy rozkaz siekać każdego kto się nawinął.

Wróćmy do początku – jest faktem aż do banalności znanym – zaczyna Witold Kula, a potem pisze powołując się na księdza Wóycickiego – W czasie gdy roboty nie było, otrzymywali z kasy dworskiej zasiłki w formie zaliczek.

Jak to więc do cholery było z tą marksistowską teorią? Tu rozwój społeczeństw, a tu jakieś zasiłki w formie zaliczek, wypłacane przez magnata, wstecznika zatabaczonego, za czas nieprzepracowany przecież! Co by na to powiedzieli kapitaliści z Wielkiej Brytanii, przeciwko którym wystąpił Marks i jego następcy? Ludzie ci nikomu nie płacili żadnych zaliczek, a swoich robotników traktowali gorzej bydła. I trzeba było dopiero towarzysza Stalina, żeby tę sytuację zmienić. I wtedy to już nikt nie dostawał żadnych zaliczek, z wyjątkiem oczywiście oficerów idących na wojnę o wyzwolenie mas pracujących z kapitalistycznego ucisku.

No, a Rybeńku wypłacał zaliczki! A był to okres tak zwanej Nocy saskiej, kiedy w kraju dochodziło do różnych horrendów i trzeba było dopiero oświeconego króla Stanisława Augusta, żeby owe horrenda ukrócić. Co prawda, ukrócono je wraz z państwem, ale po co wchodzić w szczegóły.

W dalszej części tego opowiadania jest jeszcze gorzej. Opisuje Kula, ze szczegółami, powołując się na owe skąpe źródła, przekręty jakich w manufakturze nieświeskiej dopuszczał się niejaki Józef Wessel młodszy. Syn bardzo zaufanego człowieka, który służył księciu od maleńkości właściwie. Otóż, ni mniej nie więcej, ale pan Wessel spekulował na pensjach ludu pracującego dzierżawiąc te pensje kahałowi. Tak to przynajmniej zrozumiałem, albowiem XVIII wieczny język polski nie jest łatwy. Superintendent Wessel odmawiał też wydawania przysługujących tkaczom ubrań, a także obcinał kupony materiałów dłuższe niż 15 łokci i z tym, co urżnął, leciał zaraz do Żyda. Pozbawieni fabrycznych żupaników tkacze, musieli iść do kahału po pensje, które były tam przekazane, albowiem na obrocie tymi pensjami zarabiał pan superintendent, no i kahał oczywiście. Ta sprawa była trudna do udowodnienia, albowiem książę sam miał interesy w kahale. Otóż jak do jego rąk trafiały pieniądze, których waga nie odpowiadała nominałowi, Rybeńku przekazywał je Żydom, a ci za pomocą różnych figli, wymieniali je na dobre monety. Jak pamiętamy w połowie XVIII stulecia sytuacja finansów państwa była trudna, a w kraju krążyło tyle monet o różnych nominałach, że mało kto mógł się w tym połapać.

Kiedy książę zbudował manufakturę, co trwało – nigdy nie uwierzycie – od sierpnia do listopada 1752 roku – był to zakład bardzo nowoczesny. Nie będę wypisywał tu listy wszystkich udogodnień, jakie w nim były, powiem tylko, że miał szyby w oknach. To był naprawdę duży luksus, bo w chłopskich chatach w tamtym czasie zamiast szyb wstawiano naciągnięte na ramki świńskie pęcherze. Wskutek działalności Wessla i ogólnego nieporządku, szyby w oknach wybito, a zakład zdewastowano. Nie wiem, jakie były realne tego przyczyny, bo jeszcze do tego nie doszedłem, ale zapewne konkurencja czuwała. Byłem zbyt wstrząśnięty, tym, co Wam streściłem wyżej. Na pewno coś o tym napiszę w nowym nawigatorze. Powiem jeszcze tyle, że jeden z oficerów nadzorujących budowę manufaktury nosił swojsko brzmiące nazwisko Hill.



Renesans wiecznie żywy


Dotarła do mnie wczoraj powieść napisana przez Gore Vidala, a zatytułowana Julian. Są to zbeletryzowane dziele Juliana Apostaty, napisane w formie dziennika i listów jego przyjaciół. Jest to rzecz tyleż wstrząsająca, co pretensjonalna. Autor zaczyna od ustawienia sobie przeciwnika, w taki sposób, by łatwiej mu było tłuc go po mordzie, co zostaje, w dalszej części tekstu, nazwane cywilizowaniem.

Pierwszy standard cywilizacyjny mamy opisany już we wstępie. On jest bardzo istotny, dlatego, że posługuje się tym chwytem wiele bardzo osób, chcąc wzbudzić szacunek bliźnich i ich zainteresowanie. To się, podkreślam, za każdym razem kończy tak samo; kompromitacją, albo ucieczką w jakieś śmieszności odgrywane z wielką powagą. Oto oznajmia nam na początku Gore Vidal, szydząc jawnie ze swoich oponentów, że tylko ktoś niesłychanie niewrażliwy, może – pisząc książkę o starożytności – korzystać z opracowań. Poważni ludzie, a przede wszystkim ludzie wczuwający się w temat korzystają tylko ze źródeł. Tak więc – wskazuje Gore Vidal – Gibbon odpada. Kto się powołuje na Gibbona jest po prostu nędzą.

Zastanawiam się czy nie napisać książki o młodym badaczu entuzjaście, który chce odkryć coś niezwykłego, ale kiedy usiłuje poznać okoliczności w jakiś zaistniał badany przez niego problem, okazuje się, że wszystkie źródła zostały albo sfałszowane, albo zniszczone, albo ukryte przez Fabiana Himmelblaua pod podłogą jego antykwariatu w Krakowie. W związku z tym młody miłośnik wiedzy i cywilizacji prawdziwej, staje się zapiekłym zwolennikiem spiskowych teorii. Mogłoby się to nieźle sprzedawać? Jak myślicie? Tylko, żeby mi nikt nie ukradł pomysłu….No więc Gore Vidal, ale nie tylko on, inni, współcześni nam autorzy także, stawiają się w takiej sytuacji. Mówią – poznaliśmy prawdę ostateczną i teraz wam ją wyjawimy, a jeśli ktoś spróbuje z nami polemizować, powiemy, że opracowania są gorsze od źródeł. A właściwie dlaczego? Są lepsze, albowiem zawierają komentarz, który może być błędny, tendencyjny, może zdradzać inspiracje autora opracowania, albo jego intencje, całkiem nie piękne. Może wreszcie, co zdarza się nagminnie, tłumaczyć zjawiska wbrew logice faktów, które opisuje. Dla autora poczytnych powieści opracowania są stokroć wartościowsze niż źródła, szczególnie, że ja powątpiewam w to, że Gore miał możliwość czytania po grecku i dokładnego rozumienia, co jest napisane w tekstach, które rzekomo studiował.

Nigdy nie zapomnę, jak się kiedyś najeżyłem, słysząc, że Targalski jest specjalistą w dziedzinie historii Sumeru. Zrobiłem raban, bo on nawet nigdy nie był nad Eufratem. No i mądrzy ludzie wyjaśnili mi, że nie jest to konieczne, albowiem wszystkie istotne teksty, które należy przeczytać znajdują się albo w Londynie, albo w Berlinie. No, a poza tym są dostępne przez sieć. A jeśli ktoś nie potrafi czytać pisma klinowego, to zawsze ma do dyspozycji opracowania. No właśnie. Dlaczego metoda, która sprawdza się przy historii Międzyrzecza, ma się nie sprawdzić przy historii nam bliższej? Otóż dlatego, że każdy, kto deklaruje obsesyjne zainteresowanie jakimś tematem, słabo lub wcale nie opracowanym, natychmiast przechodzi przez selekcję, tak sądzę, choć mogę się mylić. Stąd lepiej nie deklarować pochopnie swoich sympatii badawczych na pierwszym roku studiów. No, ale to margines. Często mamy do czynienia z sytuacją podobną, ale nie dotyczącą znajomości źródeł w językach, w jakich zostały napisane, ale znajomości okoliczności. I tak Świrski Maciej, dawno temu, jeszcze w salonie24 zadeklarował, że napisze powieść o wojnie zimowej w Finlandii. No i w związku z tą misją, chciał jechać do tej Finlandii, żeby sobaczyć ten las sosnowy i poczuć autentyczny klimat. To jest zachowanie komiczne i kokieteryjne, nie ma ono nic wspólnego z warsztatem autorskim, takim, jaki on rzeczywiście jest. Jest to także zachowanie, które demaskuje ludzi renesansu. Bo oni ciągle są wśród nas, a poznaje się ich po mocno pretensjonalnych postawach. Te zaś mają ukryć hierarchiczny i tajny charakter struktury, która ich produkuje i wysyła na różne odcinki ideologicznego frontu.

Dla Gore Vidala, posądzenie o to, że korzystał w swojej pracy wyłącznie z dzieła Edwarda Gibbona jest policzkiem. I to go demaskuje, bo gdyby był autorem prawdziwym przede wszystkim zainteresowałby się komentarzami i to także późniejszymi niż Gibbon. Źródła bowiem są niezmienne, a przynajmniej powinny być i do pewnego momentu były…No chyba że, owo nawoływanie do opierania się na źródłach ma cel ukryty. Ich treść zmienia się jednak i ci, którzy owe zmiany wprowadzają kreują swoich interpretatorów co dwa pokolenia. Jak jest naprawdę nikt nie sprawdza, albowiem osobną kwestią pozostaje dostęp do źródeł. Ten zaś nie przysługuje byle komu. Sytuacja jest więc następująca – nie udziela się nikomu, z wyjątkiem osób wyselekcjonowanych, możliwości korzystania ze źródeł, a dla tych którzy nie mając tej możliwości, piszą coś na podstawie opracowań pozostają szyderstwa i lekceważenie. I sami teraz popatrzcie, jakie to szczęście, że istnieje pop kultura, która ma te kłamstwa utrwalać. Bez niej nie da się rządzić, albowiem nie ma tak licznej tajnej policji, która by upilnowała wszystkich. W pop kulturze, w rozrywce zaś, może się znaleźć wszystko. Dlatego właśnie my tutaj zajmujemy się całkiem bezpretensjonalną rozrywką i nie aspirujemy do tego, by orzekać autorytarnie o czymkolwiek.

Gore Vidal zdradził nam jedną rzecz zupełnie fascynującą, o której nie napisał chyba ani słowa żaden polski badacz kultury renesansu. Wyobraźcie sobie, że Lorezno il Magnifico napisał sztukę o Julianie Apostacie, a pan Vidal, we wstępie do swojej powieści, stawia się wprost w roli naśladowcy Medyceusza. A nie dość, że jego, to jeszcze Ibsena, bo temu też się przydarzył dramat o takiej tematyce. Normalnie choroba jakaś, przymus pisania o cesarzu Julianie.

Wszystkie te dzieła, których poznawać przecież nie muszę, albowiem nie są wszak tekstami źródłowymi, a jedynie wadliwą interpretacją stojącą poza logiką faktów, przez autorów opisywanych, mieszczą się w pewnej tradycji. Jej wyróżnikiem jest właśnie pretensjonalność, której zadaniem jest ukrycie bardzo złej, potwornej wręcz intencji. Ta intencja właśnie, to jest ten cały renesans. Ludzie utożsamiający się z tą formacją, występują zawsze w obronie cywilizacji, przeciwko barbarzyństwu, reprezentując przy tym najgorsze z możliwych zdziczenie i najgorsze podstępy. Swoje komunikaty kierują zawsze do młodzieży, którą próbują uwieść, nie dając jej w zasadzie nic, poza bardzo mglistymi obietnicami. Najciekawsze zaś jest to, że w swoich pismach i przemowach odwołują się zawsze do czasów zwanych epoką hellenistyczną, czyli tych, których początkiem było panowanie Aleksandra. To zaś prowadzi nas, bo nie Gore Vidala przecież, ku konstatacji, że najwybitniejszym człowiekiem renesansu nie był Lorenzo de Medici, ale sułtan Mehmet, zdobywca Konstantynopola, nowy Aleksander. Jutro napiszę coś o manifestacjach ducha renesansu w praktyce finansowej.



Podobne do podobnego czyli triumf „Odrodzenia”


Jak to było możliwe, że podzielona na małe kawałeczki Italia, której emiraty zwane republikami, wydawały paszporty dla własnych obywateli i mnożyły ograniczenia utrudniające im życie, a także usiłowały za pomocą pieniędzy i wojska opanować Rzym, była świadkiem tak gwałtownych wyniesień organizacji finansowych? Żeby miasto mogło się nagle i mocno wzbogacić potrzebny jest jakiś, będę używał metafor, uwaga, bogaty trup, albo zdechlak, albo ktoś żywy, kto otworzy przez aspirującymi finansistami podwoje swojego pałacu. Łatwo zrozumieć co spowodowało wyniesienie i potęgę Wenecji – eksploatacja umierającego cesarstwa i jego głębokiego, zasobnego rynku. Trochę trudniej jest zrozumieć Genuę, która była potęgą prawdziwą w XIII i XIV wieku, a potem zaczęły się różne kłopoty, ale jeśli uświadomimy sobie, że prawie każdy genueński podesta był trubadurem i pisał wiersze po oksytańsku, będzie nam łatwiej. Najgorzej jest z tą Florencją, miastem bez morza, która nie dorobiło się floty, a jednak uważane było za najpotężniejsze, choć nie dorównywało ani Wenecji, ani Mediolanowi, ani Rzymowi. W zasadzie już to ustaliliśmy, a ja się trochę droczę, ale warto o tym przypomnieć – Italia nie tworzyła żadnego wspólnego rynku. Przeciwnie wszystkie czynne tam siły dążyły do rozdrobnienia kraju, dopiero Medyceusze zgłosili projekt pokoju, który był wymierzony we Francję. Czym się to skończyło, także pamiętamy. Było oczywiście tysiąc przyczyn stojących na drodze do zjednoczenia Italii, ale było też wiele powodów, które mogły to zjednoczenie przyspieszyć. No, ale nie było woli takiego zjednoczenia, albowiem każda finansowa potęga Italii miała swój osobny, wielki rynek. Po upadku Konstantynopola, Wenecjanie kupili sobie Polskę i Litwę, Genua stała się na jakiś czas kolonią Mediolanu, potem grała na koniunkturach powstających w wyniku wybuchających pomiędzy Francją a Hiszpanią konfliktów. Wreszcie postawiła na Hiszpanię. Florencja zaś, stała się potęgą dzięki nowemu Aleksandrowi czyli sułtanowi Mehmetowi. A także dlatego, że zaczęła sprzedawać rzecz do tej pory niesłychaną – technologię budownictwa połączoną z propagandą i kredytem.

Zapewniłoby to Florencji panowanie na długo, gdyby do Stambułu nie wybrali się posłowie z Paryża. Kiedy dziś myślę o tym wszystkim, inaczej napisałbym scenariusz do komiksu Sacco di Roma. Co prawda sam Franciszek I, nie myślał jeszcze zapewne w roku 1526 o sojuszu z Turkami, ale w Paryżu na pewno były siły, które z tego aliansu chciały wykolegować Florencję, przejąć jej rynek, który był przecież do niedawna rynkiem weneckim i uczynić z sułtana głównego partnera politycznego i handlowego. No, ale to są czasy późniejsze. Nas dziś interesuje moment następujący – rozdrobnione ośrodki finansowe, w których skupia się władza, jawna lub tajna, będące zakończeniami ogromnych rozciągających się hen w głąb Azji rynków. Triumf renesansu w Italii, to triumf Florencji, która wyrzuciła Wenecjan z Azji Mniejszej i szlaków do Indii, a na pewno znaczącą zmniejszyła tam jej wpływy. I niepotrzebna była do tego Florentyńczykom flota, jak się okazało. Wystarczyło kilku poetów i kartografów ustawionych w odpowiednich miejscach. Układ ten działał przez kilka dekad, ale Italia była zbyt niespokojna, by mógł się utrzymać. Czy zauważyliście na przykład, że do najjaśniejszych gwiazd na renesansowym firmamencie należy książę Urbino, Federico di Montefeltro? Facet, który był władcą najmniejszego chyba księstwa w całej Italii. Została po nim bogata ikonografia, pisma, biblioteka i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Pan ten przez całe życie zwalczał Zygmunta Malatestę, z różnym skutkiem. W końcu go pokonał. Oznaczało to, że Florencja nie będzie miała przyczółku na Adriatyku, prawie na wprost Wenecji, w którym mogłyby cumować tureckie galery, albowiem Federico nie dopuścił do tego, by Malatesta rządził brzegiem północno-zachodniego Adriatyku. I to jest moment, w którym potęga Florencji zaczyna słabnąć.

Cofnijmy się teraz w czasie. Czy znamy jeszcze inne, podobne schematy urządzeń finansowych? Oczywiście, że tak. Nie sposób przyjąć, że kiedy Bolesław Krzywousty dzielił swoje państwo, ktoś już rozmyślał, jak je podłączyć do równie rozdrobnionej Rusi i wielkiego Azjatyckiego rynku. No, ale kiedy owe księstwa zaczęły się dzielić jeszcze bardziej, kiedy można było zarabiać na lokalnych koniunkturach, a droga srebra z kopalni na Śląsku do kantoru kupieckiego w Krakowie była bardzo krótka i przynosiła krociowe zyski, kiedy okazało się, że na rozdrobnionym obszarze transakcje zawierane są błyskawicznie i błyskawicznie rosną koniunktury, ktoś na pewno pomyślał o tym, by sytuację tę przeskalować i podłączyć się do jakiegoś obszaru zarządzanego z jednego ośrodka , który obejmowałby pół kontynentu i gwarantował kupcom nie tylko bezpieczeństwo, ale także gigantyczne obroty. I ktoś na pewno pojechał do Azji, by omówić te kwestie z wielkim chanem.

Teraz kolejna kwestia. To co tu piszę dotyczy najistotniejszych, żywotnych i poważnych kwestii dla każdego władcy i dla każdego posiadającego pieniądze człowieka. I nie ma nikogo, kto choć raz zarobiłby większą kwotę na czymkolwiek, kto by nie zrozumiał, o czym tu rozmawiamy. No, ale formaty produkowane w ośrodkach naukowych zwanych uniwersytetami, nie wspominają w ogóle o takich rzeczach. Tam się pisze wyłącznie o sztuce, wyłącznie o malarstwie, wyłącznie o artystach i to jest właśnie ów renesans, który znamy. Nie chcę już wracać do tych kwestii, ale przypomnę, że Kosma Medyceusz, wysłał Bramantego i Leonarda do Mediolanu, a Verrocchia do Rzymu. Nie po to przecież by kokietować tamtejszych władców, choć kokieteria była istotnym elementem misji. Celem Florencji było zawładnięcie Italią i uczynienie z niej głowy osadzonej na ogromnym tureckim korpusie. Tego nie dało się przeprowadzić, albowiem nawet opanowanie Rzymu przez Medyceuszy nie wystarczyło.

No, ale wracajmy do meritum. Nie ma w obiegu istotnych informacji na temat polityki Florencji wobec Turków. One zapewne gdzieś są, ale nie są eksploatowane, a na pewno nie na taką skalę, by do nas dotrzeć. Czas nie dojrzał jeszcze do tego, by owe źródła zniszczyć, ale przyjdzie taki moment z pewnością. Skąd ja to wiem? Wziąłem sobie do ręki, leżącą tu obok, od dłuższego czasu, Historię Indii. Fascynująca książka. Wyobraźcie sobie, że w dolinie Gangesu umowy na kupno i sprzedaż gruntów ryte były na miedzianych płytach. Księgowość w państwach, najpierw rozdrobnionych, a potem siłą zjednoczonych, była przedmiotem kultu. Liczono wszystko i każda czynność związana z państwem była regulowana ścisłymi przepisami. Określona była nawet godzina, kiedy należało kąpać państwowe słonie. Jeśli sądzicie, że coś z tego zostało, jesteście w błędzie. Historia Indii, jest historią wymyśloną. Nie ma jej w zasadzie, bo opiera się na tekstach religijnych, które przekazywane były ustnie. Nie ma tam śladu, na przykład, po najeździe Aleksandra. Królestwa doliny Indusu go nie zauważyły, choć Aleksander, likwidując imperium perskie, usunął z drogi ważnego i wpływowego handlowego pośrednika. Pomiędzy towarami płynącymi z Indii, a Europą, rozciągał się jednolity, wielki obszar. Nie udało się jednak zarządzać nim z jednego ośrodka. Przyczyny rozpadu imperium Aleksandra tłumaczone jednak są trywialnie, a my musimy w nie wierzyć.

Wracajmy do Indii. Wiemy że czasy Buddy, to okres wielkiej prosperity i powstawania ogromnych fortun, po których zostały jakieś wzmianki ryte w kamieniu i miedzi. Nie było bowiem nikogo, kto przekazałby dalej wiedzę o politycznej historii Indii. A być może był ktoś taki, ale przegrał rywalizację o ocalenie tekstów? Nie wiemy. Znajdujemy tylko informacje, że z czasów starożytnych do dziś zachowała się tylko kronika jednego królestwa w Kaszmirze i kronika opisującą triumf buddyzmu na Cejlonie. W środku jest wielka dziura.

Pisząc to powołuję się na ową, leżącą obok Historię Indii. Tam też można znaleźć informację, że po okresie spokoju i prosperity, jaki w dolinie Gangesu zapanował za czasów Buddy, nastał chaos, a niewielkie plemię, z którego Budda się wywodził, mieszkające u stóp Kaszmiru, zostało całkowicie zlikwidowane. To oczywiście może być przypadek, w wojennym chaosie dzieją się różne rzeczy przecież.

Próby ustanowienia strefy swobodnego i wolnego handlu znamy z czasów po narodzinach Chrystusa, choć ich tak nie nazywamy. Używa się do tego innych określeń. Jedną z nich było zainstalowanie w Bagdadzie dynastii Abbasydów, która wydała 37 kalifów, a najsłynniejszy z nich – Harun al Raszid znany był jako mecenas artystów i opiekun sztuki. Państwo Abbasydów graniczyło z Bizancjum i prócz Azji Mniejszej obejmowało te tereny, które w średniowierczu włączyli do swojego imperium Turcy. Jak wiemy islam przechował dla Europy pisma i myśli autorów antycznych. Tak piszą różni mądrale. Dlaczego nie przechował autorów hinduskich? Dalej na zachód, rozciągało się w VIII wieku państwo Franków, którego szczytowym momentem było panowanie Karola Wielkiego. Okres ten bywa przez historyków nazywany renesansem karolińskim. Co po nim zostało, każdy może się łatwo domyślić.

Sułtan Mehmet, jak pamiętamy nazwany został nowym Aleksandrem, a uczeni piszący podręczniki wmawiają nam, że zablokował on drogę do Indii i przez to Vasco da Gama musiał opływać Afrykę. Otóż oni niczego nie zablokował, ale zaczął preferować niektórych kosztem innych. I to spowodowało, że ci inni zaczęli szukać nowych rozwiązań. Kiedy zaś już pojawili się w Indiach, spotkali tam żydowskiego faktora z Poznania, który wielce się zdziwił widząc ich i cumujące w porcie statki z krzyżami na żaglach.



Król Julian Apostata czyli Żydzi z Madagaskaru


Wszyscy się pewnie dawno zorientowali, a ja jak zwykle dowiaduję się na końcu, że kreskówka o przygodach króla lemurów imieniem Julian, jest produkcją polityczno-propagandową. W dodatku tak głęboką, że nie wszystkie tropy daje się odczytać, a te które można, są zredagowane w taki sposób, że żaden scenarzysta w Polsce by tego nie wymyślił. Pewnie przez to, że przy Królu Julianie pracowała masa ludzi, ze świeżymi i mniej świeżymi pomysłami, a przy polskich produkcjach, ciągle zatrudnia się Pawlickiego i młodego Łysiaka.

Moim zdaniem serial ten odzwierciedla bardzo ciekawą, hipotetyczną sytuację, która miałaby miejsce wtedy, gdyby diaspora z Polski została przed wojną wysiedlona na Madagaskar. I choć tego nie zauważyłem, pewien jestem, że ważne zdanie w czasie produkcji musiał mieć ktoś znający przedwojenną historię Polski i wszystkie nasze tutaj uwarunkowania. Nie sprawdzę tego, ale mogło być tak, że sam Julian, który gada dziwnie i śmiesznie, w pierwotnym zamyśle miał po prostu żydłaczyć. To jednak byłoby chyba za duże przegięcie i on po prostu śmiesznie gada. To znaczy mnie to bawi, innych nie musi. Producenci ukryli w serialu treści, które muszą się zawsze pojawić w globalnej propagandzie. Był to zapewne ukłon w stronę finansujących produkcję, ale wyeksponowali też takie, które teoretycznie nie powinny się tam znaleźć. Wczoraj oglądałem odcinek o tym, że lemury nie mogą nosić przy sobie bojowych skorpionów służących im do obrony, bo są za głupie i same siebie wykończą tymi skorpionimi rewolwerami. I to był element programu politycznego partii demokratycznej. No, ale w odcinku o odnalezieniu w jaskini starego lemura, przedstawiającego się jako Zygmunt Leciwy, urządzono prawdziwą szyderę z demokracji. Ten Zygmunt okazał się być w rzeczywistości uwięzionym królem Julianem Przeokropnym, urządzającym przed wielu laty komunizm wśród lemurzej społeczności, a po uwolnieniu pragnącym zastąpić Juliana XIII, w drodze demokratycznych wyborów. Ujawniona została w tym odcinku psychologia stada, które na jeden rodzaj bzdur reaguje entuzjazmem, choć ich nie rozumie, a na drugi, który emituje Julian XIII sympatyczny, próbując wyszydzić brednie swojego adwersarza, złości się i obraża. Dokładnie jak w życiu – chcecie, żebym wam urządził piekło na ziemi?! Tak! Ludzie nie słuchajcie go to oszust! – Zamknij się zawistniku!

Najlepszy był jednak odcinek o fastfoodzie, bo tam ujawniło się wszystko to, o czym napisałem na początku. Jak wiemy, na Madagaskarze towarzyszą Julianowi trzej doradcy, majordomus, psychopatyczny wielbiciel i szefowa ochrony. Ta ostatnia, czyli Jagoda, jest na pewno wyszkolona przez Mosad, nie może być inaczej. Bije wszystkich, łamie drzewa, skacze wysoko, hen, pod korony palm i wszystko potrafi, ale jest emocjonalną inwalidką i przez to wszystkie uczucia kobiece zastępuje w niej przywiązanie do Juliana, który jest co prawda śmieszny, ale jest też skończonym gamoniem. Jak ma na imię królewski majordomus wszyscy wiedzą – to Maurice. No, ale Julian wymawia jego imię inaczej, przynajmniej po polsku brzmi ono inaczej. On mówi do niego – Moryc. I u wszystkich prawie budzi to sympatię, albowiem każdy kojarzy imię Moryc z Ziemią obiecaną Wajdy i domyśla się, że nie znalazło się ono w tym serialu przypadkiem. Jeśli zaś nie z Ziemią obiecaną, to z filmem CK dezerterzy, gdzie też występował Moryc, którego wszyscy lubili. Maurice z serialu o lemurach jest głosem rozsądku i ostoją spokoju wśród szalonych pomysłów zrodzonych w głowie króla Juliana, jakie kształtują madagaskarską rzeczywistość. No, ale on nie jest jednym dworakiem, którego obserwujemy. Występuje tam też psychopata Mord, lemur o wyglądzie dziecka, który jest starszy od króla Juliana, żre skorpiony, a jego obsesją są królewskie stopy i bezgraniczne przywiązanie do władcy, które wywołuje tylko jego frustrację i różne sytuacyjne ambarasy. Mord jest niereformowalny, nie daje sobie niczego wytłumaczyć i w zasadzie nie wiadomo co z nim zrobić, ani też skąd on się właściwie wziął. Nikt też nie zastanawia się, jak Mord w rzeczywistości ma na imię. No, ale to zostaje ujawnione właśnie w odcinku o batonikach. On tam przywołuje różne swoje wspomnienia związane z babcią, która wynalazła maszynę do robienia batoników i wyjawia przy okazji, jak ma na imię. Otóż mały lemur, którego Julian XIII bez przerwy wysyła kopniakiem na orbitę planety, to Mordechaj. Mord zaś jest zdrobnieniem od tego imienia. Naprawdę, można było to dziwne stworzenie nazwać dowolnym imieniem, bo chyba dziś, nawet w Izraelu imię Mordechaj nie jest za bardzo popularne. Ktoś jednak wymyślił, że będzie ono pasowało jak ulał.

Mamy więc króla Juliana, Moryca, Mordechaja i Jagodę. Nie wiem jak Jagoda nazywała się w wersji angielskiej, ale warto sprawdzić czy czasem nie Róża. Czy król Julian jest poważnie zainteresowany swoim królestwem? A skąd on się chce bawić i uważa, że najważniejsze to organizować dyskoteki i budować parki wodne. Gdyby nie Moryc i Jagoda już dawno doprowadziłby swoje królestwo do ruiny, ale ono jakoś się trzyma. Dlaczego? Bo chcą tego pradawni bogowie, których Julian czasem wzywa, ale tak naprawdę ma ich w nosie, bo interesuje go głównie rozrywka. Jest więc Julianem Apostatą, który wpada w popłoch i gotów jest składać bogom ofiary ze swoich poddanych tylko w tych momentach, kiedy nie widzi już żadnego innego wyjścia.

W filmie jest mnóstwo interesujących odniesień do tego co we współczesnych podręcznikach nazywa się tekstami kultury. Jak wiemy Julian rezyduje w rozbitym samolocie, który zatrzymał się w koronie baobabu. Są w nim też dwa kościotrupy, jeden z stroju wieczorowym, a drugi w kurtce pilota i charakterystycznej skórzanej czapce. Z tym drugim Julian czasem rozmawia i zwraca się doń per – Amelio. Ten drugi kościotrup to oczywiście zaginiona nad oceanem kobieta pilot Amelia Erhard, która niedawno okazała się być kochanką ojca Gore Vidala, autora książki o cesarzu Julianie Apostacie. Próbowała ona oblecieć w rekordowym czasie kulę ziemską, ale zaginęła w nieznanych okolicznościach. Scenarzyści na pewno nie umieścili jej w tym filmie dla żartu. Ona ma nam wskazywać, jak poważne treści skrywa ten serial.

Najlepsi jednak są rodzice Juliana. Pojawiają się nagle i równie nagle znikają. To jest para wypranych z emocji i empatii angielskich arystokratów. Z tym że matka ma prawa do tronu, a ojciec jest dokooptowany. Tak więc jasno widać o kogo chodzi. To oni zostawili Juliana na tej upiornej wyspie pełnej foss, zjadających lemury i wyjechali gdzieś, gdzie trawa jest równo przycięta, gdzie można grać w golfa i sączyć drinki. Przez to Julian nie potrafi nawiązywać normalnych relacji z innymi lemurami. No, ale na szczęście ma Moryca, Mordechaja i Jagódkę. Na Madagaskar przybywają, bo Julian nie wysłał im na czas daniny, a bez niej nie mogą prowadzić takiego życia do jakiego przywykli. Wynika z tego szereg ambarasujących sytuacji, ale my nie patrzymy na nie wcale, albowiem scenarzyści odkrywają przed nami prostą i klarowną prawdę. Wskazują kto w istocie był autorem rzuconego przed wojną w Polsce hasła – Żydzi na Madagaskar! Na tym kończę. Muszę nadgonić lekturę, żeby zakończyć prace nad kolejnym numerem kwartalnika.



Promocja fanatyzmu


Fanatyzm promuje się za pomocą hagad, w których występują stałe i rozpoznawalne elementy i postaci. Wymieńmy kilka, ale najpierw podzielmy naszą wizję na trzy plany. Naprawdę niezbyt skomplikowane: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Przeszłość jest najważniejsza, albowiem w niej lokowane są mity napędzające fanatyzm. One nie mogą być w żaden sposób zweryfikowane, ale też nikt tego od promującej fanatyzm hagady nie wymaga. Istotne jest by skreślić przed oczami odbiorcy o wrażliwym sercu i gąbczastym mózgu, wizję idyllicznej przeszłości lub takiej, która zachowała jakieś nieprawdopodobne jakości. Ich resztki mogły przetrwać do teraźniejszości, ale doprawdy tylko w nielicznych miejscach. Pilnowane są przez wtajemniczonych mędrców, którzy wiedzą i czują więcej niż inni, ale nie potrafią ocalić tego co najbardziej wartościowe bez pomocy adeptów różnych arkanów. Te wydają się profanom śmieszne i bez znaczenia, ale w rzeczywistości stanowią esencję życia i są najważniejszymi wartościami. Oczywiście, na bezcenne dziedzictwo czyhają barabrzyńcy, zanurzeni w teraźniejszości i wpatrzeni w krótkoterminową przyszłość, która rysuje się przed ich oczami mgliście, ale sympatycznie. Tylko kapłani wymarłych kultów wiedzą, że nadchodzi katastrofa i trzeba ją ze wszystkich sił powstrzymać. Szukają więc ludzi, którzy mają otwarte serca i umysły, by przekazać im to, co najważniejsze, zanim umrą. Wtedy dawne wartości ocaleją, a barbaria zarządzająca teraźniejszością będzie musiała odejść, w dosłownym i metaforycznym znaczeniu tego słowa.

Tak to wygląda w filmach pokazywanych w kinie, którymi deprawuje się nasze dzieci. One następnie przenoszą te kretyńskie wizje, rodem z Władcy pierścieni, do rzeczywistego życia. Nawet jeśli nie traktują ich serio, to ilość zmultiplikowanych w popkulturze schematów podobnych do tego, który opisałem jest tak duża, że w zasadzie nie można stworzyć inaczej skonstruowanej opowieści. Nie da się. Nikt jej nie zrozumie, a nawet jeśli, uzna, że ktoś go nabiera, albowiem przedstawione argumenty nijak nie zgadzają się z promowanymi postawami i wizją. Ta zaś, podkreślam, jest źródłem fanatyzmu gorszego niż islamski. Teraz konkret. Proszę bardzo, wczoraj trafiłem na taki oto tekst.

https://magazyn.wp.pl/informacje/artykul/polska-rafa-koralowa?fbclid=IwAR08x40C_PuU8dyAzzIS0qjK-eobYeLArFqJ9titJnLUS3ic9KyK9sxTfCE

Wszystko jest dokładnie takie jak opisałem. Mędrzec rozumiejący przedwieczne prawdy pochodzące z epok, kiedy człowiecza barbaria nie dewastowała jeszcze planety i jego uczeń, chcą ocalić resztki dawnej puszczy. Stają przed nami i patrzą w nasze oczy z nadzieją. Niestety, gromada prymitywnych, niczego nie rozumiejących gamoni w przekrzywionych czapkach z wełny, szpanująca dyplomami inżynierów leśnictwa, próbuje im to uniemożliwić. No, ale co oni wiedzą, kiedy przed nami występuje mag prawdziwy, który chce ocalić mchy rosnące na grabowych pniach. Można oczywiście ten tekst zlekceważyć, można się z niego pośmiać, albowiem autor wzbił się na taki poziom pretensjonalności, że nie ściągnie się go zeń nawet rakietą międzykontynentalną. Ten sposób pisania jest wykorzystywany od dawna przy różnych okazjach i on zawsze znajduje entuzjastów. Jest jednak – powtórzę – narzędziem do wzbudzania fanatyzmu i niczym więcej. Celem zaś tego, niby uwodzicielskiego tekstu, jest stworzenie grup wtajemniczeń, posiadających wiedzę, lepszą, ważniejszą i bardziej potrzebną niż to, co mają w tych swoich pustych łbach inżynierowie leśnictwa. Oni by tylko wycinali las, a wrażliwi ludzie chcą go zachować dla przyszłych pokoleń, w stanie możliwie naturalnym. I nikt przy tym nie pyta, czy ktoś sobie życzy zachowania tego lasu i tych mchów porastających grabowe pnie. Nikt nie zastanawia się, że prócz mchów, porostów i innych roślin w pniach drzew, szczególnie starych żyją, także grzyby, które ten przedwieczny las zamienią w próchno w ciągu dwóch dekad. Tak więc ani mędrzec, ani jego uczeń, pod koniec swojego życia nie będą mogli podziwiać przedwiecznej puszczy obrośniętej mchami, ale bezładne zagrzybione cmentarzysko pni pozbawionych jednego, zielonego akcentu. Prócz grzybów, w tych pniach żyją także owady, które mają, pardon, w dupie, chronione gatunki wątrobowców. Interesuje je zachowanie gatunku i wykarmienie larw pasożytujących w drewnie. O tym nasz uczeń czarnoksiężnika, adept białej magii, nie wspomina, albowiem nie chodzi mu o to, by psuć tak fantastyczną wizję i podsuwać ludziom niepotrzebne wątpliwości. Przedmiotem jego artystycznych zabiegów nie są bowiem rośliny, jak chce nam to przedstawić, ale ludzie. I tu dochodzimy do bardzo ważnego mechanizmu demaskującego zbrodniczy fanatyzm. Jego promocja polega na przebiegłej zmianie optyki i wskazaniu, że istotą rozważań są rzadkie gatunki czegoś tam. A to jest nieprawda. Jeśli ktoś nie rozumie, wyjaśnię to na innych przykładach z innych dziedzin. Mamy oto targi książki, przedmiotem handlu na tych targach nie są książki, jakby się komuś mogło zdawać, ale podłoga, zwana także powierzchnią wystawienniczą. Chodzi o to, by zedrzeć z frajerów jak najwięcej kasy za podłogę, wynajmowaną na określoną ilość godzin, przez kilka dni w tygodniu. No i o to, by poustawiać wśród nich, ludzi poważnych, którzy będą handlować książkami, ale za podłogę nic nie zapłacą. Taka jest istota organizacji tych targów. Jeśli ktoś nadal nie rozumie, podaję inny przykład. Na pustyniach Maghrebu pojawiały się w XII i XIII wieku berberyjskie sekty, wyznające ortodoksyjny islam, ich celem istotnym nie było jednak nawracanie mieszkańców pustyni, którzy żyli gdzieś w górach, według własnych zasad, a o Allachu słyszeli coś, tam piąte przez dziesiąte i znali jedną linijkę najważniejszej modlitwy. Celem tym było stworzenie bardzo opresyjnej wewnętrznie, nie przyjmującej żadnej wiedzy ze świata, organizacji, która będzie strzegła szlaków wiodących z sudańskich kopalń złota do portu w Ceucie. Ortodoksja była tylko pretekstem do utrzymania dyscypliny, gwarantującej skuteczność organizacji, a to znaczy – bezpieczeństwo tego wożonego przez pustynię złota.

Oczywiście nie można było tego wyrazić wprost, albowiem wtedy skuteczność takiej organizacji zmalałaby o połowę, ludzie zaś, którzy też mieliby ochotę kontrolować ten szlak, mogliby wynająć do tej roboty, jakichś zawodowców nie mających nic wspólnego z islamem. Fanatyzm ma za zadanie przede wszystkim ukryć istotny cel do jakiego zmierza sfanatyzowana organizacja, po drugie, określić wewnętrzną lojalność członków na zasadach możliwie nieludzkich. Tak, by każdy dobrze się zastanowił, zanim okaże niesubordynację. No i wskazać wroga ideologicznego.

Dopiero bowiem taka organizacja, której członkowie podporządkowani są swoim zasadom, może skutecznie konkurować z innymi organizacjami. Ona nie używa dialogu w komunikacji ze światem, ale dokonuje przez cały czas bardzo widowiskowych demonstracji, jeśli zaś nie może tego zrobić wydaje oświadczenia, które maja charakter dogmatów i nie oczekuje, że ktoś będzie na nie odpowiadał. One mogą mieć różną formę, taką choćby, jak ten zalinkowany artykuł. Co jest celem organizacji reprezentowanej przez autora, bo chyba nie przez owego mędrca, który tam występuje i najwyraźniej obsadzony został w roli pierwszej naiwnej? Jest nim usuniecie z lasów ludzi wykształconych, czyli kadry leśników. Do tego odczłowieczenie ich, przedstawienie jako kogoś trochę tylko lepszego od orków, kto może oczywiście stanąć po jasnej stronie mocy, ale musi wiele pracować, żeby zdobyć najniższy stopień wtajemniczenia. Jeśli zaś ktoś uporczywie będzie odmawiał nawrócenia, sam sobie gotuje los najgorszy. Tak to wygląda i niech Was nie zmyli poczciwa intonacja, przebijająca z tego, w istocie kretyńskiego tekstu, którego autor ma kłopot z określeniem momentu w dziejach, kiedy to na Mazurach rządzili Prusacy. Wydaje mu się także, że po wielkich gradacjach szkodników – kornika i brudnicy mniszki – las w Puszczy Boreckiej odrodził się w swoich naturalnych formach. Nie wiem ile ten pan ma lat, ale ja pamiętam doniesienia o gradacji brudnicy puszczane w telewizorze za późnego Gierka. Las mazurski był zdewastowany i gdyby nie leśnicy nie byłoby go wcale. Podkreślam więc raz jeszcze – tego rodzaju teksty nie są niewinnym bajaniem gamonia, który nie odróżnia liścia od szyszki. To jest manifestacja pewnej metody, która służy do organizowania sfanatyzowanych struktur, wymierzonych w inne struktury, takie, które w najbliższych dekadach nie będą już potrzebne.

Dwa dni temu dotarło do mnie, że w lasach zmienia się teraz wszystko, przede wszystkim zaś zmieniły się pensje leśników, które jeszcze w poprzedniej dekadzie mogły być uznane za niezłe. Ostatnio zwolniono, mniejsza o przyczyny, dyrektora generalnego Lasów Państwowych. Gazownia podała, że człowiek ten dostawał miesięczne wynagrodzenie w wysokości 14700 zł plus dodatek funkcyjny. Hello….! Dyrektor generalny LP – 14700? Przy takiej odpowiedzialności? I takich zyskach, jakie w skali kraju wypracowują Lasy Państwowe? Ciekawe ile zarabia dyrektor przeciętnie wydajnej kopalni węgla?! Ktoś wie może? Nie wspominam o bankach i ich kadrze dyrektorskiej.

Pomyślałem o następujących okolicznościach: pięć lat technikum, bardzo ciężkiego, potem pięć lat studiów, równie ciężkich, praktyka zawodowa rozpoczynana na jakimś zadupiu, od stanowiska podleśniczego, przeganianego dzień w dzień, po jakichś wertepach, realizującego zadania nierzadko ponad siły. Po wielu latach (albo i nie) awans na leśniczego, co wiąże się wyłącznie ze zwiększoną odpowiedzialnością i jakąś nędzną podwyżką. I tu kończy większość. Jeśli ktoś robi jakąś karierę, zmuszony jest do zawierania przykrych, kompromitujących i upokarzających znajomości z politykami różnych szczebli, a także narażony jest na ataki ekologów i zakumplowanych z nimi dziennikarzy, nie mających pojęcia o tym dlaczego las wygląda tak ładnie i ile pracy to kosztowało. Do mojego kolegi zadzwoniła ostatnio dziennikarka i z przerażeniem w głosie oznajmiła, że w lesie pracują pilarki. Kolega zapytał ją czy ona sobie wyobraża, że drzewa ścina się piłami typu moje-twoje? Nie odpowiedziała.

Przez to wszystko trzeba przejść, żeby na samej górze piramidy administracyjnej zarabiać 14700 plus dodatek?! I przeczytać w portalu WP materiał jakiegoś durnia, który wymyślił, że obrośnięty mchem pień to jest rafa koralowa? Degradacja administracji lasów postępuje. Wrócimy do czasów, która pamiętam ze szkoły, przed reformą, kiedy to w lesie pracowali ludzie nie wiadomo skąd, jacyś durnie nie odróżniający sadzonki brzozy od sadzonki olszy. Nikogo to nie obchodziło. Ponad trzydzieści lat intensywnej pracy dydaktycznej kadry nauczycielskiej i akademickiej zostanie w ciągu dekady przekreślone w imię celów baśniowych, rodem z prozy Tolkiena. Widać to już dziś.

Metoda zaś autora tego tekstu jest łatwa do demaskacji. Jakby obejrzał pod mikroskopem swoja rękę, zobaczyłby tam masę fascynujących roztoczy, przypominających dinozaury, które także trzeba ocalić dla przyszłych pokoleń. Nie pytając ich, rzecz jasna o to czy tego chcą. Po cóż więc się myć? Niech żyją roztocza, niech ludzie przychodzą i oglądają je przez niesamowity sprzęt optyczny i choć przez chwilę poczują się jak Jacques Cousteau, nurkujących w głębinach!

Niestety szyderstwa nie działają na zorganizowany fanatyzm. W walce z nimi nieskuteczny jest także dialog, czego zdaje się leśnicy nie rozumieją. Wielu z nich próbuje coś tłumaczyć, wyjaśniać…To nie ma sensu. Dialog jest pułapką. Można mi oczywiście nie wierzyć, ale przyszłość pokaże, że miałem rację. Środowiska leśnego, w znanym nam dziś kształcie już niestety nie będzie.


© Gabriel Maciejewski
4-12 kwietnia 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz