Mobilizacja Wallenrodów
„Poglądy, charakter, postawa, zjawiskiem są dosyć rzadkim. Więcej się da wytłumaczyć zwyczajnym losu przypadkiem. (…) Grosz dzisiaj jest w MSZ-cie, a Rubel jest u Andersa, bo tak się właśnie złożyło, choć mogło być vice versa. Gdyby Bielecki był w Polsce, Borejsza by chodził z Bieleckim. A gdyby tu był Piasecki, Grydzewski by chodził z Piaseckim. Brzechwa by pisał w „Dzienniku” wedle przykazań piłsudskich, karcąc biednego Hemara za fraszki do „Szpilek” łódzkich. Kwapiński by pierwszy pokwapił dogadać się z PPR-em i tylko Ważyk w Londynie nie byłby oficerem.” - pisał Antoni Słonimski, któremu Marian Hemar też wyrzucał, że się „obrzezał na komunizm”. Coś w tym jest, bo po „okrągłym stole” zaczęliśmy dowiadywać się niesłychanych rewelacji, na przykład - że Aleksander Kwaśniewski „wychował się” na paryskiej „Kulturze”. Na czym Aleksander Kwaśniewski naprawdę się wychował – tego oczywiście nie wiem, ale myślę, że paryskiej „Kultury” nie ośmieliłby się wziąć do ręki nawet przez papierek. Inna sprawa, że potem nawet pielgrzymował do Maisons Laffitte, gdzie redakcja „Kultury” miała siedzibę i nawet był przyjmowany przez „Księcia”, czyli red. Jerzego Gierdroycia, który wcześniej był uważany za „agenta obcego wywiadu” i SB takie kontakty oceniała surowo. Ale to było na etapie poprzednim, kiedy Aleksander Kwaśniewski był jeszcze zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie operacyjnym „Alek”, a Konradem Wallenrodem został dopiero później, kiedy już było wolno, a nawet – kiedy było to wskazane. Na tym drugim etapie pan red. Adam Michnik kazał „odpieprzyć się od generała” - co zostało przyjęte z pełnym aprobaty zrozumieniem – ale oczywiście nie przez wszystkich, bo taki na przykład Gustaw Herling-Grudziński tę amikoszonerię z Aleksandrem Kwaśniewskim i innymi takimi Wallenrodami Jerzemu Giedroyciowi wytykał, a nawet zerwał z nim stosunki – ale takich „niezłomnych” było niewielu, bo – powiedzmy sobie szczerze – komu potrzebni są „niezłomni”? Taki jeden z drugim „niezłomny” nie tylko uważa się za coś lepszego od innych, ale w dodatku - w odróżnieniu od innych - nie można go do niczego użyć. Toteż za niezłomność nikt już dzisiaj nie wybula, przeciwnie – została ona powszechnie potępiona jako „fanatyzm”, podczas gdy amikoszoneria została awansowana do rangi cnoty głównej. Oto w Niemczech budowana jest „świątynia trzech religii”: chrześcijańskiej, żydowskiej i muzułmańskiej – ale to z pewnością dopiero początek, bo po co aż trzy religie, skoro można z nich zrobić jedną, na tyle rozwodnioną, że do przyjęcia przez każdego? Zwiastunem tego nadchodzącego czasu był Jacek Kuroń. W jego pogrzebie uczestniczyło duchowieństwo wszystkich możliwych wyznań, co pewnego żałobnika skłoniło do uwagi, że „chłop wierzył we wszystko”.
Wspominam o tym wszystkim by podkreślić, że mieści się to w polskiej tradycji politycznej, co możemy przeczytać nie tylko w „Kuplecie posła Bataglii” Tadeusza Boya-Żeleńskiego („Żadnych politycznych nie ma on przesądów; każda partia dobra, byle dojść do rządów…”) , ale i w deklaracji Wielce Czcigodnego posła Antoniego Mężydły, który w swoim czasie przeszedł z PiS do Platformy Obywatelskiej i nie bez pewnego zdumienia zauważył, że wcale nie musiał zmieniać poglądów. Jak wiadomo z biologii, organy nieużywane stopniowo zanikają, toteż nic dziwnego, że w zdecydowanej większości partii politycznych obserwujemy objawy programowej impotencji. Ujawniło się to podczas ostatniej kampanii parlamentarnej, kiedy to Zjednoczona Prawica, czyli PiS z satelitami, Koalicja Obywatelska, czyli Platforma Obywatelska z satelitami. Lewica, czyli SLD z satelitami i Koalicja Polska, czyli PSL z satelitami, licytowały się, która wyda więcej pieniędzy, by obywatelom przychylić nieba. Tylko Konfederacja nie wzięła w tej licytacji udziału – ale czyż nie dlatego telewizje obydwu obrządków, to znaczy – rządowa i nierządna – odnoszą się do niej niechętnie, a nawet wrogo? Ludzie poważni, zarówno ze świata polityki, jak i mediów wiedzą, że najważniejsze, to wypić i zakąsić, w czym poglądy mogą tylko przeszkadzać. Toteż gdy w proklamowanym niedawno przez Zjednoczoną Prawicę „Polskim Ładzie” Naczelnik Państwa przelicytował wszystkich, zaraz nasiliły się tak zwane „transfery” - co niektórzy obserwatorzy traktują jako zwiastun zliżających się wyborów. Na tych „transferach” rośnie w siłę partia z panem Szymonem Hołownią na fasadzie, która – tylko patrzeć – jak dorobi się na tym własnego klubu parlamentarnego – a to przecież dopiero początek. Co będzie z „Porozumieniem” pobożnego wicepremiera Jarosława Gowina, który poparł opozycyjnego kandydata na operetkową posadę „rzecznika praw obywatelskich” wbrew stanowisku Zjednoczonej Prawicy, która lansuje kogoś zupełnie innego? Jeden poseł już przeszedł do Szymona Hołowni, a przecież na „Porozumieniu” świat się nie kończy tym bardziej, że – jak pokazały sondaże – satelici PiS samodzielnie nie przekroczyliby progu wyborczego. W tej sytuacji nie ma wyjścia – trzeba zrobić kupę, bo w kupie łatwiej przekonać wyborców, że „nie zmarnują głosu”, dzięki czemu będzie można wypijać i zakąszać przez kolejną kadencję. W tej sytuacji poglądy mogą tylko przeszkadzać, w związku z czym jeśli jakiś polityk głównego nurtu jeszcze je ma, to starannie je ukrywa.
Taka ostrożność jest wskazana tym bardziej, że jesteśmy niemal w przededniu zasadniczej rozmowy, którą prezydent Józio Biden zamierza przeprowadzić w Genewie z zimnym ruskim czekistą Putinem. Gwoli stworzenia odpowiedniej atmosfery, prezydent Biden odstąpił od sankcji wobec budowniczych gazociągu Nord Stream 2, co wzbudziło „ogromne rozczarowanie” ministra obrony narodowej pana Błaszczaka. Jego reakcja przypomina trochę deklarację Wiaczesława Mołotowa, który po wręczeniu mu w czerwcu 1941 roku przez niemieckiego ambasadora Schulenburga noty o wypowiedzeniu wojny, powiedział: „chyba na to nie zasłużyliśmy?” A skoro nie wiemy, czym zakończą się rozmowy Naszego Najważniejszego Sojusznika z Naszym Najważniejszym Nieprzyjacielem, to nie możemy wykluczyć kolejnych rozczarowań. A czy rozczarowany minister obrony nie zasługuje na to, by zastąpić go jakimś innym, którego nic nie rozczaruje? Tak właśnie odczytuję pojawienie się na firmamencie naszej sceny politycznej pana Szymona Hołowni, którego wylansował i prowadzi pan Michał Kobosko - wcześniej we wpływowym waszyngtońskim think-tanku „Radzie Atlantyckiej”. W tej sytuacji wystarczy, że poglądy będzie miał amerykański sekretarz stanu, pan Antoni Blinken, któremu z kolei zasufluje je AIPAC, czyli American Israel Public Affairs Committee, mający na poglądy coś w rodzaju monopolu.
Na drodze ku świetlanej przyszłości
No i – jak to się mówiło w koszmarnych czasach sarmackich - już po harapie. 31 maja pan prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę „o zasobach własnych” Unii Europejskiej. Ustawę tę, jak pamiętamy, Naczelnik Państwa przepchnął przez Sejm przy pomocy Lewicy – jako że koalicyjna Solidarna Polska odmówiła jej poparcia. Marszałek Senatu, pan Grodzki, przetrzymał ją tak długo, jak mógł, ale w końcu doszło do głosowania – i ku konfuzji nieprzejednanej opozycji okazało się, że ustawa przeszła i to w brzmieniu przyjętym przez Sejm. Pan Władysław Kosiniak-Kamysz, wiedząc, że jak odmówi tej ustawie poparcia, to „polska wieś” zrobi marmoladę z niego i z tego całego PSL, który i tak ledwie zipie w sondażach, wykombinował sobie coś w rodzaju listka figowego w postaci „preambuły”. Taka „preambuła” zwłaszcza w ustawie ratyfikacyjnej, pozbawiona jest jakiegokolwiek znaczenia prawnego i dlatego mówię o listku figowym. Jednak nie ma większego rozczarowania, jak po odchyleniu listka figowego, zobaczy się pod nim… figę – więc w głosowaniu w Senacie nie przeszła nawet „preambuła”. Ponieważ nie ma ona znaczenia prawnego, to można wpisać tam wszystko – podobnie jak w preambule do konstytucji RP, którą znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki uzgodnił ze znanym z – nazwijmy to - elastyczności Aleksandrem Kwaśniewskim. Formułę tej preambuły można porównać do modlitwy francuskiego żołnierza z czasów rewolucji: „Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw duszę moją, jeśli ją mam!” Okazało się, że jeden z senatorów się „pomylił”, a drugi w ogóle nie głosował i w ten sposób Polska wkroczyła na nieubłaganą ścieżkę „pogłębionej integracji”. Ustawa „o zasobach własnych” Unii Europejskiej jest bowiem rodzajem uzupełnienia traktatu lizbońskiego, które wyposaża organy UE w uprawnienia, których przedtem one nie posiadały: Komisja Europejska zyskuje prawo zaciągania zobowiązań w imieniu całej Unii, a więc – wszystkich państw członkowskich – a żeby mogła te zobowiązania realizować, to zyskuje uprawnienie do nakładania na obywateli UE bezpośrednich, „unijnych” podatków”. Tak to, pod pretekstem walki ze skutkami epidemii i za cenę pożyczonych 750 mld euro, które członkowskie bantustany będą musiały oddać, Nasza Złota Pani zrobi milowy krok na drodze budowy IV Rzeszy. Niezależna telewizja obrządku rządowego oczywiście uznała porażkę opozycji w Senacie za wielki sukces Polski i osobiście Naczelnika Państwa, który mocną ręką prowadzi nasz kraj ku – ano właśnie! – ku utracie kolejnego segmentu suwerenności, ale widocznie dzisiaj na tym polega płomienny patriotismus. Jeśli posiadanie suwerenności przynosi Polsce i naszym Umiłowanym Przywódcom same zgryzoty, to czyż nie lepiej z niej zrezygnować – oczywiście „dla dobra Polski” - no i za pieniądze, którymi biurokracja już jakoś się podzieli, a obywatele będą spłacali? W ten oto sposób płomienny patriotismus splata się z jurgieltem, tak samo, jak to było w wieku XVIII.
Wprawdzie tedy wkroczyliśmy na drogę ku świetlanej przyszłości, ale – jak wiadomo – nie ma rzeczy doskonałych – toteż i na tej drodze co i rusz spotykają nas rozczarowania. To znaczy – nie tyle może „nas”, co pana Błaszczaka, ministra obrony narodowej. Ponieważ Nasz Najważniejszy Sojusznik, prezydent Józio Biden odstąpił od sankcji wobec budowniczych gazociągu Nord Stream 2 pod pretekstem, że budowa jest już na ukończeniu, to pan minister Błaszczak oświadczył, że jest „rozczarowany”. Najwidoczniej myślał, że z tym sojuszniczym prezydentem Józiem Bidenem to wszystko naprawdę i że będzie on bronił polskich interesów do ostatniej kropli krwi. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście”, bo prezydent Józio Biden, żeby jakoś odróżnić się od Donalda Trumpa, postanowił „poprawić stosunki z Europą”, to znaczy – z Niemcami. Ponieważ jednak Niemcy trwają w strategicznym partnerstwie z Rosją, to ta poprawa dotyczy również Rosji. Dlatego właśnie prezydent Józio Biden ma w połowie czerwca spotkać się w Genewie z zimnym ruskim czekistą Putinem. Przypuszczam, że będzie chciał się dowiedzieć, czegóż to zimny czekista zażądałby za obietnicę zachowania przez Rosję neutralności w momencie, gdy USA przystąpią do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej. To jest możliwe, bo zbytnie wzmocnienie Chin nie leży w interesie Rosji, ale skoro już prezydent Józio przychodzi do prezydenta Putina z propozycją korupcyjną, to zimny ruski czekista na pewno czegoś zażąda. Miejmy nadzieję, że podczas późniejszej rozmowy z panem prezydentem Dudą, prezydent Józio Biden powie mu, co mamy w tej nowej sytuacji robić i z jakiego klucza ćwierkać - a z rządowej telewizji dowiemy się, na czym aktualnie polega polska racja stanu, no i oczywiście – płomienny patriotismus – bo w przeciwnym razie musielibyśmy domyślać się tego na własną rękę, co panu ministrowi Błaszczakowi z pewnością przysporzyłoby nowych rozczarowań. A tak, to wiadomo przynajmniej jedno; w ramach poprawiania stosunków z Europą, Polska będzie musiała kupować ruski gaz od Niemiec, które aż wyłażą ze skóry, by przyspieszyć w naszym bantustanie program „dekarbonizacji”. Wyrazem tego pragnienia było postanowienie durnicy z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, by Polska „natychmiast” wstrzymała wydobycie w kopalni węgla brunatnego „Turów”, co musiałoby doprowadzić do wyłączenia zaopatrywanej przez tę kopalnię elektrowni w Turoszowie, dostarczającej 8 proc. mocy energetycznej państwa. Ta durnica jest owładnięta poczuciem misji „ratowania planety”, więc Nasza Złota Pani nie musiała długo jej namawiać tym bardziej, że nieco wcześniej pan premier Morawiecki na program „dekarbonizacji” się zgodził, a niezależna telewizja obrządku rządowego ogłosiła to oczywiście jako wielki sukces i – jakże by inaczej – przejaw płomiennego patriotismusa.
Ta właśnie intencja kierowała też panem Niedzielskim, ministrem epidemii w rządzie Zjednoczonej Prawicy, żeby Polskę zapisać do unijnego systemu certyfikatów covidowych, czyli tak zwanych „paszportów szczepionkowych” nie od 1 lipca, tylko już od 1 czerwca. To czyni z Polski unijnego przodownika pracy, kogoś w rodzaju Stachanowa, więc jestem pewien, że wkrótce z niezależnej telewizji obrządku rządowego dowiemy się, jaki to wielki sukces, a myślę, że tę opinię w całej rozciągłości potwierdzi pani red. Anita Werner z niezależnej telewizji obrządku nierządnego – bo w takich sprawach wszyscy, ponad podziałami, ćwierkają z jednego klucza. Na razie taki paszport ma chronić jego posiadacza przed koniecznością odbywania kwarantanny podczas podróżowania po Unii oraz przed koniecznością poddawania się tak zwanym „wymazom” - ale to oczywiście dopiero początek, bo – po pierwsze – coraz częściej mówi się o „czwartek fali”, a poza tym rząd wynajął alfonsów, żeby niezaszczepionych odsądzali w mediach od czci i wiary, więc tylko patrzeć, jak wszyscy oni zostaną „liszeńcami” - co rząd z pewnością przedstawi jako jeszcze jeden wielki sukces.
Konieczność „opcji zerowej”
I jakże tu odmówić spostrzegawczości Klasykowi Demokracji, Ojcu Narodów, Chorążemu Pokoju, czyli Józefowi Stalinowi, który zauważył, że w miarę narastania socjalizmu zaostrza się walka klasowa? Nie możemy (non possumus), ponieważ to spostrzeżenie nabiera rumieńców właśnie na naszych oczach! Ledwie tylko premier Morawiecki i Naczelnik Państwa proklamował „Polski Ład”, będący milowym krokiem do socjalizmu, jako że skokowo doprowadzi do ekonomicznego uzależnienia prawie wszystkich obywateli od rządu, a w każdym razie – od jego widzimisię – zaraz zauważyliśmy objawy zaostrzenia walki klasowej – na razie na odcinku praworządności, ale przecież nie musi to być ostatnie słowo. Front walki o praworządność został u nas otwarty w marcu 2017 roku, kiedy to, po fiasku ciamajdanu w grudniu 2016 roku i lutowym rekonesansie w Warszawie, Nasza Złota Pani postanowiła inaczej rozłożyć akcenty w walce o odzyskanie przez Niemcy wpływów politycznych w naszym bantustanie. Polegało to na zastąpieniu walki o demokrację, której liderzy w dodatku trochę się zaśmierdzieli – walką o praworządność. W tej sytuacji na pierwszą linię nowego odcinka frontu, w charakterze mięsa armatniego rzuceni zostali niezawiśli sędziowie. Niektórzy podjęli się tego zadania z zastanawiającą skwapliwością, co skłania do podejrzeń, że mogli zostać podkręceni przez swoich oficerów prowadzących, co to podczas sławnej transformacji ustrojowej przewerbowali się na służbę dla BND. Skwapliwości tej bowiem niesposób usprawiedliwić tylko próbami rządu, by przejść na ręczne sterowanie sądownictwem, które w międzyczasie po cichu wymknęło się spod wszelkiej zależności od państwa, które sędziom tylko płaci. Z tego zrezygnować nie chcą, chociaż krążą po kraju fałszywe pogłoski, że wynagrodzenia pobierane od państwa stanowią tylko część dochodów niezawisłych sędziów, a pozostałą część – podobnie jak w przypadku Światowej Organizacji Zdrowia, która nawet większość swoich dochodów czerpie z łapówek od koncernów farmaceutycznych - „zabójcze koperty” z zawartością. Jak tam jest, tak tam jest, mniejsza z tym, chociaż będąc na Pomorzu Zachodnim słyszałem od osoby dobrze poinformowanej, że przyjęcie kandydata na aplikację sądową kosztowało w tym okręgu sądowym 50 tys. złotych. Jeśli tak, to potem ta inwestycja nie tylko musi się zwrócić, ale też przynosić dochody, więc w tej sytuacji i w fałszywych pogłoskach może być ziarenko prawdy.
Wróćmy jednak do walki klasowej. Ważną rolę na odcinku praworządności otrzymała w swoim czasie pani Małgorzata Gersdorf, która – chociaż momentami nie była pewna, czy jest, czy nie jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego – ostatecznie zatriumfowała, co musiał podczas specjalnej audiencji uznać premier Mateusz Morawiecki. Ale jakże mogło być inaczej, skoro za panią Małgorzatą murem stanęło nie tylko polityczne stronnictwo sędziów nierządnych „Iniuria”, ale i ugrupowania nieprzejednanej opozycji z Wielce Czcigodnym posłem Pupką na czele, które dążą do tego, by wszystko było jak przedtem – czyli „nur folksdojcze”? Bo środowisko sędziowskie podzieliło się na dwa stronnictwa polityczne; sędziów rządowych i sędziów nierządnych, skupionych właśnie wokół partii „Iniuria”. Wprawdzie konstytucja zabrania niezawisłym sędziom przynależności do partii politycznych a nawet – do związków zawodowych – ale kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy, gdy właśnie zaostrza się walka o praworządność? „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” - zauważył Voltaire.
Więc kiedy tylko Naczelnik Państwa proklamował „Polski Ład”, który – i tak dalej – zaraz zaostrzyła się walka klasowa między sędziami nierządnymi, a sędziami rządowymi. Oto niezawisły sędzia Rafał Puchalski trafił z Sądu Rejonowego w Jarosławiu, do Ministerstwa Sprawiedliwości, potem również – do Krajowej Rady Sądownictwa, a wreszcie – do Sądu Okręgowego w Rzeszowie - i to na stanowisko jego prezesa. To może nie byłoby takim problemem, bo jak dotąd – prawo nie zostało chyba złamane. Czarę goryczy przelało jednak delegowanie pana prezesa z Sądu Okręgowego w Rzeszowie, do Sądu Apelacyjnego, gdzie orzekał, jak gdyby nigdy nic. Tego było już za wiele, więc Izba Karna Sądu Najwyższego, najwyraźniej zdominowana przez sędziów nierządnych uchyliła orzeczenie, w którego wydaniu uczestniczył pan sędzia Puchalski z powodu, iż został on „wadliwie delegowany”. A dlaczego wadliwie? A dlatego, że sędzia może wprawdzie zostać delegowany na 2 lata, albo na czas nieokreślony – podczas gdy pan sędzia Puchalski został delegowany „na czas pełnienia funkcji prezesa Sądu Okręgowego”. Wprawdzie i taki czas można by uznać za „nieokreślony” - ale tym razem Izba Karna SN skwapliwie skorzystała z okazji, by sędziego rządowego ugotować. Nie tylko jednorazowo, ale grillować go już stale, bo przy tej okazji wygłosiła sentencję, że z powodu wadliwości delegacji, nieważnością mogą być dotknięte wszystkie orzeczenia, w których wydaniu uczestniczył pan sędzia Puchalski. Jest to podobne do stanowiska tzw. „donatystów”, którzy uważali, że sakramenty, w których sprawowaniu uczestniczył tzw. „tradytor”, czyli kapłan, co podczas ostatniego prześladowania chrześcijan za cesarza Dioklecjana, wydał rzymskim bezpieczniakom egzemplarze Pisma Świętego – są nieważne, a potem rozciągnęli tę sankcję nieważności na wszystkie przypadki złego prowadzenia się księdza. Kwestię tę ostatecznie rozstrzygnął św. Augustyn stwierdzając, że kondycja moralna kapłana nie ma wpływu na ważność udzielonych przezeń sakramentów. Ale czy wadliwość delegacji może być jedyną przyczyną nieważności orzeczeń? Z pewnością nie – bo na pierwszym miejscu znajduje się kwestia, czy uczestniczący w wydaniu orzeczenia osobnik w ogóle był sędzią, to znaczy – osobą prawidłowo mianowaną. Każdy podsądny bowiem, na podstawie konstytucji ma prawo do niezależnego i bezstronnego „sądu” - a nie jakiejś bandy przebierańców, którzy sędziów tylko udają. Zatem, zanim jeszcze dojdzie do rozpoczęcia rozprawy, sąd powinien wylegitymować się jakimś dowodem swojej autentyczności, podobnie jak policjant – legitymacją, czy „blachą”. W przeciwnym razie uczestnicy postępowania traciliby tylko czas na uzyskanie jakiegoś werdyktu bez znaczenia. W takiej sytuacji mają oni oczywisty interes prawny w uzyskaniu dowodu, że mają do czynienia z prawdziwym sądem. Jaki to powinien być dowód – to sprawa osobna – ale konieczność udowodnienia przez skład sądzący swojej autentyczności nie powinna budzić wątpliwości tym bardziej, że – jak się okazało przy okazji procesu sędziego Andrzeja Hurasa – Urząd Ochrony Państwa i ABW prowadziły „operację Temida”, której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim. Skoro agenturę werbował UOP, a potem – ABW, to jest rzeczą nieomal pewną, że podobną akcję musiały przeprowadzić Wojskowe Służby Informacyjne, które w „wolnej Polsce” działały nieprzerwanie przez 16 lat – a także inne służby, tyle – że lepiej się konspirowały.
Ale podjęcie przez sędziego tajnej współpracy też nie jest jedynym czynnikiem podważającym jego autentyczność. W sytuacji stworzonej orzeczeniem Izby Karnej SN musimy chwycić byka za rogi i postawić pytanie o wartość samej nominacji – czy była ona ważna, czy nie. Jeśli byłaby ważna, to moglibyśmy potem przeprowadzać weryfikację pozostałych dowodów autentyczności sędziego, ale jeśli okazałoby się, że nie, to nie trzeba by już żadnych dodatkowych dowodów przeprowadzać. Skoncentrujmy się tedy na nominacjach. Część sędziów została mianowana jeszcze przez komunistyczną Radę Państwa, której legalność, przynajmniej od stanu wojennego, jest słusznie kwestionowana. Skoro tedy ówczesna Rada Państwa była nielegalna, to ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego nic powstać nie może, a zatem dokonane przez nią nominacje nie są warte funta kłaków, a osoby przez nią mianowane nie są żadnymi „sędziami”, tylko przebierańcami – być może nawet świadomymi oszustwa. Potem jednak sędziowie otrzymywali nominacje z rąk prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Pomijając już to, jak Wojciech Jaruzelski dokazywał w okresie PRL, to czy jego wybór na prezydenta był aby na pewno ważny? Jak wiadomo, podczas głosowania kandydatury Wojciecha Jaruzelskiego, pan Andrzej Wielowieyski oddał głos nieważny, co zostało uznane za „połowę głosu” i na podstawie tej połowy Wojciech Jaruzelski został prezydentem. Ale czy aby na pewno? Jeśli cały głos pana Andrzeja Wielowieyskiego był nieważny, to tym bardziej nieważna była jego połowa! Skoro zaś tak, to znaczy, że Wojciech Jaruzelski tak naprawdę żadnym prezydentem nie był, bo nie został prawidłowo wybrany, czyli na to stanowisko „delegowany”. A jak poucza nas sentencja Izby Karnej SN w sprawie pana sędziego Puchalskiego, wadliwość delegacji pociąga za sobą nieważność wszystkich czynności dokonanych choćby z udziałem takiego ananasa. W tej sytuacji jest oczywiste, że wszelkie nominacje sędziowskie z rąk Wojciecha Jaruzelskiego są nieważne i to ex tunc, czyli od samego początku. Zatem – nieważne są też orzeczenia wydane choćby tylko z udziałem osób przez niego mianowanych.
Po Wojciechu Jaruzelskim na stanowisko prezydenta został wybrany Lech Wałęsa. Niby został wybrany, ale – pomijając już okoliczność, że na prezydenta nastręczyli go bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy - to zgodnie z przepisami również ówczesnej konstytucji, ważność tego wyboru powinien potwierdzić Sąd Najwyższy. I tak było – ale w świetle tego, co zostało powiedziane o nominacjach dokonanych przez Radę Państwa i Wojciecha Jaruzelskiego – czy w 1990 roku aby na pewno Polska miała autentyczny Sąd Najwyższy? Nie jest to wcale pewne, tym bardziej, że – jak pamiętamy – środowisko sędziowskie uniknęło lustracji, więc mogło się tam również wtedy aż roić od konfidentów SB. Czy wobec tego orzeczenie stwierdzające ważność wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta można uznać za ważne? Zanim te wszystkie wątpliwości nie zostaną wyjaśnione, to w żadnym wypadku. Skoro zatem nie wiemy, czy Lech Wałęsa, który zresztą sam był zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik o pseudonimie „Bolek”, został prezydentem lege artis, to i nominacje sędziowskie z jego rąk mogą być nieważne tym bardziej, że – jak informowali pracownicy Kancelarii Prezydenta – Lech Wałęsa zajmował się głównie „pracą naukową” to znaczy – rozwiązywaniem krzyżówek, podczas gdy czynności zarezerwowane dla prezydenta sprawował pan Mieczysław Wachowski, podejrzewany o ścisłe związki z wywiadem wojskowym. Zatem tak naprawdę autorem tych wszystkich nominacji był on – a jakimi kryteriami się kierował – tego możemy się domyślać. W tej sytuacji wygląda na to, że i nominacje sędziowskie z rąk Lecha Wałęsy mogą być nieważne, podobnie jak orzeczenia wydane przynajmniej z udziałem takich osób.
Takie same zastrzeżenia możemy podnieść w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, który, nawiasem mówiąc, też był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie operacyjnym „Alek”, więc być może nieprzypadkowo akurat w okresie jego prezydentury ABW prowadziła „operację Temida”. Wygląda na to, że autentyczność nominacji sędziowskich otrzymanych z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego też jest wątpliwa, a zatem – że bez szczegółowego zweryfikowania każdej z nich, nie możemy uznać ważności orzeczeń wydanych z udziałem takich osób. Podobna sytuacja zachodzi w przypadku nominacji uzyskanych z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Już pomijam okoliczność, że to przecież Kaczyński i że w dniu swojego wyboru zameldował swemu bratu Jarosławowi „wykonanie zadania”, co wskazywałoby, iż uznaje jego zwierzchnictwo nad sobą, jako prezydentem państwa – ale przecież ważność jego wyboru stwierdzał Sąd Najwyższy, co do którego – zwłaszcza w świetle podniesionych dotychczas wątpliwości – nie ma najmniejszej pewności, czy nie został aby podstawiony. Taką możliwość musimy wziąć pod uwagę w sytuacji, gdy Sąd Najwyższy tak ostentacyjnie angażuje się w polityczną rozgrywkę pod pretekstem „walki o praworządność”, którą w 2017 roku nakazała Nasza Złota Pani. Cóż innego moglibyśmy powiedzieć w przypadku pana Bronisława Komorowskiego, który był faworytem „starych kiejkutów”, czyli wywiadu wojskowego i który – jak wynika z ustaleń dokonanych przez Leszka Szymowskiego w Instytucie Pamięci Narodowej – został zarejestrowany jako tajny współpracownik o pseudonimie operacyjnym „Litwin”? Co tu ukrywać; wygląda na to, że i nominacje uzyskane od niego też nie są ważne, a zatem – że nieważne są również orzeczenia wydane przynajmniej z udziałem takich osób. Cóż dopiero w przypadku pana Andrzeja Dudy, który nie tylko został Polakom nastręczony przez Jarosława Kaczyńskiego, któremu ważność wyboru potwierdzał Sąd Najwyższy, co do którego zagęszczają się podejrzenia, że może być podstawiony i który w dodatku podpisywał większość aktów i nominacji które sędziowska partia „Iniuria” uznaje bez żadnych wątpliwości za nielegalne? Jasne, że w tej sytuacji również podpisane przezeń nominacje sędziowskie są nieważne ex tunc, podobnie jak orzeczenia wydane choćby przy współudziale takich osób.
Podsumowując, wygląda na to, że obecnie nie ma w Polsce żadnych autentycznych sędziów – co podnosi zagranica - a co może być dobrą wiadomością również dla mnie, bo wszystkie te wątpliwości można odnieść również do nominacji pani Urszuli Jabłońskiej-Maciaszczyk z Sądu Okręgowego w Poznaniu, która wydała na mnie wyrok zaoczny, bo wszystkie pisma kierowane były do mnie na adres, pod którym nie mieszkałem od ponad 11 lat. Gdyby się okazało – a jakże może być inaczej w świetle wątpliwości podniesionych wcześniej – że jej nominacja też była dotknięta nieważnością, a zatem – również wszystkie orzeczenia zapadłe z jej udziałem, to sprawa musiałaby rozpocząć się od nowa i to prawdopodobnie nie w Poznaniu, tylko w Warszawie – no i przed sądem, którego autentyczność pod żadnym względem nie budziłaby wątpliwości. Jest to jednak możliwe wyłącznie w przypadku tzw. „opcji zerowej” to znaczy – unieważnienia wszystkich dotychczasowych nominacji sędziowskich i rozpoczęcia naboru na te stanowiska od nowa. Gorzej z pewnością by nie było, bo przynajmniej byłaby szansa na uwolnienie wymiaru sprawiedliwości od wszystkich dotychczasowych uwikłań – agenturalnych i wszystkich innych – zwłaszcza gdyby jeszcze wyjąć bat na niezawisłych sędziów z rąk rządu, a włożyć go w ręce obywateli, co już wielokrotnie postulowałem.
Jarosław Kaczyński niczym Edward Gierek? Coś w tym jest!
Stanisław Michalkiewicz odpowiada na kolejne pytanie widzów swojego kanału. Odpowiada na pytania o pochodzeniu braci Jacka i Jarosława Kurskich, linii Curzona. Mówi, kto skorzystał na pandemii (w tym kontekście wspomina George'a Sorosa), Jarosławie Kaczyńskim, Mateuszu Morawieckim, Louisie Farrakhanie, Lejbie Fogelmanie, szczepieniach, Janie Lityńskim, Adamie Michniku, a także Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich.
Ilustracja © brak informacji / za: www.youtube.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz