WIADOMOŚCI BEZ ZAPRZAŃCÓW: (żadnych GWien, TVNienawiść itd)

OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.

Modus operandi: sceptycyzm ateistów, autorzy satanistami, twarda cenzura i pozory wolności – uniwersytet czy heder? Po co my się w ogóle zajmujemy historią średniowiecza?

Twarda cenzura, pozory wolności i feminizm jako główne składniki doktryny satanistycznej


Na swoje nieszczęście nigdy nie czytałem książek naukowych. Takich wiecie z zadęciem, aparatem i wnioskami. Na studiach przebrnąłem tylko przez lektury lżejsze, mające charakter prac popularyzatorskich. Z nich też niewiele zrozumiałem, ale uznałem to w pewnym momencie życia za atut. Za te cięższe lektury, w większości stare i zdezaktualizowane zabrałem się teraz. Być może niepotrzebnie. Dowiedziałem się też dokładnie, co to znaczy książka naukowa. Otóż to jest taka książka, która odrzuca wszystkie hipotezy nie poparte źródłami. Od razu w zasadzie, jako wydawca, mogę zgłosić postulat, by powstał cały, nowy dział publikacji historycznych zatytułowany „dzieje źródeł i historie ich zaginięcia”. Można go nazwać znacznie krócej i bardziej atrakcyjnie, żeby rzecz marketingowo ustała na nogach. – Było. Nie ma – taki tytuł proponuję na początek. Sam fakt, że było a nie ma jest w zasadzie miażdżący i powinien odbierać głos wielu ludziom, używającym tego głosu naprawdę ponad miarę. W ten sam sposób powinno się postępować z tymi, którzy badając historię XIX wieku omijają artykuły w prasie codziennej, bo za dużo czytania, a skupiają się na tak zwanych „poważnych” publikacjach. No więc było i nie ma. To jest temat przewodni w całej humanistycznej metodologii. A skoro nie ma, to nie ma i z faktu, że było nie można wyciągać żadnych wniosków, albowiem są one nieuprawnione i nieprofesjonalne. Bo nie ma. Tak więc należy unikać wszelkich wizji, panoram, sztukowania i hipotez, a skupić się trzeba na tym co jest. Zostało niewiele, ale są przecież ślady po tym co było? We wcześniejszych publikacjach, które dziś są dostępne. Dziś są, a jutro może ich nie być. W czym problem? Mało to rzeczy wyrzuca się z bibliotek? Trafiają w moje ręce nowe publikacje wydawnictw naukowych. Mają one charakter cenzorski, a na samym początku każdej z nich możemy przeczytać następującą klauzulę:
Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.
Jak się każdy domyśla uzyskanie pisemnej zgody wydawcy, szczególnie jeśli wydawcą jest na przykład tak zwany WUJ, czyli Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest silnie utrudnione i zapewne nie może być skorelowane z planami i terminami wydawniczymi tego wydawnictwa, które chce fragment pracy WUJ-a wykorzystać. Nie będę nawet próbował, albowiem już wcześniej miałem różne przygody z WUJ-em i nie mam zamiaru ich powtarzać. Całe szczęście to i owo można opisać własnymi słowami. Nie przejmując się wcale ograniczeniami WUJ-a. Nie wiadomo tylko co ze starym dziennikarskim prawem do wolności słowa, które streszcza się w zdaniu – publikacja fragmentu jest dozwolona za podaniem źródła. Rozumiem, że niepostrzeżenie znaleźliśmy się w strefie twardej cenzury, której media nie zauważyły, albowiem tak były skupione na kolportażu mądrości produkowanych przez Terlikowskiego, Lisickiego i całą resztę? Umknęło im coś i teraz jest już za późno na odwrócenie tego. Wielcy komentatorzy rzeczywistości i ich wielbiciele, sprzedali wolność słowa za puszkę sardynek i kluczyk do jej otwierania.

Treści zaś istotne produkuje się poza zasięgiem wzroku, bo na razie ich produkcja jest do czegoś komuś potrzebna. Do tego mianowicie, by zmienić paradygmaty ustalone przez historyków XIX i XX wieku, odwrócić je i zamienić w twardą i bezwzględną bardzo propagandę wymierzoną w Kościół. To jest numer bardzo złożony, którego durnie tacy jak nasi mistrzowie od teologii nie pojmą za nic na świecie. Oni bowiem cieszą się z tego, że nadchodzi odnowa Kościoła, a wstawieni do hierarchii przez UB geje w purpurze wreszcie zostaną ukarani. I to będzie ten sukces. Jakim trzeba być bałwanem, żeby się z tego cieszyć rozumie niewielu. Szkoda.

Dlaczego ja nadałem temu tekstowi taki dziwny tytuł? Już wyjaśniam. Klauzula poufności, którą zacytowałem pochodzi z pracy, za którą żaden goniący za popularnością medialny teolog nawet by się nie obejrzał. Klauzla taka nigdy nie znajdzie przed tekstem jednego z nich, albowiem oni mogą pieprzyć te swoje dyrdymały ile wlezie. To jest wyraźny sygnał jak jest formatowany przekaz i do czego służą ludzie wypowiadający się o historii i Kościele w mediach. I jeśli ktoś go nie dostrzega sam jest sobie winien.

Kwestia druga: spędziłem dwa dni nad zapomnianą książką Benedykta Zientary, którą wszystkim polecam, choć jest nudna jak flaki z olejem. Nosi ona tytuł „Henryk Brodaty i jego czasy”. Znajduje się w niej informacja, że płaszcz św. Jadwigi, przerobiony na ornat po jej śmierci, przetrwał do XX wieku (być może istnieje do dzisiaj, nie wiem tego), a wykonany został z całą pewnością w Chinach z materiału, który Zientara określa jako „brokat chiński”. Nie wiem, czy coś mnie mocniej strzeliło w łeb ostatnio. Niestety cały obszar spekulacji z tym związanych, które można podjąć z całym spokojem, ze względu na ilość tekstów na temat tekstyliów w średniowieczu dostępnych po angielsku i w innych językach, jest wyłączony. Dlaczego? No jest artefakt (albo był), ale nie ma źródeł pisanych. Wot szutka…co robić? Może by ich poszukać? Nie ma grantów towarzyszu, WUJ się nie zgodzi. To może napisać o tym, jakąś powieść w typie „Historia żółtej ciżemki”, żeby rozbudzić zainteresowanie historią u wchodzących w życie roczników? No gdzie?! Komu to potrzebne, to są przecież poważne sprawy. Nie można do tego mieszać dzieci. Nie ma źródeł pisanych, a wobec tego chiński płaszcz księżnej Jadwigi nie istnieje. Tak to działa.

Co ma do tego feminizm? No właśnie. To jest najlepsze. W dawnych czasach każda kobieta reproduktorka, szczególnie w obrębie ważnych dynastii, kontrolujących, na przykład, fragmenty szlaków handlowych z Azji stawała przed poważnym dylematem. Daje się on streścić w słowach – śmierć, albo odosobnienie. Co oznacza odosobnienie, wszyscy mniej więcej wiedzą. Życie w klasztorze pełne wyrzeczeń. Co oznacza śmierć rozumie niewielu. Otóż śmiercią było to, co ludzie powierzchowni i słabo zorientowani w okolicznościach uważali za życie. Czyli niezalegalizowane związki, swoboda obyczajowa i możliwość decydowania o sobie. To były pułapki, które kończyły się zawsze w ten sam sposób – śmiercią. W dodatku rychłą i nieuchronną. Ratunkiem było odosobnienie. Kto owe pułapki przygotowywał? Oględnie rzecz ujmując można powiedzieć, że mężczyźni traktujący kobiety instrumentalnie. Osobnicy dość podstępni, ale nie na tyle, by zrozumieć, że sami są narzędziem w czyichś rękach. W czyich? Myślę, że w tych ludzi, którzy przywieźli z Chin tkaninę dla księżnej Jadwigi, żeby mogła zeń uszyć mnisi płaszcz. Ja może zacytuję stosowny fragment pracy Benedykta Zientary, albowiem nie ma w nim klauzuli poufności i nie trzeba pytać o zgodę wydawcy, a także czekać, aż wyda on ją na piśmie.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zachował się do dziś klasztorny płaszcz z chińskiego brokatu, który tenże biograf wiąże ze śląską księżną.
Ów biograf wspominany przez Zientarę to Joseph Gottschalk, ksiądz, autor ostatniej chyba biografii księżnej. Czy jakiś polski autor, może duchowny, zajął się jej przetłumaczeniem, albo napisał swoją? Proszę Państwa, gdyby do tego doszło, a z całą pewnością nie dojdzie, trzeba by było znacznie cięższego kalibru klauzule tam wstawić. Żeby nikomu nie przyszło do głowy powielanie jakichkolwiek fragmentów z tej książki.

Na koniec ważne pytanie – czy ów dylemat przed którym stawały w XIII wieku wysoko urodzone kobiety – śmierć albo odosobnienie – jest aktualny dzisiaj. Oczywiście, że tak, ale pułapka się jeszcze nie zatrzasnęła. O śmierci która je czeka, te biedne wariatki latające po ulicach dowiedzą się trochę później.



Uniwersytet czy heder? Swobodna dyskusja vs kontrola informacji


Dowiedziałem się wczoraj, co to znaczy ruch body positive. Oto jedna pani z serialu wypowiedziała się publicznie na temat lansowania brzydoty. To znaczy wyjaśniła takim ciemniakom jak ja, że istnieje moda na tak zwane naturalne ciało. To znaczy, że ludzie pokazują się bez upiększeń i to jest właśnie piękne. Pani ta, która gra kogoś w jakimś serialu, uznała to za trend fatalny. Od razu obskoczyły ją jakieś wariatki wołając, że usiłuje odebrać sens wieloletniej pracy jakichś edukatorów, czy kogoś podobnego. Ja oczywiście wiem, że to jest element lansu jednych i drugich, a poznaję to po tym, że w sprawę zaangażowała się Karolina Korwin Piotrowska, która straciła w życiu wszystkie możliwe okazje, żeby siedzieć cicho.

Po co ja w ogóle o tym piszę? Po to, żeby pokazać, jak się wykorzystuje zadufanie wariatek. Jasne jest dla każdego, że żaden trend body positive nie istnieje, bo kończy się on tam, gdzie zaczyna się utożsamianie z płcią. Jeśli dziewczyna czuje się dziewczyną i chce być kobieca, to musi być body positive, czyli ma chodzić w worku i pokazywać się z tłustymi włosami. Nikt wytatuowanej lesbijce nie powie, żeby usunęła tatuaże, bo to nie jest body positive i kłóci się z naturą. Dostałby ktoś taki od niej w ryja i dopiero by się przekonał co to znaczy body i positive w jednym. Korwin Piotrowska nie powie transwestytom i pederastom, żeby przestali nosić obcisłe, czerwone portki na swoich chudych dupach i żeby się nie malowali i nie przyklejali sztucznych rzęs. Nie powie, bo ją wyśmieją i wyślą do diabła. No, ale robienie wody z mózgu nastolatkom jest jak najbardziej body positive. To jest jeden poziom zjawiska. Ma ono jednak sensy głębsze i poważniejsze. Dewastowanie kobiecości, nie żadnego upiększania się czy temu podobnych bredni, ale kobiecości po prostu ma sens polityczny i rytualny. Piotrowska tego nie rozumie, bo ona rozumie tylko jeden komunikat – jest kasa, nie ma kasy. I to wszystko. Wykolejenie kobiecości jest projektem służącym do tego, by nie było rodziny, to po pierwsze, a po drugie chodzi o odebranie naturalnego charyzmatu i zrobienie z niego protezy, którą wzmacniać będą swoją pozycję, bynajmniej nie towarzyską, ludzie nie uznający tradycyjnego podziału na płcie. To się dziś wydaje śmieszne, ale śmieszne nie jest. Ów trend ma stać się obyczajową normą i o to toczy się gra. Jakie będą tego konsekwencje obejrzymy niedługo. Mam nadzieję, że nie zza krat.

Podobny mechanizm działa nie tylko w segmencie atrakcji wizualnych, ale także w segmencie atrakcji intelektualnych. Oto pisarka i scenarzystka, całkowicie body positive, czyli Ilona Łepkowska, wypowiadała się niedawno na temat opłaty reprograficznej, czy mechanizmu, który zmusi nas wszystkich do płacenia haraczu dla tak zwanych artystów. Kim będą ci artyści? Będą nimi te wszystkie wariatki, które dziś udzielają wywiadu na ściankach celebryckich, a po wprowadzeniu tej opłaty zapragną zostać pisarkami, piosenkarkami, artystkami estradowymi, to znaczy kimś, komu trzeba będzie płacić za powielanie jego, dawno temu wyprodukowanych i po części już nieważnych, komunikatów. O tym ci wszyscy ludzie marzą, bo taka jest dziś definicja artysty, którą lansuje Łepkowska.

Dla człowieka, który postrzega sprawy trochę głębiej i widzi także te, które rozgrywają się za celebryckimi ściankami, Łepkowska niczym się nie różni od tych, co lansują body positive i chcą wyglądać ładniej niż nastolatki, które skłoniły wcześniej do nie mycia się i chodzenia w workach po superfosfacie pylistym. Tyle, że jej nie chodzi o urodę, a o informację.

Rozmawiałem wczoraj z kolegą, który pracuje w pewnym bardzo poważnym wydawnictwie. Uświadomił mnie na okoliczność nowego prawa autorskiego, które obowiązuje chyba od trzech lat. Obawiam się, że owe napisy, jakie umieszczane są na początku publikacji naukowych, to jednak groźba prawdziwa, a nie udawana. Próbował ten mój kolega pozyskać zdjęcia do publikacji z różnych państwowych instytucji. Normalnie, tak jak się zawsze pozyskiwało zdjęcia do książek. Trzeba było zapłacić i przychodził plik. Wszyscy pracownicy placówek naukowych, do których on się zwracał z taką prośbą, natychmiast usztywniali swoje stanowisko. To prawda, że chodziło o fotki, które nie były podpisane, albowiem autor był fotografem UB, robiącym zdjęcia strajkującym robotnikom. No, ale należały one do placówki muzealnej, a nie do tego ubeka, który wykonywał je w ramach obowiązków służbowych i wziął za to pieniądze. Niestety, jeśli nie ma nazwiska autora pod zdjęciem, nie można go publikować. Myślę wobec tego, że zakaz korzystania z publikacji naukowych w swobodnej dyskusji zostanie utrzymany. Zamiast tego, czyli możliwości cytowania fragmentów bez zgody wydawcy, będziemy mieli możliwość wysłuchiwania opinii i wnurzeń Łepkowskiej oraz Korwin Piotrowskiej. To będzie ten zakres fal, który zostanie nam udostępniony. Reszta będzie utajniona i przeznaczona dla wybranych. Zwróćcie uwagę, że autora nikt już nawet nie bierze pod uwagę. Kto obchodzi autor? O zgodę na wykorzystanie fragmentu tekstu, zdjęcia czy nawet zgodę na przechowywanie pliku we własnych zasobach wyraża wydawca. No to jak wobec tego będzie wyglądał nabór kolejnych roczników pracowników naukowych, którzy pogłębiać będą wiedzę na temat historii? Będzie to nabór według klucza. Ktoś powie, że tak jest i dzisiaj, ale niestety myli się ten ktoś. Dziś mamy jeszcze swobodę dyskusji i ja mogę zaprosić na konferencję kogo chcę, wolnych ludzi, decydujących o sobie. Nawet jeśli nie zgadzam się z wymową ich tekstów. To się zmieni, albowiem gremia, które decydują o kontroli informacji istotnych zechcą mieć także wpływ na to, co autorzy opowiadają innym ludziom w czasie wolnym. Sprawę zaś pustki po treściach interesujących wypełnią artyści tacy jak Łepkowska, Staszewski, który ponoć na szczęście głuchnie, Staszczyk i cała reszta. Powtórzę – jeśli wydaje Wam się, że teraz jest dramat, bo nie można włączyć radia, żeby się to szambo nie wylało wprost do samochodu, to poczekajcie jeszcze lat parę, jak koncepcje Łepkowskiej zwyciężą. Czy ta osoba body positive w ogóle cokolwiek rozumie i czy dociera do niej, że jest tylko narzędziem w bardzo poważnej rozgrywce, której stawką jest wolność jednostki i jej – podkreślam – rytualne uzależnienie od organizacji niejawnych? Oczywiście, że nie, tak jak Korwin Piotrowska nie rozumie, że dziewczyny jak chcą się malować i ładnie ubierać to mogą to czynić ze spokojem. Ich naturalny charyzmat zaś nie jest do tego, by go przerabiali na swoje kopyto zarośnięci transwestyci i geje udający licealistki. To są sprawy poza horyzontem wymienionych osób body positive. I one nie zrozumieją tego nigdy. To wynika z fizjologii po prostu. Nie zrozumieją też, że przemożne pragnienie wydawania dźwięków, pozornie tylko sensownych, może prowadzić do tragedii także w ich osobistym życiu.

Na jeszcze jedno chciałbym zwrócić uwagę, na opis hederu pozostawiony przez Salomona Majmona, ten wiecie, z nauczycielem w brudnej koszuli – body positive – ucierającym w moździerzu tabakę i okradającym uczniów z jedzenia. Tak będzie wkrótce wyglądał uniwersytet. Niektóre z uczelni już tak wyglądają. Poznajemy ten trend po tym, w jaki sposób opisano autobiografie Majmona w książce poświęconej polskiej Haskali. Ktoś ją tu linkował. Oto autor jest może nie oburzony, ale szczerze zawiedziony tym, że Salomon Majmon, człowiek, który wyrwał się z piekła i obłędu, tak krytycznie opisuje życie w sztetlu, a szczególnie ten heder. Przecież należałoby to zrobić trochę bardziej obiektywnie, nie wszystko tam było złe, doprawdy…Jasne, a czy coś jest złego w tym, że gość bez cycków przykleja sobie sztuczne? I do tego jeszcze rzęsy wielkości chrabąszczy majowych w kolorze spleśniałego sera? Nic. Nie ma w tym nic złego. Bo najważniejszej jest to, by myśleć i czuć pozytywnie, jak Karolina Korwin Piotrowska.



Po co my się w ogóle zajmujemy historią średniowiecza?


Napisałem przez weekend 5 rozdziałów, co jest chyba absolutnym rekordem świata, ale miałem taką moc i tak dobrze przygotowaną pracę, że trudno byłoby wręcz napisać mniej. Wczoraj się trochę pogapiłem w ścianę, albowiem takie rzeczy zostawiają jednak jakiś ślad w psychice. Zostało jeszcze trzy rozdziały i wstęp. Potem korekta, poprawki, skład i druk, który pewnie zakończy się w połowie lipca. Wcześniej się nie da. Przykro mi. No, ale wcześniej będą inne książki.

Wczoraj wieczorem jeden z komentatorów, konkretnie wierzący, postawił tu pewną ważną kwestię. – Ile tu osób przychodzi i czy to gadanie na temat XI wieku ma jakikolwiek sens? W mojej ocenie ono miałoby sens nawet wtedy jeśli nie przychodziłby tu nikt.

Tak, jak wspomniałem wczoraj, pierwszy tom Kredytu i wojny, był najszybciej sprzedającą się książką w historii wydawnictwa Klinika Języka. Nic tak nie śmignęło, nawet II tom Baśni. Dlaczego tak się dzieje? Często, zwłaszcza kiedy ludzie wejdą tu i zobaczą magazyn z tymi wszystkimi paletami i stosami książek, które nie nadają się do sprzedaży, takie oto pytanie – a czy ty/pan robisz jakieś badania rynku zanim zdecydujesz się na wydanie tego czy innego tytułu? – Nie – odpowiadam – nie robię żadnych badań, bo nie mam na to pieniędzy, a nawet gdybym je zrobił to co by mi to dało? Miałbym dostroić do nich ofertę? To by się skończyło katastrofą. Badania rynku, może są gdzieś potrzebne, ale na pewno nie w wydawnictwie. To tak, jakby wszyscy wiejscy podrywacze, uznali nagle, że najlepszym sposobem na randkę, jest przebrać się za Elvisa, bo on miał spore wzięcie i w tym stroju, co sobotę wkraczać do dyskoteki w remizie. Efekt byłby cokolwiek niezadowalający, a i w mordę można by było dostać. Nie robię badań, a powód jest jeden. Badania takie zrobiło za mnie, dawno temu państwo znane jako PRL. Od dziecka kupowałem bardzo dużo książek, a o ich wyborze nie decydowały recenzje czy reklama, albowiem takich rzeczy nie było. Trzeba było obejrzeć tytuł i przeczytać co jest na skrzydełkach, a potem zdecydować, czy wydać pieniądze. Mi to przychodziło łatwo, albowiem do pewnego momentu, nie kupowałem niczego poza książkami, nawet jedzenia. Czytałem sporo, ale bez przesady, znałem ludzi, którzy pochłaniali naprawdę masę tekstu, ale bez żadnych konsekwencji dla swojego późniejszego życia. W PRL, na księgarskich półkach istotne miejsce zajmowały książki historyczne dotyczące średniowiecza, tłumaczone z francuskiego. Przeczytałem część z nich, ale nie wszystkie, bo mnie zwyczajnie znudziły i trochę zraziły. Nie wiedziałem dokładnie czym, ale dziś już wiem. Dlatego wydaję takie rzeczy jak Kredyt i wojna. Tych średniowiecznych popularyzacji było naprawdę dużo, w zasadzie co pięć lat wlewał się na rynek strumień prozy historycznej z zagranicy, a była jeszcze przecież proza rodzima. Cały ten segment miał funkcję wychowawczą i mnóstwo ludzi kształtowało sobie, podczas tej lektury, wyobraźnię i wrażliwość. Większość tych ludzi żyje do dziś, a średniowiecze ciągle jest towarem, który bardzo dobrze się sprzedaje. Po co mi więc badania rynku? Oczywiście treści zwane umownie średniowiecznymi są powielane według kilku przewidywalnych schematów, które mają jedną dominującą cechę – są antykościelne. Każdy kto ma choć trochę wrażliwości, po przeczytaniu jednej czy drugiej takiej książki zorientuje się, że jest to proza raczej nieszczera, a do tego wiele ukrywająca. Nie zawsze przez głupotę autora, często przez złą wolę, a także przez fakt, że autor wykonuje jakieś zlecenia i działa w takiej intencji, by format utrzymał się na rynku i wpływał na wyobraźnię i wrażliwość czytelników. No więc na moją wyobraźnię formaty te wpłynęły w ten sposób, że zacząłem pisać książki o średniowieczu inaczej. I będę to kontynuował. Poza tym zorientowałem się, że są w językach obcych inne narracje, które idą w poprzek tych lansowanych w Polsce od czasów środkowego PRL. Takie jak na przykład książka Gabriela Ronaya, Anglik tatarskiego chana. Można więc kupić prawa autorskie do takiego tytułu i wydać go w Polsce. – Ale panie to się nie sprzeda – taka opinia dominuje. Nie wiem co powiedzieć w takich chwili. Czy naprawdę uważacie, że powinienem startować do wyścigu o klienta i pieniądze w takich segmentach, gdzie królują dotowane przez państwo oficyny, które wydają książki autorów, pokazujących się codziennie w mediach, albo mających swoje, bardzo popularne kanały na YT? Bo oni obrabiają tematy, które się sprzedają? Przecież to jest pomieszanie z poplątaniem. Oni nie obrabiają tematów, które się sprzedają, bo na rynku książki można sprzedać wszystko, oni zajmują się dystrybucją propagandy, w której promocję ktoś włożył masę pieniędzy. Obserwator zaś ulega złudzeniu, że temat sam się nakręcił i ciągnie jakąś koniunkturę. I wielu autorów wpada w tę pułapkę, piszą coś na temat, który – na pewno się panie sprzeda. Pisałem o tym sto razy, ale widzę, że za mało. Ci pomniejsi autorzy, swoją pracą, żeby nie powiedzieć krwawicą nakręcają koniunkturę, na której być może trochę zarobią, a być może nie zarobią nic. Staną się tylko tłem i uzasadnieniem dla dalszego pompowania w rynek treści propagandowych. Tytuły i tematyka znane pod szyldem „to się panie na pewno sprzeda” to segmenty doinwestowane, albowiem pełnią funkcję propagandową, destrukcyjną w istocie. Tak, jak PRL dotował antykościelne treści średniowieczne, pisane przez naprawdę sprawnych i dynamicznych autorów. Dziś sprawnych autorów w zasadzie nie ma. Mówię to z całą odpowiedzialnością. Można się śmiać. Guzik mnie to obchodzi, bo mam swoje sprawy do zrealizowania i zrealizuję je choćby na ten blog nie przychodził nikt. Formaty jednak zostały, ale ich dystrybucja się zmieniła. Pisałem o tym wczoraj i przedwczoraj, ale chyba niezbyt dobrze zostało to zrozumiane. Podejmiemy więc pewne ryzyko, które związane jest z cytowaniem fragmentów prac naukowych. Oto jeszcze raz cytuję dwa razy już wspomnianą klauzulę poufności:
Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy
Zastrzeżenie to zostało umieszczone na początku książki Piotra Czarneckiego zatytułowanej Geneza i doktrynalny charakter kataryzmu francuskiego XII – XIV wiek. Rzecz wydana została w roku 2017, a więc całkiem niedawno.

Licząc na to, że mam prawo do cytowania, jak każdy publicysta i recenzent książek, bo póki co nie utworzono żadnej Zakonu Prawomyślnych Recenzentów Prac Naukowych (ZPRPN), umieszczam tu bez zgody wydawcy, ani ustnej, ani pisemnej, fragment wstępu:
Kwestie genezy i doktrynalnego charakteru kataryzmu wywołują w ostatnich latach w nauce coraz większe kontrowersje. Ustalenia dotychczasowej historiografi i są podważane przez zwolenników nurtu dekonstrukcjonistycznego, który zdobywa coraz większą popularność, zwłaszcza za sprawą autorów francuskich czy też francuskojęzycznych. Jego zwolennicy negują wszelkie związki kataryzmu z wcześniejszymi herezjami dualistycznymi, w tym przede wszystkim z bogomilizmem i paulicjanizmem, a także umniejszają lub całkowicie negują znaczenie dualizmu w katarskiej doktrynie. Jesteśmy więc dzisiaj w badaniach nad kataryzmem świadkami ogromnego przewrotu zarówno interpretacyjnego, jak i metodologicznego, który może niebawem całkowicie zmienić postrzeganie tej herezji. W myśl koncepcji badaczy nurtu dekonstrukcjonistycznego bowiem kataryzm był oryginalnym dziełem mieszkańców Europy Zachodniej, powstałym bez udziału jakichkolwiek wpływów zewnętrznych, na fali rozpoczętej w XI wieku reformy Kościoła. Katarzy według tej interpretacji byli dysydentami pragnącymi powrotu do pierwotnego chrześcijaństwa na podstawie Ewangelii, a dualizm i manichejski charakter został im przypisany przez autorów kościelnych, którzy chcieli ich zdyskredytować. Utożsamienie ich z manichejczykami miało bowiem na celu wyrzucenie poza nawias chrześcijaństwa i przedstawienie ich jako element obcy w stosunku do panującej religii. Radykalni dekonstrukcjoniści są zdania, że kataryzm jako zorganizowana herezja nie istniał w ogóle, lecz był jedynie inwencją czynników kościelnych mającą na celu uzasadnienie prześladowań. Wobec tak rewolucyjnej reinterpretacji kataryzmu, zarówno w kwestii jego genezy, jak i charakteru doktrynalnego, żaden badacz nie może pozostać obojętny. Rozpoczynając badania, musi mieć już przecież ustaloną metodologię i określony stosunek do źródeł, a więc musi opowiedzieć się po jednej ze stron sporu.
Przypomnę teraz to, co napisał w swojej także całkiem nowej pracy, dotyczącej historii hrabstwa Trypolisu, Kevin James Lewis – jeśli chodzi o historie Południa, zostały nam tylko pieśni trubadurów.

Rodzi się więc pytanie – na jakiej podstawie dekonstrukcjoniści francuscy dokonują swoich dekonstrukcji? Zapewne chodzi o nową interpretację starych źródeł. No, ale tego dokładnie nie wiemy. Wiemy za to, że toczy się spór, w którym całe rzesze ogłupiałych czytelników wezmą wkrótce udział, bez świadomości w czym uczestniczą. W sporze tym istotną sprawą będzie kogo nazywać będziemy dziś prawdziwymi chrześcijanami. Czy tych, którzy odtwarzają dziś tradycję herezji Południa na podstawie niezachowanych źródeł i pieśni trubadurów, czy tych, którzy stoją po stronie hierarchii, papieża, bulli i kanonów publikowanych w Rzymie przez tysiąc ostatnich lat. Bo zanegowanie z pozycji akademickich takiej kwestii jak dualizm herezji katarskiej, to jest sprawa najwyższego kalibru. I żartów nie będzie. Katarzy, jako owoc reformy gregoriańskiej! Nawet się nie spodziewacie jakie to będzie miało konsekwencje. O części z nich opowiem jutro we Wrocławiu, o godzinie 18.45. Tych, którzy się czegoś domyślają, bardzo proszę o dyskrecję, do chwili aż nie ukaże się książka. Potem sobie podyskutujemy. I zobaczcie teraz, jak wobec takiej kwestii wyglądają występy Terlikowskiego, Szustaka, Górnego i Lisickiego. Jeśli się nie domyślacie jak to Wam wyjaśnię, oni wyglądają jak Elvis w remizie, w sobotni wieczór. I to się już niestety nie zmieni. Do spraw poważnych powoła się specjalnych zawodników, którzy toczyć będą pojedynki w ciemnych piwnicach uniwersytetu.



Czy wszyscy autorzy opisujący alienację jednostki są satanistami?


Wygląda na to, że tak. Podobnie jak wszyscy autorzy opisujący tak zwane dylematy moralne lub sytuacje z których nie ma żadnego dobrego wyjścia. Powołując się przy tym jeszcze na literaturę antyczną. Tam rzeczywiście nie było dobrego wyjścia, a świat pogański oferował ludziom wykazującym się jakimś jeszcze przymiotami, poza możliwością wykonywania codziennych obowiązków, dwa rodzaje kluczy do kariery, czyli dwa rodzaje wtajemniczeń, homoseksualny i agenturalny. Nowoczesne pogaństwo styl ten nie bardzo twórczo zmodyfikowało wprowadzając trzecie wtajemniczenie – homoseksualno-agenturalne.

Jeśli się głębiej na tym zastanowimy okaże się, że cały spór jaki ludzkość wiedzie w swym łonie dotyczy tych właśnie kwestii. Wolność zaś, którą chrześcijaństwo ofiarowało człowiekowi polega na tym, że został on uwolniony od takich wyborów i może realizować się twórczo bez obawy, iż zostanie zwerbowany do jednej z wymienionych grup, a stanie się to w sytuacji, kiedy jego rozwój intelektualny, warsztatowy, w zasadzie każdy zostanie zablokowany. Ruchy ikonoklastyczne więc, miały na celu nie tylko dewastację rynku przedmiotów służących sacrum, ale także niewolę i unieważnienie wszystkich, którzy te przedmioty wytwarzali, no i rzecz jasna ukrycie wszystkich widocznych jakości, które prezentowane były w świątyniach chrześcijańskich, w tym złota. Pisaliśmy o tym nie raz. Co się stanie z hierarchicznym społeczeństwem, kiedy złoto zostanie ukryte albo zdelegalizowane, nie muszę nikomu tłumaczyć, każdy wie to aż nadto dobrze.

Twórczość w kulturze chrześcijańskiej jest służbą Bogu. No, ale obszar kontrolowany przez organizacje chrześcijańskie nie jest zbyt wielki, są inne obszary, a na nich także coś się buduje, struga i pisze. To ostatnie jest szczególnie istotne. Jeśli pisanie nie służy Bogu, to służy czemuś innemu. Nie twierdzę, że od razu diabłu, bo ten jak wiemy działa poprzez pośredników i między takim Iwaszkiewiczem, a diabłem było jeszcze kilku oficerów SB i Milicji Obywatelskiej. Pisanie może więc służyć jakieś organizacji pochodnej od Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Na przykład takiej, która w świecie zdelegalizowanego obrotu złotem, jednak nim obraca nie troszcząc się o nic, albowiem ma wykupione jakieś niejawne abonamenty i certyfikaty na to zezwalające. Kolejną bowiem ważną kwestią jest coś, co zdolniejsi ode mnie autorzy opisują jako przenikanie się światów. Wielu ludzi żyło złudzeniem, że żelazna kurtyna jest czymś rzeczywistym. I tak, dla wielu osób, rzeczywiście miała taki charakter. Były jednak grupy, niekoniecznie związane silnie z władzą, dla których bariera ta nie istniała w ogóle. Czy one potrzebowały pisarzy? Albo w ogóle ludzi zajmujących się sztuką? Myślę, że tak, ale ten obszar badań czeka jeszcze na swojego historyka. Czy się doczeka? Wątpię.

Przenikanie światów, pogranicza kultury i inne tego rodzaju fantasmagorie zapełniały głowy studentów kierunków humanistycznych, kiedy byłem jeszcze na studiach. Czy ci ludzie w ogóle rozumieli, co to jest przenikanie kultur? Oczywiście, że nie. Im się wydawało, że będą mieszkać na Podlasiu i spisywać miejscowe piosenki, które potem wyda im ktoś drukiem. Czy myśleli przy tym, że trzeba będzie przejść jakąś inicjację, na przykład agenturalną, żeby taką pierdołę wypuścić, nie na rynek nawet, ale gdzieś, do jakiegoś domu kultury w Sejnach? Pewnie nie. Nie mieli bowiem pojęcia, co to jest przenikanie się kultur. Tym eufemizmem określa się paraliż i dewastację kultury tworzonej wokół wiejskiego kościoła katolickiego i wprowadzanie w jej miejsce jakiejś innej kultury. Albo nawet nie to, tylko samą dewastację. Ów moment przenikania zaś, tak ważny w owej konstrukcji, to po prostu wypłata i podpisanie umowy o dzieło. Nic tam się więcej nie przenika. I nie może przenikać, albowiem nie ma stosownej publiczności, która by była tymi produkcjami zafascynowana. Przenikanie kultur, jest odległe od rynku kultury, albowiem tam działają gracze poważni, którzy nie oddadzą ani kawałka z obszaru, jaki im przypadł w udziale, poprzez podpisanie kwitu czyniącego z nich człowieka wtajemniczonego.

Sprawy te dotyczą także emitentów treści umownie nazywanych katolickimi. Oni są w zasadzie najłatwiejsi do przerobienia, albowiem ich postawa jest odpowiedzią na przeniesiony do współczesności antyczny motyw charakterystyczny dla tragedii, wyrażający się w braku wyboru. Entuzjaści promujący treści katolickie od razu wołają wtedy – hej! To nieprawda, że nie ma wyboru! Tym wyborem jest Jezus! On was kocha! Po czym wyciągają swoje umowy i przystępują do negocjacji kolejnych punktów, na koniec zaś trzeba się podpisać, koniecznie czerwonym atramentem. I już, gotowe, mamy wolność, w dodatku potwierdzoną na papierze, przez czołowego entuzjastę nauki Kościoła. On co prawda, nie jest księdzem, ale kiedyś o mało nim nie został, więc tak naprawdę, prawie jakby był.

Kanony soborów, ustanawiane przez tysiące lat, służyły temu, by człowieka uwolnić od pokus a także dać mu swobodę. By nie musiał on troszczyć się o wybory samodzielnie i nie umierał z niepokoju czy postąpił dobrze czy źle. Nikt dziś nie próbuje nawet wracać od tych ustaleń, albowiem cała sfera emocji zagospodarowana została przez literaturę. Tę zaś produkują ludzie wtajemniczeni, opierający się na dobrych i sprawdzonych wzorcach, a także świadomi tego, jak przenikają się kultury i ile elementów charakterystycznych dla pogańskiego antyku zostało zaadaptowanych przez chrześcijaństwo. Tak naprawdę – mówią – to całe chrześcijaństwo jest jedną wielką ściemą. I nie ma w nim nic autentycznego ani prawdziwego. Czy ono daje wam jakiś wybór? Oczywiście, że nie!

Świat współczesny, wzorując się nie na antycznej cywilizacji śródziemnomorskiej bynajmniej, ale na średniowiecznej kulturze islamu, gdzie deprawacja jednostki przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy, a zwiększała się stale i wprost proporcjonalnie do ilości świętych mężów tłumaczących zawiłości prawa koranicznego, dokonał jeszcze jednej ważnej modyfikacji. Oderwał wtajemniczenie od umiejętności, albo nawet jej pozoru. To znaczy samo homoseksualne albo agenturalne wtajemniczenie uczynił celem. Wyłączył jakiekolwiek ambicje poza odruchowymi fizjologicznymi. To istotne, albowiem według tej mechaniki werbowano duchownych i przeznaczano ich do karier. Dziś, Kościół ma się z tym uporać. Ciekawe jak? Poprzez oddanie władzy sądowniczej w ręce świeckich. Super pomysł. Przez kogo wykreowanych i zatwierdzonych, a najważniejsze – w co i na jakich zasadach wtajemniczonych?

Legaci papiescy wysyłani w teren ze specjalnymi uprawnieniami dotyczącymi sądów nad herezją mieli swoje lepsze i gorsze momenty. I podejmowali nie byle jakie ryzyko, także w zakresie sprzeniewierzenia się nauce i poleceniom Kościoła, albowiem miejscowi feudałowie usiłowali za ich pomocą załatwiać jakieś swoje porachunki. I nie każdy legat potrafił sprostać takiej pokusie. Ci którym się to udało byli mordowani jak Piotr z Castelnau, albo znikali, jak towarzyszący mu mistrz Raul. A ci współcześni sędziowie? Czym oni ryzykują? I jakie mają legitymacje uprawniające ich do przeprowadzania takich sądów? Do tego przeprowadzania ich publicznie. I dlaczego to czynią? Miast usunąć jednego z drugim szalonego starca w purpurze, możliwie dyskretnie i nieodwołanie, ciągłe musimy słuchać o tej grozie? Czy aby nie po to, by ktoś tam wreszcie wytłumaczył, że nie mamy dobrego wyjścia i pozostaje nam likwidacja tej straszliwej organizacji przejętej przez zdeprawowanych mężczyzn, albo życie w kłamstwie i zgoda na dalszą deprawację dzieci, bo przecież wiadomo, że oni się nie powstrzymają? Nie ma dobrego wyjścia, a człowiek został przez Boga opuszczony, albowiem jego sługi same sprzeniewierzyły się swojej misji. Cóż robić? Trzeba się do kogoś przyłączyć, żeby przełamać alienację i grozę w jakiej żyje jednostka. Co by tu wybrać…? Jak to wybrać towarzysze? Przecież sami powiedzieliście, że nie ma żadnego wyboru…!



Sceptycyzm ateistów


Gadałem wczoraj ponad dwie godziny, a potem jeszcze miałem jeszcze jakieś spotkania zakulisowe, tak więc nie mam dziś za bardzo głowy ani siły, żeby napisać porządną notkę. No, ale otworzyłem rano skrzynkę pocztową, zajrzałem do środka, a tam fragment jakiegoś artykułu z australijskiego Guardiana.

Brzmi on:
Australijczycy są bardzo sceptyczni co do ochrony prawnej, która chroniłaby organizacje religijne i ich członków kosztem respektowania ludzkiej godności i podstawowych praw innych ludzi.
Tu macie całość:
https://www.theguardian.com/world/2021/jun/11/australians-are-very-skeptical-michael-kirby-warns-against-excessive-protection-of-religious-freedoms

Cóż to może znaczyć – są bardzo sceptyczni wobec ochrony prawnej? Tyle chyba, że nie chcą by prawo chroniło organizacje religijne i ludzi w coś wierzących? Kolega, który mi to przysłał, napisał, że jest to wstęp do prześladowania chrześcijan. No, bo raczej należy wątpić w to, że Australijczycy są sceptyczni wobec potrzeby ochrony Żydów czy buddystów. Będą ich chronić z zapałem i entuzjazmem, a przed muzułmanami z Indonezji to wręcz sami będą próbowali się ochronić, barykadując się w domach, albo wzywając siły porządkowe.

W tej palącej kwestii wypowiada się były sędzia sądu najwyższego pan Kirby. Jest na zdjęciu, cały uśmiechnięty. Twierdzi on, iż badania wykazały, że społeczeństwo australijskie składa się z ateistów, którzy są wobec religii obojętni. To możliwe, ale przecież organizacje religijne nie domagają się od tych ateistów niczego poza akceptowaniem swojego istnienia. Nikt nie zamyka w Boże ciało, głównej ulicy Sydney, po to, by mogła tamtędy przejść procesja z bielankami sypiącymi kwiaty. Być może więc pan Kirby, ma jakieś roboty zlecone do wykonania i sonduje możliwość odebrania w majestacie prawa poczucia bezpieczeństwa ludziom wierzącym. Jak sądzę głównie katolikom. Ktoś inny zaś już, wykonuje pospieszne wyceny nieruchomego majątku tych organizacji. Zostawiam Was z tą kwestią i ruszam w drogę. Będę jechał powoli i ostrożnie.



Modus operandi czyli kierunki modyfikacji przekazu


Wszyscy wiemy, jak trudno jest utrzymać przez dłuższy czas uwagę dużej grupy osób. Nawet jeśli produkuje się interesujące komunikaty i są one podawane w sposób atrakcyjny, nie ma szans, że publiczność będzie ich słuchać stale, bez ziewania i znudzenia. W końcu bowiem z samej tylko przekory powie – dość – i pójdzie gdzie indziej, do cyrku na przykład, albo włączy sobie Kabaret Moralnego Niepokoju. Ta okoliczność daje bezwzględną przewagę propagandzie dużych organizacji, które mogą produkować dowolne komunikaty i nie przejmować się znudzeniem publiczności. Tak działa państwowa i prywatna telewizja, która zawsze konstruuje przekaz polityczny, nawet jeśli zarzeka się, że tak nie czyni i zawsze wzmacnia go przekazem rozrywkowym, z przeznaczeniem dla mas. Czy masy chcą tego przekazu? W mojej ocenie nie, bo sądzę, że mas w ogóle nie ma. No, ale jest pewien miraż, który wymusza na ludziach realizujących politykę wykonywanie pewnych czynności, które w istocie mają charakter rytualny. Do takich posunięć zaliczam emisje z imprez piłkarskich, a także festiwale w Sopocie, Opolu, Kołobrzegu i Zielonej Górze. A także tego faceta, którego już tu kiedyś ktoś linkował.

https://www.youtube.com/watch?v=MvZ0nCed5Kw

Ja go sobie zapamiętałem i długi czas zastanawiałem się kto może przychodzić na te imprezy, które uświetnia on swoimi występami. Doszedłem do wniosku, że to są wyłącznie funkcjonariusze służb, którzy obserwując ruchy Diego, sprawdzają, czy wykonuje on wszystko tak, jak to zostało zapisane w scenariuszu przeznaczonym do realizacji imprez masowych o charakterze rytualnym, które stanowią główną treść przekazu mediów elektronicznych. Ludzie ci, dla niepoznaki udają bogatych biznesmenów i osoby zainteresowane tą niby muzyką, w rzeczywistości zaś są w pracy. I proszę się tu nie śmiać, albowiem te obowiązki nie należą do lekkich. No, ale jak ktoś wybrał pewien rodzaj kariery, za dużego wyboru nie ma.

Imprezy o charakterze rytualnym nie mogą być modyfikowane i rozwijane tak, by zaistniało ryzyko znudzenia publiczności. Takie próby są podejmowane, ale jak coś się posypie, lecą głowy dyrektorów w mediach elektronicznych i wszystko wraca do normy. Kłopot powstaje w chwili, kiedy ktoś umiera, na przykład Krzysztof Krawczyk, a telewizja puszcza jego występy z dawnych lat, zatytułowane „Parostatkiem w piękny rejs”, gdzie jedyną choreografię stanowi ta dziwnie unosząca się i opadająca noga pana Krzysztofa, świeć Panie nad jego duszą. W takich sytuacjach, po śmierci kogoś formatu Krawczyka, trzeba zwoływać jakieś przypadkowe osoby i coś aranżować. Ryzyko jest duże i ktoś musi je ponieść. To zawsze jest zarząd telewizji. Bo nawet jak się zwali winę na tego czy innego wykonawcę, to co z tego? Nie rozwiązuje to sytuacji. A o zwolnieniu go nie ma mowy. Skądś wziąć innego, który będzie rozumiał co to jest masowy przekaz rytualny? A jeszcze jak koncerny zaangażowały takiego do reklam, które mają latać przez cały sezon, to katastrofa. Zarząd musi ponieść ofiarę i, w najlepszym wypadku, poświęcić jednego ze swoich członków.

No, ale z przekazem rytualnym jest ten kłopot, że w miarę, jak on się stabilizuje ubywa z widowni autentycznej publiczności, która szuka sobie innych rozrywek, a wiemy dobrze, że sprawy dochodzą do takiego punktu momentami, że zwykłe struganie patyka jest lepsze niż oglądanie Euro 2021. Przybywa natomiast funkcjonariuszy. Rola reżysera przedstawienia polega pilnowaniu, by ich ilość nie przekroczyła masy krytycznej. Dlatego potrzebne są, prócz masowych, rytualnych inne rodzaje przekazu, takie, które podnoszą znaczenie publiczności we własnych oczach i stanowią pewne wtajemniczenie. Nie wiem czy pamiętacie, ale kiedyś, dawno temu, w początkach istnienia Samoobrony, media lansowały Tymochowicza, jako tego człowieka, który przejeżdżał samochodem przez chłopskie blokady uwodząc stojących tam rolników swoim czarem i szamańskimi umiejętnościami. I to dlatego wódz chłopskiej rebelii zaangażował go na stanowisko swojego szefa PR. Są ludzie, co mnie poważnie zaskoczyło, którzy wierzą w to do dzisiaj. No dobrze, nie wierzą, ale tylko tak opowiadają, bo mają wieczorem iść na opłacony już koncert Diego i obowiązki służbowe mylą im się z życiem towarzyskim.

Nie wiem co się dziś dzieje z panem Tymochowiczem, ale chcę wskazać, że w stosunkowo prosty sposób, za pomocą nieszczególnych modyfikacji w wizualnym przekazie, odpowiedniego zachowania, modulacji głosu itp., można przekonać ludzi, że istnieje jakaś szczególna metoda komunikowania się, właściwa ludziom wtajemniczonym, która w dodatku może być atrakcyjna dla tak zwanych „ludzi zwykłych”. To jest rzeczywiście prawda, ale wśród środowisk takich jak złodzieje kieszonkowi, albo zawodowi stręczyciele. To znaczy tam gdzie istnieje nieprzekraczalna dla zwykłego człowieka bariera. Jeśli ktoś mówi, że w obszarze komunikacji dostępnej wszystkim coś takiego jest możliwe, to kłamie. Jego zaś sukces oparty jest o, niedyskretny bynajmniej, ale nachalny, udział mediów w przedsięwzięciu, które firmuje. David Copperfield nie spowodował w istocie zniknięcia Statuy Wolności, nie wierzcie w to, a iluzjonista Dynamo, nie potrafi chodzić po wodzie.

Kiedy ktoś się zorientuje, że tak właśnie, jest poszukuje jakichś obszarów dystrybucji treści, który by rzeczywiście go dostymulowały, bo umówmy się – struganie patyka, też się może kiedyś znudzić. I tak trafia na treści produkowane przez profesorów uniwersytetu i ludzi, którzy ich przekaz kawałkują i spłaszczają, starając się go uatrakcyjnić i w ten sposób przeznaczyć dla publiczności, która ma niewiele lat i stanęła akurat przed dylematem – występy Diego czy serial o wikingach? Walka o to co wybierze młody człowiek jest ciężka i jeńców się tam nie bierze. Każdy kto ogląda popularyzacje historyczne na YT dobrze o tym wie. I każdy się orientuje, że przesadne ich uatrakcyjnianie, połączone ze stylizacją prowadzącego, który i bez niej wygląda jak Krzysztof Krawczyk w programie „Parostatkiem w piękny rejs”, jest błędem. Dlatego Diego, który jest poważnym projektem, kontrolowanym przez poważnych ludzi, zwykle zwycięża i pokonuje wszystkich wikingów.

Dla osób naprawdę poważnych pozostaje więc tylko przekaz produkowany przez akademików. No, ale już po jednym sezonie jego emisji połowa publiczności orientuje się, że coś za bardzo przypomina on festiwal w Kołobrzegu. A ilość niedomówień w tym przekazie przekracza znacznie ilość dziur w serze Masdamer produkowanym przez „Mleczarnię Ryki”. Charakter tego przekazu i sposób jego podania wyklucza polemikę. Nie można na przykład zakwestionować faktu, że skąpa ilość źródeł powinna raczej skłaniać do spekulacji i analizy obszarów wiedzy dalekich od historii pisanej. To jest sugestia, która zwykle wywołuje panikę wśród moderatorów komunikatów historycznych. Oni wolą zdecydowanie analizować krój pisma w tekstach pochodzących z tej samej epoki, ale z różnych bardzo obszarów i doszukiwać się w tym podobieństw, z których następnie wysnuwają różne wnioski. Takie, na przykład, że ludzie wykonujący jakieś zlecone roboty gdzieś nad Loarą, pojechali później do Skandynawii i tam wykuli gdzieś nad drzwiami kościoła, coś podobnego. Nie wchodzę w szczegóły, każdy rozumie o co chodzi. Każdy też rozumie, ze polemika z tą metodą, nie jest możliwa, albowiem owa metoda, to nie sposób przekazywania informacji, czy wręcz edukacja. O tym zapomnijcie. To jest przekaz rytualny, dokładnie taki sam, jak występy Diego i polskiej kadry piłkarskiej, która nie potrafiąc niczego wygrać, jest, bo być musi, królową masowej wyobraźni ludzi konsumujących komunikaty. W niektórych przypadkach można by to nazwać nawet wielobóstwem. Są ludzie wierzący w nadludzkie umiejętności 11 biegających po boisku nieudaczników.

W pewnym momencie dochodzimy do punktu, w którym samo sugerowanie, że może by oni strzelili jakiegoś gola w reprezentacji, jest już dla nich i dla ich powagi, boskiej niemal, obraźliwe. Podobnie jak sugerowanie, że ten czy inny twórca koncepcji rozwoju form rzeźby wczesnoromańskiej opartej na istniejących obiektach i źródłach pisanych, może po prostu chrzanić idiotyzmy. To nie ma znaczenia, albowiem chodzi o to, by z istniejących artefaktów stworzyć – uwaga – maksymalnie nieatrakcyjny przekaz o charakterze rytualnym. Jak to – zapyta ktoś – maksymalnie nieatrakcyjny? Chyba na odwrót? Właśnie nie. Atrakcyjny przekaz poznaje się bowiem po reakcji publiczności. Po tym czy jest ona wymuszona czy spontaniczna. I jest on atrakcyjny nie ze względu na to, iż znajdują się w nim jakieś niesamowite ale wyjęte z buta informacje, ale dlatego, że publiczność akceptuje go od razu umysłem i sercem. Podejrzewając intuicyjnie, że może być w nim jakiś kawałek prawdy. No, ale nawet konsumpcja takich komunikatów może się znudzić. Pamiętajmy, żeby wtedy, zamiast marnować czas na oglądanie meczów reprezentacji, powrócić do strugania patyka. To uspokaja i nie porządkuje myśli. Naprawdę.


© Gabriel Maciejewski
7-12 czerwca 2021
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika / za: www.basnjakniedzwiedz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz