Fałszywa kasta kapłańska, czyli o ludziach mylących literaturę z polityką
W Polsce mamy do czynienia od dawna ze zjawiskiem, które – mam wrażenie – rozlewa się teraz po całym świecie. Chodzi mi o fałszowanie opisów w imię tak zwanych wyższych celów. To jest chwyt w politycznym dżudo bardzo popularny i być może stary, ale ja, oceniając rzecz z naszej perspektywy, uważam, że swoje największe triumfy metoda ta święciła u nas właśnie. I święci je nadal. Mamy bowiem oto do czynienia, nieustająco, z cenzurą. Tyle, że przez kolejne dekady zmienia się przedmiot cenzury. Co innego się ukrywa, a co innego ujawnia, a wszystko w imię celów wyższych. Rzeczy, które można było z całym spokojem umieszczać w tekstach za komuny, dziś są herezją najcięższego kalibru, te zaś, które ujawnia się dziś, za komuny nie mogłyby się znaleźć w żadnej publikacji. Metoda ma wielką przyszłość, albowiem nie wiemy co nas czeka i o czym będzie można mówić swobodnie za 10 lat, a o czym trzeba będzie milczeć. Mistrzem absolutnym w stosowaniu wybiórczej, okolicznościowej cenzury, jest Ośrodek Karta, który zajął się ostatnio wydawaniem listów i wspomnień wybitnych postaci dwudziestolecia, z tym że z tych listów i wspomnień usuwa się jakieś kawałki, a zostawią się tak zwaną warstwę obyczajową. Ma to na celu zainteresowanie ludzi treściami obscenicznymi, a także wychowanie ich do konsumowania takich treści. Co się ukrywa nie wiem, albowiem Ośrodek Karta ma zdaje się do dyspozycji rękopisy, z których wybiera do publikacji co tam się zarządowi podoba. Dla nas dziś, najistotniejsze będą te rzeczy, które są ujawniane, bo one – właściwie odczytane – mówią nam wiele o metodach, którymi byliśmy obrabiani politycznie jako naród i jako klasa.
Ośrodek Karta wydał właśnie listy Stanisława Mackiewicza-Cata. Gros tych listów stanowi korespondencja z Michałem Kryspinem Pawlikowskim, którego tu kiedyś reklamowałem, ale zdaje się, że niepotrzebnie i zbyt opacznie. Listy, które Mackiewicz pisał do Pawlikowskiego są po prostu straszne, i nawet jeśli należało je opublikować, to w całości, a nie usuwając z nich jakieś fragmenty, a pozostawiając tam inne, w mniemaniu redaktorek, ciekawsze. Zanim wspomnę o szczegółach, kilka uwag natury ogólnej. Nasz problem polega na tym, że ludzie aspirujący do polityki nie mają żadnych możliwości działania realnego, a ich jedyną aktywnością jest publicystyka i literatura. Jakie to ma konsekwencje? No takie, że ludzie ci z istoty nie nadają się na polityków. Publicysta bowiem to ktoś, kto coś ujawnia i analizuje. Polityk zaś to ktoś, co wszystko ukrywa i czeka na okazję, by to wykorzystać z pożytkiem dla grupy, którą reprezentuje. My zaś ufamy, że nasi wybitni publicyści i pisarze polityczni są jednocześnie politykami i mogą stawać jak równi z równymi, z przedstawicielami klasy politycznej państw obcych. To jest nieprawda. Jesteśmy zamknięci w bardzo sprytnej pułapce, z której nie ma wyjścia, albowiem jeśli nawet okaże się, że ten i ów publicysta polityczny nie spełnił naszych nadziei, to zawsze pozostaną nam jego listy, w których opisuje on swoje stosunki z dziewczynami. I to powinno nam, w mniemaniu kolejnej oszukańczej klasy, czyli wydawców sponsorowanych przez państwo i zatrudnianych przez nich redaktorów, wystarczyć. Nie wiem jak Wam, ale mnie to nie wystarcza.
Sprawy mają się tak – literaci i publicyści parający się polityką to fałszywa kasta kapłańska, podłożona w miejsce kapłanów prawdziwych i prawdziwych bankierów albo ludzi znających się na pieniądzu. To są plewy, które mamy wciągać nosem nie bacząc na to, że są trochę grube i kłują. No i brać za dobrą monetę wszystkie ich oceny i analizy. Nie możemy tak czynić, albowiem to prowadzi nas do katastrofy politycznej, a poza tym w pewnej chwili orientujemy się, że każdy literat lub publicysta deklarujący chęć działania w polityce to agent. Ma on jeszcze bowiem, prócz owej chęci i smykałki do polityki, także zestaw deficytów, czyniących zeń kukłę w rękach organizacji jawnie nam wrogich. I tak jest ze wszystkimi. Im szczerzej się uśmiechają, im więcej dobroci, albo przenikliwości mają w swoich bławatnych oczętach, tym jest gorzej.
Czy to znaczy, że nie można w ogóle pisać nic o polityce? Można, ale trzeba coś najpierw rozważyć w sercu. Jeśli się ma pieniądze i smykałkę do ryzyka, a także jeśli reprezentuje się organizację na tyle silną i świadomą, że jest się pewnym jej poparcia, można się zająć polityką i pisarstwem jednocześnie. No, ale wtedy publicystka nasza musi mieć charakter propagandowy, a nie literacki i anegdotyczny. W takim ujęciu, politykami w Polsce byli jedynie Hipolit Milewski i Edward Woyniłłowicz, którzy swoje wspomnienia ogłosili pod koniec życia, albo wręcz opublikowano je po ich śmierci. Politykami byli także wszyscy socjalistyczni gangsterzy, ale nie sposób wskazać dokładnie, jaką grupę oni reprezentowali. Na pewno nie Polaków, choć niektórym mogło się tak zdawać. Politykiem, co pewnie niektórych zaskoczy był także Jan Gottlieb Bloch, który opublikował swoje gospodarcze analizy w mniemaniu, że otworzy mu to drogę do wielkiej polityki właśnie. Niestety zmarł, otoczony wrogością i niechęcią gangu finansowanego przez Kronenbergów.
Teraz przejdźmy do tego, co jest w listach Cata do Pawlikowskiego i innych. Generalnie obscena. Mackiewicz bowiem, co zdaje się nie było tajemnicą, dotknięty był jakąś odmianą priapizmu, a do tego był ekshibicjonistą. To go niestety nie skreśliło z listy osób organizujących politykę w Polsce i na emigracji, a powinno. Wszystko jednak ułożyło się tak, że cała emigracja, łącznie z rządem, była złożona z ludzi, którzy chcieli zajmować się literaturą, a do tego mieli tak straszne ograniczenia i szajby, że w zasadzie można wobec nich użyć tylko jednego słowa – małpiarnia. Sam Mackiewicz napisał o emigracji, że była to zgraja maniaków i pederastów, którzy śpiewali nabożne pieśni (albo jakoś podobnie). No i nie mieli pieniędzy, a także nie potrafili się o nie postarać inaczej, jak tylko poprzez podpisywanie kwitów agenturalnych. My dziś traktujemy wszystko, co ci ludzie stworzyli, z czcią niemal nabożną i uważamy, że to jest Polska, taka, jaką chcielibyśmy widzieć. To nieprawda, taką Polskę, musimy sobie sami opisać, nie oglądając się na polityków, którzy mówią i piszą po to, by niczego nie ujawnić i na agentów, którzy próbują naśladować dziś londyńską emigrację albo przedwojennych publicystów, pisząc z tym samym zaśpiewem i tą samą fałszywą troską.
Jeśli zaś idzie o te listy Mackiewicza do Pawlikowskiego, o to jego zatroskanie językiem polskim i umierającą tradycją, to wymiękłem dopiero przy liście, w którym opisuje on walor jaki ma w sobie mocz nastoletniej dziewczyny oddawany na ręce starszego pana. Przypomnę, że był to brat Józefa Mackiewicza, który nie utrzymywał z nim żadnych kontaktów, a także premier rządu emigracyjnego. W pewnym momencie pan Stanisław grzecznie wrócił do kraju i podpisał co mu tam ubeki podsunęli, no i żył tu otoczony legendą i wianuszkiem wielbicielek, aż nie umarł na cukrzycę czy na coś tam. Myślę, że z innymi było jeszcze gorzej, a o Jerzym Giedroyciu i jego kolegach gejach, którzy nie mogli podjąć w związku ze swoimi deficytami ani jednej samodzielnej decyzji, to w ogóle szkoda gadać.
Daleniecki vs Szymszel z Kurzy
Zacznę ten tekst od cytatu z listu Stanisława Mackiewicza do Michała Kryspina Pawlikowskiego, będzie to fragment bardzo niestosowny, ale bardzo wymowny.
Otóż bywa u mnie mnóstwo kobiet, ale tylko dwie hrabianki z urodzenia, jedna jest Ledóchowska, a druga Mycielska, a obecnie Chłapowska, wchodzą prędziutko do kuchenki, gaszą gaz lub zapalają gaz, po herbacie same myją szklanki i w ogóle wyręczają mnie w tych nieznośnych robotach kuchennych. Tylko co była u mnie narzeczona mojego siostrzeńca. Także bardzo ładna, ale trzeba jej było zaparzyć herbatę, podać herbatę, a jak poprosiłem by ukroiła cytrynę, to ukroiła jeden płatek i powiedziała, że ją to męczy. Dziewczyny arystokratyczne są daleko pracowitsze, daleko prędzej się zadomawiają i są o wiele usłużniejsze od innych. Kiedyś, raz jeden po powrocie do Polski, sprowadziłem tu sobie dwie kurwy zawodowe. Poprosiłem, żeby zaparzyły herbatę, to się obraziły.Teraz do rzeczy. Serial i film Noce i dnie wyreżyserowany przez Jerzego Antczaka bije na głowę wszystkie inne polskie seriale, choć nie jest ani tak demaskatorski jak Lalka, ani tak zabawny jak Ziemia obiecana. Jest to także serial, w którym do minimum ograniczono propagandę socjalistyczną, choć córka Niechciców wiąże się przecież z działaczem PPS i wychodzi za niego za mąż. No, ale to są sprawy z tła. Nie znaczy to jednak, że nie można tam dostrzec rzeczy ciekawych i zastanawiających, które powinny dać nam do myślenia, a także powinny zmienić całkowicie naszą ocenę sytuacji w Polsce przed rokiem 1914. Na pewno zaś powinny nas pozbawić złudzeń co do istoty tak zwanych przemian społecznych.
Mamy taką oto sytuację: Bogumił Niechcic wraz z rodziną gospodaruje w nie swoim majątku, który przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Sam główny bohater mówi o tym otwarcie. Poszukiwanie rządcy do takiego folwarku ma więc wszelkie cechy manipulacji, albowiem przypuszczać należy, że nie chodzi wcale o podniesienie go z upadku, ale o utrzymywanie go w stanie chronicznego rozkładu. Serbinów jest własnością niejakiej Mioduskiej, która mieszka w Paryżu i żyje z dochodów ziemskich uzyskiwanych – uwaga – z gospodarki na upadającym i zapuszczonym folwarku Serbinów. Jej plenipotentem w sprawach Serbinowa jest niejaki Daleniecki. Widzimy go dwa razy w całym serialu, gra go Marek Walczewski, i to w zasadzie powinno wystarczyć. Daleniecki to z całą pewnością awansowany Żyd, zajmujący się wyłudzeniami, łowieniem posagów, malwersacjami i działalnością przestępczą. Nie jesteśmy w stanie dokładnie wskazać do czego mu jest potrzebny Serbinów, ale na pewno nie chce on podniesienia go z ruiny. Jeszcze raz to napiszę – z upadającego majątku żyje właścicielka utrzymująca się w Paryżu, rodzina zarządcy, karbowi i rzesza niepiśmiennych chłopów. To jest niesamowite. Przypuszczam, że Daleniecki coś od kogoś wyłudza używając jako pretekstu Serbinowa, a poza tym chce się żenić z Mioduską, kobietą już posuniętą w latach, czego na pewno nie czyni powodowany miłością.
Tak więc Bogumił Niechcic ma przeciwko sobie wszystkich ludzi, nawet tych, co deklarują doń szczere przywiązanie, a także wszystkie okoliczności, które nie sprzyjają mu en masse. Ja w tym filmie lubię najbardziej scenę, jak Niechcic tynkuje kolumny frontonu we dworze. Stoi upaprany wapnem i błotem, w wiosennej słocie, a kiedy idzie potem w pole chłopi mówią doń – proszę jaśnie wielmożnego pana. To istotne, bo w tym filmie jaśnie wielmożny pan przypieprza za wszystkich i nie ogląda się na nic. W tym czasie lud prosty, w imieniu którego występowali socjaliści niepodległościowcy, a także współplemieńcy Dalenieckiego, chleje na umór w karczmie, wysuwa roszczenia i płacze, że za mało zarabia. I to się proszę Państwa nie zmieniło ani wtedy, ani w II Rp, ani za komuny, o czym wiemy od Stanisława Mackiewicza, ani nie zmieniło się teraz. Jak ktoś pracuje i ma cel, to znaczy, że jest arystokratą, nie ważne czy z urodzenia, z ducha czy z przekonań. Jak ktoś leży i szuka pretekstów, żeby nic nie robić, to jest chamem, żeby nie powiedzieć gorzej, posługując się rozróżnieniami zaproponowanymi przez Stanisława Mackiewicza.
Niechcic musiał wprawić tego Dalenieckiego w nieliche zdumienie, stawiając na nogi Serbinów i podnosząc dochody z majątku, bo ów oszust zgodził się w końcu na budowę nowych czworaków dla robotników rolnych. Bogumił Niechcic, a my z nim, nie rozumiał jednak dokładnie o co Dalenieckiemu chodziło. Jemu potrzebny był majątek w ruinie, na granicy krachu. Z chwilą kiedy Serbinów rozkwitł Daleniecki postanowił go sprzedać. W zasadzie natychmiast. Dowiadujemy się o tym w okolicznościach dziwnych, albowiem Niechcic wysyła list za listem do Paryża, a listy owe wracają z adnotacją „adresat nieznany”. To znaczy, że Daleniecki musiał przed kimś uciekać, albowiem nie wypełnił jakichś zobowiązań. Nie wiemy jakich, ale pokuszę się tu o pewną interpretację. Oto Daleniecki zarządza nie jednym ale całą siecią upadających majątków, które nie dość, że przynoszą przyzwoity dochód, bo płody rolne sprzedaje się w Królestwie łatwo i bez kłopotu, to jeszcze są żywym dowodem na to, jak szlachta wyzyskuje lud prosty, jak nie chce się brać za robotę i jak żyje ponad stan, świadoma przecież tego, że wszystko wokół podupada. Zarządcy tych majątków, którymi są czasem ich dawni właściciele, wyzuci z ziemi po powstaniu styczniowym, są ofiarami systemu i ofiarami propagandy. I w większości nie radzą sobie z sytuacją. No, ale Niechcic, który zaczął od tego, że odrzucił wszystkie przesądy, tak klasowe jak i narodowościowe, zaczął sobie radzić. I to wprawiło Dalenieckiego w stupor. Miał utrzymywać upadające majątki w stanie ruiny, a tu jeden się podniósł. Sponsor Dalenieckiego przysłał doń człowieka nazwiskiem Luca Brasi, a ten wyjaśnił mu w krótkich słowach, że źle robi i ma się poprawić. Daleniecki wpadł na jeden sensowny pomysł – sprzedaż. Kupiec się znalazł i był to kupiec dziwny. Niejaki Owrucki, który sam o sobie mówi, że jest dziwakiem i szaleńcem. Nie mamy pewności kim jest ten człowiek i jakie są jego cele, ale on chce za wszelką cenę zatrzymać Niechcica w Serbinowie, a nawet oddać mu za darmo dwie włóki ziemi (ok. 30 ha). Niechcic powodowany skrupułami waha się, a jego żona Barbara, zaczyna zeń nawet trochę szydzić. Myślę, że nie chodziło o skrupuły. Wielmożny pan Niechcic zorientował się na koniec z kim ma do czynienia i próbował się oderwać od Dalenieckiego, Owruckiego i Serbinowa. Uważam, że Owrucki był jednym z tych ludzi, którzy w Królestwie i na Litwie eksperymentowali z gospodarką kolektywną, po to, by pokazać iż socjalizm jest lepszy niż tradycyjne metody zarządzania. Kupił w tym celu kwitnący majątek, bo to najłatwiej. Okazało się jednak, że sprawa Serbinowa jest poważna i zamiary Owruckiego nie mogą się powieść. Ktoś, nie wiadomo kto, zastrzelił go w pociągu. Co się dalej działo z Serbinowem, nie wiemy, ale został zapewne skutecznie i w krótki czasie doprowadzony do ruiny.
Na to, że mogę mieć rację, wskazuje obecność szpiegów Dalenieckiego, którzy śledzą wszystkie poczynania Niechcica. Tych szpiegów Daleniecki instaluje w Serbinowie sam. Jednym z nich jest awansowany na pisarza dworskiego chłop Roman Katelba, któremu Niechcic pomaga jak może i zawsze służy radą. To Katelbie nie daje do myślenia i jak to zwykle awansowani chłopi, donosi on aż furczy. Szczególnie interesują Dalenieckiego pieniądze. On chce wiedzieć skąd Niechcicowie biorą pieniądze. Kiedy Barbara dostaje spadek po wuju Joachimie, Daleniecki robi awanturę Katelbie, że ten nie powiedział mu o tym spadku wcześniej. Sprawy wyglądają więc tak, że cały przepływ gotówki w rodzinach, które mogą skumulować jakiś kapitał i są oparte o ziemię, był kontrolowany. Nie tak, jak teraz przez instytucje państwowe i finansowe, ale przez organizacje, które reprezentował Daleniecki, niesubordynowany plenipotent, usiłujący się ożenić z arystokratką. Bezpośrednią zaś kontrolę nad obrotem gotówką i jej fluktuacjami sprawują wyspecjalizowani donosiciele. Jednym z nich ma być obwoźny handlarz Szymszel z Kurzy. Donosi o tym Barbarze Niechcic pewna Żydówka z Kalińca. Coś nam tu nie gra, albowiem Szymszel, zagrany i opisany jest tak, że nie sposób się do niego zniechęcić. Wygląda więc na to, że ktoś próbuje go wrobić w to donoszenie, albowiem jest łatwym celem – cały czas jeździ furmanką i ma dobre oko do obserwacji. Nie pamiętam, jak to wyglądało w powieści, ale serialowy Szymszel, który ratuje Barbarę po bombardowaniu Kalińca, jest postacią symboliczną. On i wielmożna pani Niechcic, oboje będący wyrzutem sumienia i niechcianym balastem dla świata, który nadchodzi, odjeżdżają, letnim wieczorem, w ciemną od gęstniejącej nocy brzezinę. Są postaciami jasnymi i zrozumiałymi, także dla nas dzisiaj, w przeciwieństwie do takiego Dalenieckiego czy Owruckiego.
Na koniec kilka uwag dotyczących tak zwanych spraw społecznych. Niechcic z własnych szczupłych dochodów, robił remont swojego domu, nie oglądając się na nic. Chłopi w czworakach woleli chlać w karczmie niż wydać dwa ruble na tarcicę, którą mogli położyć na podłogę w swojej izbie, wyrzucając uprzednio przegniłe deski. Żaden tego nie zrobił, za to każdy wysuwał roszczenia wobec wielmożnego pana Niechcica.
Kiedy Niechcicowie opuszczają Serbinów, a są już ludźmi w wieku dość zaawansowanym, ich sąsiad Wojnarowski inspirowany przez swoją córkę Ksawerę, godzi się sprzedać im na bardzo korzystnych warunkach, z rozłożeniem płatności na raty, majątek Pamiętów. Jest bardzo bogaty i może sobie na to pozwolić. To jest coś niezwykłego, bo Niechcicowie dostają w zasadzie ten majątek w uznaniu zasług. Panna Ksawera, która jest nieco szalona, naciska na ojca, albowiem parę lat wstecz zakochała się w Bogumile, starszym od niej ze 30 lat. Była głupią gęsią, ale nie na tyle głupią, żeby nie rozumieć kim był wielmożny pan Niechcic. Ponieważ w każdej rodzinie trafiają się czarne owce, Barbara zmuszona jest, po śmierci Bogumiła sprzedać Pamiętów, albowiem jej młodsze dzieci – Emilka i Tomaszek domagają się pieniędzy. Te dzieci to jest osobna historia i być może kiedyś ją tu opiszę. Na razie interesują nas sprawy majątkowe. Daleniecki nie jest z całą pewnością tym, kim się wydaje. Szymszel zaś, przynajmniej ten z serialu, na pewno nie mu o niczym nie donosi. Kapusiem jest za to Katelba. No, a pieniądze….pieniądze są stale pod kontrolą, właściciele zaś ziemi i gotówki nic o tym nie wiedzą.
Bombardowanie Kalisza latem roku 1914 czyli dlaczego mają nas za kretynów
Każdy tu mniej więcej zna i rozumie metodę opisu wydarzeń historycznych polegającą na tym, że autor ucieka od wyjaśnień zjawisk skomplikowanych, podsuwając czytelnikowi w zamian jakieś problemy natury malarskiej. To jest chroniczne wśród polskich historyków i występuje wymiennie z tak zwanymi ciekawostkami historycznymi, którymi parają się już tylko kompletni debile. Autorzy poważniejsi, albo za takowych pragnący uchodzić zajmują się budowaniem nastroju i rozwiązywaniem problemów, które określiłem jako malarskie, ale można je nazwać także literackimi. Mistrzem w tym fachu był Jerzy Giedroyć, ale nie tylko on, także Wańkowicz i Mackiewicz, choć ten ostatni uchodził za realistę. Myślę, że taki był z niego realista, jak ze mnie zawodowy bokser. Chodzi o to, by – jak u Giedroycia – zastanawiać się nad naturą i charakterem języka polskiego używanego do komunikatów politycznych i wskazywaniem, na wyższość rosyjskiego, który do tych komunikatów bardziej pasuje. Można też, jak Mackiewicz, zastanawiać się czy sojusz z Anglią był sojuszem egzotycznym, czy nie. Wskazując przy tym jasno, że wszystkie nieegzotyczne sojusze oznaczają utratę niepodległości, jednocześnie tego faktu nie zauważywszy. To jest taki publicystyczno-polityczny kontredans, który ma unieść autora wysoko i wykazać jego wyższość nad prostymi konsumentami komunikatów medialnych.
Oglądając serial Noce i dnie, doszedłem w końcu do tego momentu, w którym pokazują bombardowanie i palenie Kalińca, czyli Kalisza, w sierpniu roku 1914. Obejrzałem to, zajrzałem zaraz do wiki, żeby sprawdzić szczegóły i zastygłem w bezruchu. Mam wrażenie, że na ten problem zwracał mi już wcześniej uwagę georgius, ale niestety coś mnie od tych zagadnień oderwało, a potem zapomniałem.
Zacznę od tego czym był Kalisz, czym jest dzisiaj i czym jest ziemia kaliska. To ważny region, a uważni czytelnicy wspomnień Mieczysława Jałowieckiego od razu przypomną sobie dlaczego. Otóż Jałowiecki osiadł po I wojnie w majątku Kamień, który wniosła mu w posagu jego druga żona. To jest pod Kaliszem właśnie. On tam, nie mając dotacji, wspomagania z zewnątrz, borykając się z urzędem skarbowym, uprawiał buraki cukrowe i miał na tym polu wielkie sukcesy. Kiedy dziś wjeżdżamy na ziemię kaliską uderza nas wielka ilość kominów stojących obok przydomowych szklarni. One są dobrze widoczne, bo teren jest pofałdowany. W tych szklarniach rosną pomidory i papryka, które następnie sprzedaje się na rynkach i ryneczkach w samym Kaliszu, albo w Turku. To jest właśnie charakterystyczne dla ziemi kaliskiej dzisiaj. Samo miasto ma dziś prawie sto tysięcy mieszkańców, ale przedstawia obraz bardzo smutny. Tak, jakby nie było tam gospodarza. Przed I wojną światową, z czego na pewno nikt nie zdaje sobie sprawy, Kalisz liczył 70 tysięcy mieszkańców. Był ośrodkiem handlu, rzemiosła i zbytu produktów rolnych. Każdy folwark w pobliżu Kalisza musiał prosperować, choćby był na granicy upadku, albowiem wszystkie nadwyżki można było sprzedać. Część płodów rolnych wywożono za pobliską, pruską granicę. Dlatego Daleniecki nie śpieszył się z budową nowych czworaków w Serbinowie, bo mógł wycisnąć z ruiny tyle samo ile z majątku dobrze utrzymanego. Nie miał, ze swojego punktu widzenia powodu, by cokolwiek w Serbinów inwestować. Samo miasto żyło intensywnie, może nie tak intensywnie jak Łódź, ale nie było na pewno żadnym zadupiem. To było miejsce dla poważnych inwestorów, a kiedy okazało się, że będą budować kolej do granicy stało się jeszcze bardziej atrakcyjne. Dwutorowy odcinek kolei żelaznej łączący miasto z Łodzią, zbudowano już w roku 1903. Przed wojną planowano jeszcze jego rozbudowę. Przychodzi rok 1914 i oto co się dzieje.
Do miasta wkraczają 2 bataliony 155 pułku piechoty dowodzone przez majora Hermanna Preuskera. Jest 2 sierpnia i nic nie zapowiada tragedii. Dochodzi do drobnych początkowo prowokacji, które się nasilają i skutkują represjami w postaci aresztowania zakładników, wstrzymania wydawania gazet i wprowadzenia godziny policyjnej. Żołnierze 155 pułku pochodzą z pobliskiego Ostrowa, a w Kaliszu do dziś oskarża się ich o zniszczenie miasta. Oczywiście są lokalni historycy, którzy z tą opinią ostro polemizują, ale to nie przybliża nas ani na milimetr do wyjaśnienia prawdziwej przyczyny zburzenia miasta. Prowokacje ze strony dowództwa niemieckiego nasilają się, ale nie skutkują niczym, poza groźbami, którym ludność polska ulega, posłusznie wykonując wszystkie polecenia. Wobec takiego rozwoju wydarzeń, Preusker i jego żołnierze zostają wycofani na front zachodni, a miasto zajmuje Korpus Landwehry von Woyrscha. I tu dochodzimy do pierwszej kontrowersji. Jak widzimy, nazwa korpusu wskazuje, że jego dowódcą był generał Remus von Woyrsch, mężczyzna niemal już siedemdziesięcioletni i raczej nie nadający się do służby liniowej. No, ale tak się ten korpus nazywa, od jego nazwiska, ale mówi się o nim także śląski korpus Landwehry. Służą w nim jednak prócz Ślązaków także żołnierze z Saksonii. Czasem więc słyszy się o saskim korpusie Landwehry. W Kaliszu, w sierpniu roku 1914, dowodzi tymi wojakami podpułkownik von Hoffman. I tu dochodzimy do drugiej kontrowersji, której już nikt nie tyka nawet bardzo długim kijem. Oto ów saski lub śląski korpus Landwehry został zmobilizowany przez Prusaków, ale podlegał dowództwu austro-węgierskiemu. Nie wiem jak Wy, ale ja przeczytawszy tę informację zrobiłem tak zwane WOW!
Zaczerpnijmy nieco powietrza i zorientujmy się co takiego zrobili w Kaliszu, w dniach 7 – 22 sierpnia, dzielni wojacy ze Śląska i Saksonii. Miasto zostało zbombardowane, w wyniku prowokacji aresztowano 800 mieszkańców i dokonano pierwszej w światowym konflikcie zbrodni wojennej, rozstrzeliwując 80 z nich. Zniszczono 90 procent zabudowy staromiejskiej. Wyrzucano ludzi z domów, które następnie były rabowane i podpalane. Co z dworcem? – zapytacie. O, ten został podpalony jeszcze przez Rosjan, w dniu 2 sierpnia. Od 7 do 22 sierpnia trwała w Kaliszu prawdziwa orgia rabunku, dewastacji, gwałtów, podpaleń i zniszczenia. Cała ludność miasta musiała się ewakuować. Ludzie umierali na drogach, w rowach, na polach, okoliczne dwory nie mogły pomieścić uciekinierów. Nikt nie rozumiał, co się dzieje i dlaczego na miasto spadają tak straszne represje. Po całkowitej dewastacji miasta zostało w nim ledwie 5 tysięcy mieszkańców. Kalisz zamienił się, z wielkiego ośrodka transportu, handlu i rzemiosła, w średniej wielkości wielkopolską wieś. Do dziś nikt nie zadaje sobie pytania dlaczego doszło do tej zbrodni. Historycy skupiają się na wyjaśnieniu laikom, że to nie żołnierze 15 pułku pruskiej piechoty spalili miasto, ale saska Landwehra, dowodzona przez Austriaków.
Nie wiemy co to może oznaczać – dowodzona przez Austriaków. Nie wiemy kim był podpułkownik von Hoffman i czyje rozkazy wykonywał. Zapewne dowództwa austro-węgierskiego. Nie znamy żadnych, poza opisem Dąbrowskiej, relacji z palenia i niszczenia miasta i nie znamy żadnych ocen, których autorami byliby analitycy mający pojęcie, co się wtedy naprawdę na froncie wschodnim działo. Coś jednak wiemy. No, ale ta nasza wiedza może się wydawać osobom postronnym całkiem bez związku. Oto do roku 1913 szefem austro-węgierskiego wywiadu i kontrwywiadu był pułkownik Alfred Redl, jawny rosyjski agent. Po jego ujawnieniu, co nastąpiło w wyniku interwencji brytyjskiej, miejsce pułkownika zajął Maksymilian Otto von Ronge, człowiek, o którym piszą, że był oficerem prowadzącym Józefa Piłsudskiego. Maksymilian Otto von Ronge, jak wszyscy pamiętamy służył w wywiadzie Austro-Węgier, potem był szefem wywiadu Republiki, potem, jak przyszedł Hitler, chcieli wsadzić go do Dachau, ale ktoś temu Hitlerowi wytłumaczył, że lepiej dla niego będzie, jak cofnie swoją decyzję, a pod koniec życia Ronge zajął się, pod kuratelą Amerykanów, tworzeniem struktur tajnych w niepodległej już, demokratycznej Austrii. On z pewnością by nam powiedział, kto w dowództwie austro- węgierskim wydał rozkaz zniszczenia Kalisza, będąc świadomym tego, że zostanie to zapisane na rachunek Prusaków. Niestety żaden z polskich historyków nawet nie próbuje tego dociec, kontentując się wskazaniem sprawców spalenia miasta, którymi są, rzecz jasna, żołnierze Landwehry i ich dowódca podpułkownik von Hoffman. Ja to nazywam ucieczką w nieistotne szczegóły.
Teraz trzecia, najważniejsza kontrowersja. Kalisz jest okupowany przez wojska niemieckie od 2 sierpnia 1914, od 5 sierpnia jest de facto okupowany przez wojska austro-węgierskie, bo takie jest dowództwo Landwehry. 7 sierpnia zaś rozpoczyna się burzenie i bombardowanie miasta. Ktoś zapyta, co się działo 6 sierpnia? Otóż tego dnia Miły Czytelniku, Pierwsza Kadrowa Brygada Legionów Józefa Piłsudskiego wymaszerowała z krakowskich Oleandrów w kierunku Kielc. Miasto zdobyła 12 sierpnia, po czym wycofała się z powrotem do Krakowa, wobec znacznej przewagi Rosjan. Jakiemu dowództwu podlegała ta brygada? No, austro-węgierskiemu przecież, zupełnie tak samo, jak ta saska Landwehra w Kaliszu. Pokusa, by sprawdzić czy decyzje w sprawie jednej i drugiej akcji nie leżały czasem w tych samych rękach i czy nie były to ręce Maksymiliana Otto von Rongego jest wielka. Ja jednak nie potrafię tego zrobić. Może Wam się uda.
Nie chcę tu niczego sugerować, ale pewne rzeczy narzucają się same. Koordynacja akcji, próba wykonania prowokacji rękami Polaków z Ostrowa, przebranych w pruskie mundury, która się nie powiodła, austro-węgierskie dowództwo, którego nikt nie potrafi wymienić z nazwiska. Minęło już naprawdę wiele lat i nie musimy się niczym przesadnie ekscytować. Moglibyśmy jednak, do ciężkiej cholery, zacząć rozmawiać wreszcie serio.
Czy Moryc Welt był gejem?
Dawno, dawno temu, na samym początku blogowania napisałem tekst o takim tytule. Wyjaśniałem w nim, że choć Moryc nosił przy sobie fotografię Karola Borowieckiego, gejem z pewnością nie był, albowiem noszenie tego zdjęcia było wyrazem fascynacji biednego Żyda, wyższą klasą, której reprezentantem był Polak i szlachcic. To jest niestety gówno prawda. Kiedy się ten serial obejrzy po raz drugi, wszystko staje się oczywiste. Scena, w której Moryc uczestniczy w orgii zorganizowanej przez Kesslera wyjaśnia wiele. A potem jest jeszcze poprawka. W pierwszej scenie goła baba próbuje się do Moryca przytulić, a on za to trzaska ją z liścia po twarzy. W kolejnej zaś, w Kurowie, podczas pobytu u starego Borowieckiego, Moryc uczy jeździć na rowerze jakiegoś bosonogiego, wiejskiego chłopca. Czyni to z wielką czułością, co nie uchodzi uwadze Anki. Tak więc sprawa jest oczywista, pozostaje tylko zapytać po co Wajda, w całkowitej niezgodzie z treścią książki umieścił wśród bohaterów geja? Chyba nikt nigdy nie zadał mistrzowi tego pytania. No, ale ciekawie byłoby posłuchać odpowiedzi.
Niestety kiedy się Ziemię obiecaną ogląda po latach film ten wcale nie zachwyca. Przeciwnie, zniechęca widza do wszystkich trzech bohaterów. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, być może przyczyną jest ustawienie kamer. Wszystko wygląda tak, jakby było kręcone z dołu i po skosie. To jest dość irytujące. Czołówka tego filmu jest beznadziejna, wygląda jakby rysował ją najsłabszy student ASP, który znalazł się na uczelni dzięki protekcji wuja. Wiem, że wielu ludzi ma podobne wrażenia, ale tłumaczą oni je w ten sposób, że Wajda zepsuł znakomitą powieść Reymonta. Nigdy Reymonta nie lubiłem, Ziemię obiecaną przeczytałem co prawda, ale zrobiła ona na mnie wrażenie zestawu pretensjonalnych bardzo i teatralnych scen, opisanych bez specjalnego polotu. Nie pozostało to bez wpływu na konstrukcję filmu. Najważniejsza jego część rozgrywa się w teatrze. Czas w tym filmie, inaczej niż w powieści, nie istnieje. Wszystko wygląda tak, jakby rozgrywało się w ciągu tygodnia, a to przecież musi być ponad rok, jeśli nie dłużej. Zaczyna się od wytyczenia terenu pod fabrykę, a kiedy do Łodzi przyjeżdża stary Borowiecki z Anką, okolica jest już zamieszkała, Karol wynajął dla ojca i narzeczonej dom, a fabryka jest prawie ukończona. Okay, rozumiem – prawda czasu, prawda ekranu….Ani w serialu, ani w filmie nie wygląda to jednak dobrze. Cała motywacja Borowieckiego dotycząca budowy fabryki jest fałszywa od początku do końca. Myślę, że prawdziwy bohater, od samego początku miał zamiar zbankrutować, spalić tę swoją fabrykę i wziąć ślub z Madą Mueller. Nie mogło być inaczej, albowiem mając wokół siebie potentatów, z kredytami, którzy sprzedają na odległe rynki, gdzie ich interesów pilnują miejscowi politycy i żandarmi, marzenia o sukcesie sprzedażowym są marzeniami ściętej głowy. Motywacja Borowieckiego jest więc motywacją na pokaz. Nie ma żadnego uzasadnienia. Gadanie o tym, że trzeba produkować dobre jakościowo wyroby, bo to wykosi Żydów z rynku jest dobre dla starego Borowieckiego, ale nikt inny się na to nie nabierze. Podobnie jest ze sprzedażą majątku. Po co pozbywać się prosperującego gospodarstwa leżącego obok wielkiego miasta, które wchłonie każdą ilość żywności? Nie ma to sensu, tym bardziej, że kupcem jest dorobkiewicz, niejaki Kaczmarski, cham z chamów, który jest tak bardzo chamski, że aż podejrzany. Jeszcze lepiej jest ze Stachem Wilczkiem. Dzieciaczyna ze wsi, który dorobił się na placach sprzedanych kolei, para się lichwą i pożycza pieniądze biednym Żydówkom! Skąd to Reymont wziął? Pojęcia nie mam. Nie pamiętam też czy to u niego było, czy może Wajda to wymyślił. Ziemia obiecana jest więc zestawem nieprawdopodobieństw, z których ma wyniknąć jakaś nauka. Tylko dla kogo? Moim zdaniem dla szlachty, która gospodarowała w majątkach położonych w pobliżu aglomeracji. To jest agitka, która ma tę szlachtę skłonić do sprzedaży ziemi, pokazać jej jak bardzo nie nadaje się do nowych czasów i jak znikomy ułamek społeczeństwa stanowi. Borowiecki jest przykładem bohatera negatywnego, który realizuje mrzonki. Owe mrzonki są tak przedstawione, by każdy dobrze zrozumiał kto w Łodzi i w całym Królestwie rządzi. Jest to jeszcze wyraźniejsze niż w Lalce. Tam, nad martwym Rzeckim stoją Szlangbaum i Maruszewicz, aferzysta i denuncjator. W powieści Reymonta, największy łódzki potentat bawełniany – Niemiec – umiera. Najwyraźniej za swoje grzechy. Borowieckiemu pali się fabryka, którą wybudował powodowany szlacheckim idealizmem, całkowicie fikcyjnym, wymyślonym na potrzeby powieści i filmu. Na placu boju pozostaje Mueller, który robi w wełnie i jest nie do ruszenia dla bawełnianych potentatów, no i sami Żydzi, którzy dzierżą branże bawełnianą, najbardziej lukratywną.
Prócz Borowieckiego, mamy w powieści jeszcze jednego szlachcica, niejakiego Trawińskiego, granego przez Andrzeja Łapickiego. Trawiński to także idealista, ale jeszcze większy niż Borowiecki, sprzedaje on wielkie ojcowskie majątki na Podolu i zakłada fabrykę, która w krótkim czasie bankrutuje, albowiem pan ten nie rozumie, że nie da się prowadzić interesu bez oparcia w strukturach globalnych. Co doskonale rozumie stary Zucker, mąż Lucy, posiadający kredyt i kontakty w Berlinie. Trawiński strzela sobie w łeb, a my widzimy, że dla tej szlachty to już naprawdę nie ma przyszłości.
Jeśli chodzi o strukturę i wymowę obrazów Wajdy i Antczaka, rzekłby tak – Ziemia obiecana oparta jest na aktorach filmowanych z bardzo bliska. Reszta to mierzwa, na której Wajdzie nie zależy. Nawet te sławne pałace kręci tak, jakby go nic nie obchodziły. Antczak oparł się na operatorach i montażystach. Noce i dnie to film bardzo malarski, z dwoma sympatycznymi i nie wzbudzającymi żadnych negatywnych emocji twarzami – Barbary i Bogumiła. Wajda zrobił coś nieprawdopodobnego, co nigdy nie istniało, a nadał temu czemuś wiarygodność za pomocą takich aktorów jak Boruński, Zapasiewicz, Szalawski, Walczewski, Siemion, Pieczka i Nowak. Tak naprawdę Ziemię obiecaną robią aktorzy drugiego planu. Seweryn jest kimś absolutnie bez sensu, z Pszoniaka mistrz zrobił pederastę, a nad Borowieckim wygłaszającym idiotyczne przemowy przy martwym ciele ojca, nie będę się już znęcał. Ziemia obiecana to zestaw zagranych przez drugi plan anegdot obudowany architekturą, kręconą w wąskich bardzo planach, z dołu i z ukosa, umotywowany słabym scenariuszem.
Co pamiętamy z tego filmu? Tylko jedna scena z udziałem głównych bohaterów zapada nam w pamięć, ta z pogrzebu Bucholza, kiedy Moryc wykłada teorię o wyższości papieża nad protestantyzmem. Reszta nie istnieje. Prócz tej jednej sceny, pamiętamy jeszcze Pieczkę, co chodzi po własnym pałacu bez butów, Boruńskiego, który zna na pamięć wyniki sprzedażowe poszczególnych fabryk i nie potrafi zarobić na tym ani grosza, Siemiona jak modli się śpiewając nabożną pieśń. I kilka jeszcze innych, pojedynczych scen. To jest oczywiście interesujące i wracamy do tego myślami często, ale to nie jest film I nie jest to żadna prawda, ani czasu, ani ekranu. W przeciwieństwie do filmu Antczaka….
Nieprawdopodobne jest także zauroczenie Karola żoną starego Zuckera. No i w ogóle wątki erotyczne w tym filmie dają do myślenia. Pederasta Moryc, miłośnik otłuszczonych Żydówek Borowiecki i polujący na nieletnie baletnice Baum. Taki to zestaw bohaterów przedstawił nam mistrz. Ciekawe po co? Moim zdaniem było inaczej. Borowiecki dogadał się z Muellerem wcześniej, uzgodnił z nim, że połączą siły, bo Bucholz i tak jest stary, a pewnie zaraz umrze. Trzeba było jednak nieco osłabić branżę bawełnianą w łodzi. Wiadomość o podniesieniu ceł Mueller miał przed wszystkimi, albowiem przerabiał wełnę angielską i dostał z Londynu cynk zanim ktokolwiek mógł przypuszczać, że coś takiego się wydarzy. Zucker i tak był nie do ruszenia, ale Borowiecki zaaranżował romans z jego żoną, żeby starego wykończyć w ten sposób. Reszta miała stracić spory grosz poprzez te cła. Zukcer się jednak obronił, choć Borowiecki zbudował fabrykę po to właśnie by psuć interes jemu i Grunspanowi. Wykupił w tym celu całą hamburską bawełnę. Swoją drogą ciekawe kto wykupił bawełnę w Trieście. Sukces był więc połowiczny, ale i tak się opłacało.
Święty Jerzy czy smok? Jaki jest prawdziwy symbol Genui?
Proszę Państwa, reaktywowałem nawigatora i chcę dziś napisać kilka słów o najnowszym numerze. Zacznę jednak od kwestii prenumeraty. Sprzedawana ona będzie w systemie rocznym, to znaczy, że w roku 2021 można wykupić prenumeratę tylko na ten rok. Jeśli ktoś nie zdecyduje się na zakup teraz, kiedy wyszedł pierwszy tegoroczny numer, przy kolejnym, wykupując prenumeratę, zapłaci już tylko za trzy numery, a przy następnym za dwa. Musimy tak zrobić, bo kiedy sprzedawaliśmy prenumeratę w systemie „cztery kolejne numery” chaos był nie do opanowania. Cena prenumeraty wzrosła, ale to dlatego, że od następnego numeru wzrośnie też cena kwartalnika – o pięć złotych. Oczywiście przy następnym numerze cena prenumeraty będzie trochę mniejsza, bo obejmie tylko trzy numery. Dokonam teraz pewnej wizualizacji, bardziej żeby przekonać samego siebie niż czytelników. Ci, którzy znają kwartalnik i tak go kupią, a ci, którzy nie mają ochoty go czytać, nie przekonają się, choćbym go sprzedawał po 2 zł. Proszę Państwa 35 zł to jest cena dwóch paczek papierosów. Wierzcie mi Państwo, że koszt wyprodukowania każdego numeru, zaangażowania wszystkich tworzących go osób, to znaczenie więcej niż koszt wyprodukowania dwóch paczek papierosów. Tak więc od czerwca kwartalnik Szkoła nawigatorów będzie kosztował dwie paczki papierosów i kawałek trzeciej.
A teraz zaczynamy. Najlepiej od tego, co nie znalazło się w kwartalniku, bo nie starczyło autorom czasu na dogłębne przestudiowanie zagadnienia. Nie znalazła się w nim historia rodziny Ghisolfi, genueńskich Żydów, panujących w XV wieku nad cieśniną Kerczeńską i strzegących w imieniu banku św. Jerzego, a potem swoim własnym handlu z organizacjami obejmującymi swoim zasięgiem Morze Azowskie. A skoro nie ma Ghisolfich, to nie ma także ich relacji z Moskwą, a konkretnie z księciem Iwanem III. I nie możemy przez to dokładnie wyświetlić, dlaczego to książę moskiewski Iwan kazał odrąbać głowę swojemu nadwornemu, żydowskiemu lekarzowi imieniem Leon.
Nie udało się do końca wyjaśnić relacji pomiędzy Kaffą, a dworem w Krakowie w schyłkowym okresie istnienia kolonii pontyjskich. Nikt tego nie potrafi, nawet Rafał Hryszko, najgłębiej obecnie zaznajomiony z tymi problemami badacz. Król objął swoim protektoratem kolonie pontyjskie, ale musiało to znaleźć potwierdzenie, to zaś oznaczało, że trzeba było wysłać stosowną, dyplomatyczną korespondencję na dwóch sułtana Mehmeta i na dwóch chana Złotej Ordy. Nie wiadomo czy takie listy zostały wysłane i czy wyruszyły poselstwa. Wiadomo jednak, że król Kazimierz Jagiellończyk zezwolił Genueńczykom na werbunek wojska na Rusi i w Polsce. Żołnierze ci mieli bronić Kaffy przed spodziewanym atakiem Turków. Do naszych czasów zachowała się tylko jedna relacja z przemarszu dużego oddziału żołnierzy opłaconych przez Kaffę i wędrujących na Krym. Zostali oni w okolicach Bracławia zaatakowani i wycięci w pień. Oddział liczył pięciuset wojaków. – Przez kogo? – zapytał mnie Andrzej Gliwa kiedy do niego zadzwoniłem dowiedzieć się czy o tym słyszał.
No właśnie, przez kogo? This is the question.
Nie udało się, i chyba nie jest to możliwe, zgłębić i opisać charakteru relacji pomiędzy Kaffą a biskupstwem lwowskim, które – jak się zdaje – miały cechy stosunków pomiędzy udzielnymi dworami. Kiedy Kaffa wysyłała delegację do Krakowa, poseł wiózł jeden list do króla, a do biskupa lwowskiego dwa. Kto był w schyłkowym okresie istnienia kolonii pontyjskich biskupem lwowskim? Nasz dobry znajomy Grzegorz z Sanoka, pierwszy polski humanista, u którego stale rezydował Filip Kallimach. To w zasadzie wystarczy, żeby dopowiedzieć sobie resztę, ale przydałyby się jednak jakieś szczegóły.
Nie starczyło miejsca na dokładne opisanie relacji pomiędzy Genuą a Mediolanem, które są kluczowe dla zrozumienia stosunków w Italii. Mediolan czyli w istocie rodzina Visconti okupowała Genuę. Żeby od tego kłopotliwego protektoratu się uwolnić Genueńczycy gotowi byli porozumieć się nawet z Wenecją. Wymiana mediolańskiej dynastii i osłabienie jej wpływów to wspólna robota Genueńczyków i Wenecjan.
A co jest w kwartalniku? Nie zdradzę szczegółów powiem tylko w ogólnych zarysach, jaki efekt chcieliśmy osiągnąć. Otóż już na samym początku prac na tym numerem jasne się stało, że system rządów w Genui to jest najbardziej nowoczesny system jaki istniał, od czasów kiedy biblijny Józef objął władzę nad Egiptem. On był bardziej nowoczesny niż Bank Anglii, Bank Amsterdamski i niż FED. Bo to są potwory dwugłowe, a Genua była potworem trzygłowym. I trzeba było Mediolanu, gdzie skoncentrowana była produkcja zbrojeniowa całej zachodniej Europy, żeby trochę tego potwora okiełznać. Nie na wiele się to zdało. Polityka Genueńczyków to polityka węża w rękach nieuzbrojonego i wysmarowanego tłuszczem wieśniaka – wąż zawsze się wyśliźnie. Poważną krzywdę zrobili Genueńczykom dopiero Turcy, ale stało się to na wyraźną prośbę patrycjatu republiki, który w tym jednym momencie wyraźnie nie zrozumiał nowych czasów. Z chwilą kiedy Genua słabnie rozdziela kompetencje. Oprócz doży i wielkiej rady, władza przechodzi także w ręce dyrektorów banku św. Jerzego, w sporej części Żydów. Kiedy Turcy zagrażają Krymowi, patrycjat po prostu sprzedaje Krym bankowi św. Jerzego. Taka transakcja przypomina wiele współczesnych transakcji i kiedy o niej słyszymy, nie możemy zareagować inaczej, jak tylko szerokim otwarciem ust. To jest bowiem przekręt tysiąclecia. Miasto, które jest właścicielem kolonii sprzedaje je bankowi, którego zarząd wyłonił się z patrycjatu tego miasta.
Teraz mała dygresja. Mniej więcej w połowie tworzenia tego numeru okazało się, że można przez dwa lata wydawać wyłącznie genueńskie numery Szkoły nawigatorów i tematów o najwyższym natężeniu kontrowersji z całą pewnością nie zabraknie.
Teraz o trzech głowach smoka. Pierwszą była wielka rada. Drugą Bank św. Jerzego, a w XVI wieku wyrosła głowa trzecia – flota, podporządkowana, niczym prywatne przedsiębiorstwo, w całości rodzinie Doria. Wobec potęgi floty i prohiszpańskiej orientacji rodziny Doria, wszelkie inne genueńskie stronnictwa, z wyjątkiem banku, skarlały w jednej chwili. Za pomocą tych trzech elementów władzy Genueńczycy kształtowali politykę europejską do połowy XVII wieku, kiedy to przegapili okazję by wyjść ze swoimi interesami na Atlantyk. Tam wyprzedził ich Amsterdam, a potem Londyn.
Tyle o diabolicznej naturze polityki genueńskiej. Teraz słów kilka o świętych. W kwartalniku znajduje się tekst poświęcony św. Katarzynie z Genui, a także inny poświęcony człowiekowi, o którym wszyscy słyszeli, ale mało kto kojarzy go z Genuą. Chodzi o Jakuba de Voragine, autora Złotej Legendy, arcybiskupa tego dziwnego miasta.
Na tym kończę na dzisiaj, szczerze zachęcam do lektury.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/
Kim był Zelman Wolfowicz, a kim Georg Cleinow
Dlaczego ja porównuję tych dwóch ludzi? Ot, choćby z tego powodu, że z Dołhobyczowa, gdzie urodził się Georg Cleinow, niemiecki agent, oficer służb tajnych, wybitny analityk spraw wschodnich, jest do miejsca urodzenia i zamieszkania Zelmana Wolfowicza ledwie 180 kilometrów. Dziś obydwie miejscowości dzieli granica państwa, ale niewiele brakowało, aby, dzięki działaniom Georga Cleinowa, obydwie one znalazły się w jednym organizmie państwowym – sowieckiej Ukrainie. Tak się nie stało.
Dołhobyczów nie ma dziś swojej legendy, mimo tego, że jest tam piękny pałac przebudowany przez Corazziego (tego samego co budował Teatr Wielki w Warszawie), a legendami Drohobycza można by wypełnić całą bibliotekę. I doprawdy należy żałować, że pisarze, historycy regionaliści i publicyści z ośrodków akademickich są tak ograniczeni, iż nie potrafią wyzyskać dla swojej kariery, zysku i sławy okoliczności tak fantastycznej jak to, że Gerog Cleinow urodził się w Dołhobyczowie. Co oni robią? Eksploatują legendy drohobyckie, bo to zawsze najłatwiej. Ja nie jestem przeciwny, choć znam te legendy od dawna, ale wiem, że Wy ich nie znacie, a na pewno nie znacie wszystkich. Oto ukazała się właśnie na rynku biografia Zelmana Wolfowicza, cappo di tutti cappi, wszystkich Żydów na ziemi drohobyckiej. Autor co prawda nie posuwa się tak daleko, by za istnienie Zelmana obarczyć odpowiedzialnością polskich antysemitów, ale już przeprowadzający z nim wywiad dziennikarz gazowni Mike Urbaniak, nie ma żadnych skrupułów. Książka ta, w mojej ocenie ważna, będzie co jakiś czas pojawiać się w naszym sklepie. Dziś mam jej tylko 9 egzemplarzy, ale obiecano mi dodruk. Czy to jest pierwsza książka o Zelmanie? Oczywiście nie. Ja pierwszy raz usłyszałem o nim dawno temu, przy okazji promocji książki „Schulz pod kluczem” autorstwa Wiesława Budzyńskiego. Tam Zelman i jego wyczyny wspominani są w przypisach, bardzo obszernych. Autorem obszernego eseju o Zelmanie był Majer Bałaban. Zastanawiałem się kiedyś, czy tego nie wydać, ale jakoś mi wyleciał ten pomysł z głowy. No, a teraz mamy tę nową biografię. Czego ona dotyczy? Moim zdaniem, przede wszystkim, struktury władzy tajnej na poziomie powiatu. Taka bowiem, tajna, była natura interesów prowadzonych przez Zelmana.
Wrócę teraz do Georga Cleinowa. Jest on autorem kilku niesamowitych książek. Wczoraj poprosiłem Pana Andrzeja, który przekłada dla mnie różne rzeczy z niemieckiego, o przetłumaczenie spisu treści pracy Cleinowa dotyczącej targów w Niżnym Nowogrodzie. Znajdziecie go poniżej. Mam w związku z tym pytanie do wszystkich: czy tłumaczyć tę książkę i wydawać? A potem ewentualnie dzieło Georga o Ukrainie? Liczy się ilość głosów „za”.
A tu macie link do biografii Zelmana https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zelman-wolfowicz-i-jego-rzady-w-starostwie-drohobyckim-w-polowie-xviii-wieku/
[…]
Ilustracja © Wydawnictwo Klinika Języka / za: www.basnjakniedzwiedz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz